Pages

piątek, 29 listopada 2024

LONELY IN YOUR NIGHTMARE- czyli Sri Lanka 2024 część 3.


Przede wszystkim chcę uprzedzić, że post będzie długi i dosyć wyczerpujący, więc jeżeli ktoś nie ma czasu lub ochoty, niech sobie odpuści, bo zajmie to dłuższą chwilę, chociaż i tak zapraszam.

Dzisiaj będzie o herbacie i o oceanie, ale także trochę o ludziach, ogarnę resztę tematu świątynnego i zakończę Abu Dhabi. 

Według badań GUS do Polski trafia ponad 2 i pół tysiąca ton herbaty ze Sri lanki i to tej liściastej, najlepszego gatunku. Powoli stajemy się herbatnikami i doceniamy zarówno smak jak i aromat herbaty z Cejlonu. Uprawę krzewów herbacianych na tej wyspie rozpoczęto w pierwszej połowie XIX wieku, gdzie wcześniej uprawiano kawę. Jednak w roku 1869 zaraza zwana rdzą kawową rozpoczęła doszczętne niszczenie krzewów kawowych i w ciągu 10 lat nie było już nic do uratowania. Właściciele postawili na produkcję czarnej herbaty sprowadzonej z Kalkuty oraz Assamu i jak widać świetnie im to wyszło, ponieważ krzewy herbaciane w tamtejszym klimacie rosną doskonale, a moc naparu i intensywna barwa dorównują najlepszym herbatom z Chin czy Indii. To tutaj Thomas Lipton zapoczątkował swoje herbaciane imperium. Lipton jednak postawił na ekspresową herbatę w torebkach robioną z pyłu herbacianego, więc musiał podwinąć ogon i szukać tańszych producentów w Afryce (doprawdy nie wiem jak to możliwe, że może być jeszcze taniej???) Na Cejlonie najważniejsza jest herbata liściasta, fermentowana i zwijana w specjalnych maszynach w całości, listek po listku, a doświadczona herbaciarka zbiera tylko 3 ostatnie listki z gałązki, bo tylko one nadają się do produkcji tego napoju. 

Nasz Sachi zabrał nas do wypasionej fabryki przetwórstwa herbaty, postawionej przez Szkota Jamesa Taylora w Hantana w okolicach Kandy. Dobrze zadbany, duży, kolonialny budynek w kolorze szaroniebieskim zrobił naprawdę świetne wrażenie. Także w środku. Zaopiekowała się nami prześliczna, anglojęzyczna dziewczynka, przewodniczka, która z dużą dokładnością opowiedziała nam o całym procesie produkcji od zerwania listków, aż do pozamiatania hali po skończonej robocie.

 Taylor miał łeb do tego produktu. Macierzystą fabrykę założył w 1872 roku, a już 3 lata później wysłał swoją pierwszą dostawę cejlońskiej herbaty na londyńską aukcję naparów. Bum herbaciany spowodował coraz większe możliwości rozwoju i w 1883 roku powstała pierwsza aukcja herbaty w Kolombo, która funkcjonuje do dzisiaj. 34 lata później eksport tego produktu ze Sri Lanki wyniósł 100 tysięcy ton. Wraz z rozwojem plantacji, powstawała infrastruktura, w tym najsłynniejsza trasa kolejowa zbudowana w 1925 roku przez Brytyjczyków, którą miałam okazję się przez chwilę przejechać, ale o tym za moment. 1965 roku Sri Lanka stała się królową herbaty na świecie. Brawa.... ale coś za coś. Ludzie pracujący na tych plantacjach żyją w totalnej biedzie i niedostatku od 150 lat, czyli od czasu, kiedy masowo zaczęto sadzić krzewy herbaciane w górach Cejlonu. Tamilowie, podobnie jak polscy chłopi pańszczyźniani, czy niewolnicy na plantacjach bawełny po drugiej stronie oceanu, nie mieli prawa opuszczać terenu plantacji w których pracowali, a do dzisiaj praktycznie nikogo nie stać tam na zakup choćby kawałka ziemi dla siebie. Potęgę cejlońskiej herbaty budowali także biedni chłopi z Indii sprowadzeni tam także do sadzenia krzaków, obiecując im gruszki na wierzbie (kokosy na wierzbie raczej) i suszone ryby, dzięki którym nigdy nie będą głodni. Do dzisiaj ich potomkowie żyją w barakach pokrytych blachą falistą, a o przydział ogródka muszą pisać podania. Elektryczność? Hm... Bywa, ale nie nie jest to rzecz oczywista i dostępna dla wszystkich. Kobieta zawodowo zbierająca herbaciane liście może na tym zarobić 13-18 tys. rupii (300-400 zł) miesięcznie. Jedzenie dla 4-5 osobowej rodziny to koszt co najmniej 20 tys rupi, a  pamiętajmy, że oni nie jedzą mięsa, bo ich po prostu na to nie stać. A gdzie reszta rachunków? Transport, ubrania, leki i szkolna wyprawka dla dzieci. Urlop??? Nie ma w ogóle takiej opcji. Ci biedni ludzie, całymi rodzinami, uciekają tam, gdzie będą zarabiać lepiej, czyli do miast. Z powodu braku robotników (robotnic raczej), zmian klimatycznych i globalnej konkurencji lankijski przemysł herbaciany przechodzi największy kryzys w swojej historii. Ale w fabryce Taylora słowem nikt nam o tym nie powiedział. Tam było cudownie jak w bajce. Pracownice sklepiku z herbatą wyselekcjonowane i prześliczne w pięknych ubrankach sari. Wszędzie czyściutko i pachnąco. A herbatę podano nam w pięknych filiżankach z cukrem palmowym do ssania, bo tak podobno ten napój smakuje najlepiej. Rzeczywiście napar był przepyszny. Poszliśmy też zobaczyć samą plantację, gdzie dano nam po trzcinowym koszyczku na zebrany towar. Koszyczek... ta.... W sklepie dokonaliśmy zakupu, a wybór był po prostu niezwykły. Najcenniejsze na tej plantacji były herbaty:złota i srebrna, której produkuje się miesięcznie tylko po 30 kg. Nawet nie pamiętam już jaka była ich cena, ale nie skorzystałam z oferty. W zamian kupiłam inne fajne liściaste herbatki i podczas gdy ja dokonywałam zakupów, mój szanowny małżonek wpisywał się do księgi gości. Jak potem zobaczyłam co on tam naskrobał, uśmiałam się do łez.

John Taylor (ale nie potomek właściciela plantacji, tylko basista Duran Duran) z adresem PLAYTHEFUCKINGBASSJOHN@DURANDURAN.com tam był. No i bardzo fajnie. Poniżej playthefuckingbass John w akcji.



 

sklepik


Gatunki od najszlachetniejszej, do herbacianego pyłu, który uwielbiają Lankijczycy.

z tego co pan tutaj zamiata powstaje w Polsce herbata "Minutka" 😀

w ciągu 24 godzin liście herbaciane tracą 50% wilgoci



piec, który pamięta czasy kolonialne, opalany drewnem kauczukowym i dużej zawartości żywicy.

Produkt końcowy, gotowy na aukcję w Kolombo


Nasze polskie herbatniki ze śliczną przewodniczką gotowe do akcji.

Krzaki na tej plantacji miały od 30 do 60 lat.

Cejlońskie złoto, czyli czarna herbata liściasta.

 


Tyle fabryka dla turystów, przygotowana na śliczno, ze świetną przewodniczką i pięknym sklepikiem, ale miałam okazję przekonać się na własne oczy jak  naprawdę wygląda życie zbieraczek i plantacje w sercu Cejlonu. I to przez przypadek. 

Ale zacznę od durnego kawału, który opowiedział nam Tomek w samochodzie pierwszego dnia wyprawy, żeby był kontekst. A kawal brzmi mniej więcej tak:

Jedzie przez pustynię dwóch kowbojów. Jadą tak sobie i jadą, aż tu nagle jednemu zachciało się sikać. Zsiada z konia i podchodzi do kaktusa. Jego kolega krzyczy:
- Bądź ostrożny, bo tu grasuje Szybki Lopez!
Kowboj na to:
- Nie martw się. Wsadzę sobie palec do tyłka i nic mi się nie stanie.
Po tych słowach rozpiął spodnie, ściągnął je i wyciągając rękę do tyłu i włożył palec do tyłka ... Szybkiego Lopeza.
No i trudno. Taki kawał. A teraz coś z zupełnie innej beczki. 
Mniej więcej 4 dni przed wylotem ze Sri Lanki postanowiliśmy w końcu przejechać się pociągiem, tą słynną linią kolejową zbudowaną przez Brytyjczyków w Górach Cejlonu i zobaczyć most 9 Łuków. Podróż z Kandy do Elle trwałaby ponad 6 godzin, a nikt nie miał na to ochoty, więc postanowiliśmy wsiąść do pociągu w miejscowości Nanu-Oya, jakieś 4 stacje przed Elle, a potem jeszcze wykąpać się w wodospadzie i zjechać nad ocean, żeby odsapnąć i resztę urlopu spędzić już na kompletnym luzie. Ale żeby dotrzeć do Nanu Oya, trzeba było tam dojechać górskimi serpentynami jakich jeszcze w życiu nie widziałam. Wspinaliśmy się na wysokość ponad 1500 metrów n.p.m wśród tropikalnej dżungli, wodospadów, wysokich, kwitnących na czerwono drzew i krów pałętających się bez opieki po poboczu, z czasem, w mieście także koni. Czyje one były? Nie wie nikt. Po prostu sobie łaziły i nie wyglądały na święte. W ogóle te góry Cejlonu to spichlerz Sri Lanki, ponieważ jest tam bardzo urodzajna ziemia, dużo wilgoci i słońca. Warzywa rosną tam jak nawiedzone. Mijaliśmy całe ogrody, plantacje z marchwią, ziemniakami i burakami czerwonymi (o dziwo) i inną zieleniną. Sporo tego było, a wszystko piękne i dorodne. 
W pewnej chwili na szosie przed nami stanął uśmiechnięty chłopak z wielkim bukietem kwiatów i machał nimi, żebyśmy je kupili. Po cholerę nam kwiaty w górach? Dla krów? Sachi wyminął go i skręcił w lewo, w górę, "aż tu nagle" za zakrętem dokładnie taki sam chłopak z takim samym bukietem kwiatów. Pomyślałam, że może bliźniak i jest ich dwóch? Sachi znowu go wyminął i zaliczyliśmy kolejny zakręt, na którym stał dokładnie ten sam chłopak z kwiatami. Nie mogłam uwierzyć, ale w końcu zapytałam głośno- Słuchajcie, może to jest ten Szybki Lopez??? Jak ryknęliśmy śmiechem, to z Basią śmiałyśmy się z 10 minut jak dwie wariatki. Szybki Lopez zasuwał na przełaj w japonkach po chaszczorach do góry, bo nie chciał stracić klienta. Strach pomyśleć, co on by wyprawiał w butach sportowych? Byłby super szybkim Lopezem. Daliśmy mu jakieś pieniążki, ale kwiatów nie kupiliśmy. Był wyraźnie zawiedziony. 
Szybki Lopez z gór Cejlonu.


W górach klimat się wyraźnie zmienił. Z tropików wjechaliśmy w strefę umiarkowaną, żeby nie napisać dosyć chłodną. Nie ma się co dziwić, byliśmy już bardzo wysoko. Na dworcu kupiliśmy bilety za jakieś psie pieniądze, które wyglądały tak jak te nasze za czasów komuny, czyli tekturowy kartonik z dziurką. Umówiliśmy się z Sachim, że on pojedzie samochodem na miejsce docelowe, czyli na dworzec w Elle i jak będziemy dojeżdżać damy mu znać. Nasz przewodnik, żeby mieć pewność, że na pewno wsiedliśmy do tego pociągu, został z nami Nanu-Oya dopóki nie odjechaliśmy machając mu białą chusteczką (żart). Lankijskie linie kolejowe nie należą do zbyt konsekwentnych i rozkład jazdy jest u nich dosyć umowny, ale my z Mariem byliśmy już po kolejach w Tunezji, więc nic nas już nie mogło zdziwić. Generalnie pociąg spóźnił się ponad pół godziny. Już z Basią zaczęłyśmy śpiewać i tańczyć One way ticket, przebierać nogami ze zniecierpliwienia (obydwie mamy ADHD) i przede wszystkim byłyśmy już głodne i stwierdziłyśmy, że jak za 10 minut pociąg nie przyjedzie, to jedziemy nad te wodospady i w dupie z nim. Ale przyjechał, przepełniony i w wagonach  I i II klasy pełen międzynarodowego towarzystwa, a na końcu w klasie III z lokalsami, do których się dosiedliśmy. Byli też Polacy 😉. Trasa kolejowa w tych górach to naprawdę rzecz nie do opisania. Przecudne lasy deszczowe, tak zielone, że aż zęby bolały, urwiska, przepaście, wodospady. Po prostu bajka. Wspinaliśmy się coraz wyżej, Tomek miał zegarek z wysokościomierzem i byliśmy blisko wysokości 1600 m.n.p.m. Za oknem zaczęło padać, zrobiło się nieprzyjemnie, wilgotno i mglisto. Oczywiście przez cały czas nasi znajomi robili zdjęcia, zresztą my także. W tym pociągu jest taki zwyczaj, że warto się zaczepić na zewnątrz do drzwi i poczuć wiatr we włosach. Może nie jest to do końca bezpieczne, ale też niezbyt karkołomne. Pociąg nie rozwija zawrotnej szybkości. Robiliśmy też takie zdjęcia, chociaż z pewnością nigdy ich nie zobaczę. Przeżyję. Niech sobie autor włoży je w buty, albo w inne intymne miejsce i w końcu poczuje satysfakcję. No w każdym razie, gdy dojeżdżaliśmy do jakiejś stacji, gdzie pociąg wyraźnie zwolnił, a uczestniczka naszej eskapady, która z telefonem NIGDY się nie rozstaje, bez względu na okoliczności, nagle nas poinformowała, że nie ma tego drogocennego telefonu. W pierwszej chwili pomyślałam, że jej ukradli, bo czytałam o tym, że w tych pociągach to się zdarza, ale ona stwierdziła, że musiał jej wypaść, gdy wyglądała przez drzwi na zewnątrz. I gdy tylko pociąg zatrzymał się na stacji, ona nie pytając nikogo o nic, wysiadła razem ze swoim mężem i poszła go szukać po kniejach. Byliśmy skonsternowani i też niewiele myśląc wysiedliśmy, a Basia nawet wyskoczyła jak fisiek jakiś na łeb na szyję, a było dosyć wysoko. Lał deszcz, więc poszliśmy na pobliską stację pod daszek, zastanawiając się czy nasza koleżanka znajdzie ten telefon, czy nie? A mi dodatkowo przemknęła przez głowę myśl, co oni by zrobili, gdybyśmy za nimi nie wyskoczyli z tego pociągu??? 😂 Stacja okazała się maleńka, zapomniana i nędzna. Podeszłam do jakiegoś "sokisty" i zapytałam, czy do tej stacji można dojechać samochodem (mój europejski móżdżek cały czas łączył kropki: stacja=parking dla aut= droga wyjazdowa. No niestety, pan odpowiedział, że nie ma tutaj żadnej drogi dojazdowej, wyjazdowej czy jakiejkolwiek innej oprócz górskiej i kamienistej i już. Mario w międzyczasie zadzwonił do Sachiego z informacją, że jesteśmy na jakimś wypiździaju i czy mógłby po nas przyjechać (chociaż w okolice). A nasz kierowca już był na miejscu w Elle. Szybki Sachi, ale nie tak szybki jak Lopez przecież 😆. Mario wysłał mu pinezkę i zaczęliśmy czekać na sponsorów naszej niezapowiedzianej "przygody". Po jakimś czasie wyłonili się z mgły z uśmiechami na twarzach, po czym wywnioskowaliśmy, że telefon odnaleziony (strach pomyśleć, co by było, gdyby słuch po nim zaginął). Okazało się, że obydwoje  mają na nogach poprzyczepianych po kilka maleńkich pijawek, które grasują w górskiej trawie i czekają na takich frajerów, którzy łażą w sandałach i z gołymi nogami po ich terenie. Powyrywali je dosyć szybko i skutecznie, co i tak nie zahamowało lekkiego krwawienia. Mieli hirudoterapię za darmo, za którą w Polsce, za 2 pijaweczki musieliby zapłacić 250 pln. A tutaj zupełnie za darmoszkę, proszę bardzo. Wyglądało to średnio, gdy krew strużkami płynęła im po nogach, a Basia i ta druga uczestniczka naszej wyprawy miały tylko sandały i widziałam w ich oczach lekki obłęd. Poszłam znowu do sokisty z zapytaniem, czy nie ma jakichś torebek foliowych, które one mogłyby założyć na te gołe stopy, izolując się chociaż trochę od krwiożerczych potworów z trawy. Wtedy nie wiedziałam, że te foliowe torebki, które u nas są śmieciami, dla Lankijczyków są drogocenne i rzadkie. Pan dał nam te torby, za które podziękowałam, ale nie zapłaciliśmy za nie, bo do łbów nam nie przyszło, że to dla nich rarytas. Podli, biali ludzie. 

Co by tu napisać. Byliśmy w czarnej dupie (znowu), na końcu świata, bez dostępu do cywilizacji, na wysokości 1600 metrów, w ulewnym deszczu, mgle i zimnie, w foliowych torebkach na nogach. Akurat ja tego dnia miałam na sobie Adidasy i skarpety, za co dziękowałam w duchu opatrzności, chociaż pijawki jakoś mnie specjalnie nie przerażają, bo to takie gówienka malutkie były. Jasne, że to nie jest nic miłego zostać ukąszonym przez pasożyta, ale tragedii bym z tego nie robiła. Pasożyty trzeba brać za łeb i wyrywać jak chwasty i tyle. Robię tak z kleszczami, które regularnie wyrywam ze swoich zwierząt w okresie letnim, chociaż Miśki i koty są zabezpieczone jakimiś kroplami i innymi specyfikami. Kleszcz się nie cyka i ma to w nosie. Chłepcze krew jak ta pijawka.

 Kilkanaście metrów od stacji stał sobie taki barak, bo nie wiem jak to nazwać, w którym młody chłopak miał swój lokalny biznes gastronomiczny. Tzn. do jedzenia miał tylko jakieś suche ciastka, ale za to miał genialną herbatę, którą z chęcią się uraczyliśmy. Zrobił od razu z mlekiem, na co nie wszyscy mieli ochotę, ale mi ta herbata z mlekiem bardzo smakowała, więc powypijałam razy 2. I herbata została nam podana w porcelanowych filiżankach, a nie w jakichś kubkach z kartonu czy styropianu. W międzyczasie, czyli po godzinie jakoś, zadzwonił Sachi z informacją, że jak zejdziemy w dół do przystanku autobusowego, to odbierze nas stamtąd lokalny ksiądz dobrodziej, który jest znajomym jego żony i on odwiezie nas do parafii, gdzie będzie czekał na nas Sachi. Hurra, bociek, bociek, jesteśmy uratowani!!!! Ale zanim uratowani, musieliśmy górką drogą zejść jakieś 4 kilometry w dół, w towarzystwie lankijskich dziewczynek wracających ze szkoły, dla których byliśmy sensacją tygodnia, o ile nie miesiąca. Zwłaszcza blond Basia zrobiła na nich niesamowite wrażenie. I to imię Basia, Basia... Chichotały pod nosem aż miło. I to właśnie tam, w tych górach zobaczyłam jak naprawdę wygląda plantacja herbaty i w jakich warunkach się ją zbiera. Kobiety nie z koszyczkami, ale z wielkimi worami na głowie o pojemności jakieś 30 kg?Może więcej. W tym zimnie i wilgoci, a chałupy, które mijaliśmy były w stanie agonalnym. Bardzo smutny widok.

 W końcu doszliśmy do umówionego przystanku, gdzie czekał na nas ksiądz, zresztą bardzo sympatyczny, który się z nami przywitał i zapakował nas do antycznego auta, które widziałam pierwszy raz na oczy. Tzn. taki model. W samochodzie, jedna z moich koleżanek odwaliła scenę cyrkowo -teatralną z elementami histerii z pijawką w roli głównej. Mnie zatkało, ale równocześnie pomyślałam sobie- jprd, dosyć tego. Ile można tego słuchać i być klakierem w tym cyrku? Rozumiem, naprawdę rozumiem, że można się brzydzić, czy nawet przestraszyć, gdy pijawka wbija nam się w stopę, ale na litość, jesteś dorosłą kobietą, a nawet w rozwojowym okresie wczesnej starości, więc takie przedstawienie może trzeba zostawić dla kogoś, kto to łyknie, a nie dla starych wyjadaczy, którym na usta cisnęły się same niecenzuralne słowa. Obiecałam Mariowi, że dowieziemy ten wyjazd do końca z tym towarzystwem i nie będę się odzywać. Naprawdę starałam się bardzo, ale gdy po tym wydarzeniu, pańcia nadal odwalała teatr, chcąc skupić na sobie uwagę, kazałam jej się w końcu uspokoić i zamknąć. Byłam już zmęczona, głodna, zmarznięta, a na dodatek ta jeszcze urządza antyczne dramaty. Palnij się w łeb butem z ćwiekami, chociaż to i tak nic nie pomoże. Miałam dosyć atrakcji jak na jeden dzień. Zdecydowanie. W psychologii ten teatr jednego aktora ma nawet swój termin medyczny i można to leczyć. Tylko po co? 

zmarznięta i przemoczona Basia z wybawcą prosto z nieba.



Sachi odwalił kawał dobrej roboty. Zorganizował nam wybawienie, bo bez niego naprawdę nie wiem co byśmy zrobili w tych górach. Pewnie czekali na następny pociąg, nie wiadomo o której i kiedy. Po wypiciu, z mojej strony bardzo niechętnie, herbaty u tego księdza (byłam zdania, że należy mu tylko podziękować, zapłacić i zjeżdżać w siną dal, a nie bawić się w konwenanse i tracić czas nawet z najcudowniejszym klechą pod słońcem), zjechaliśmy w kompletnych ciemnościach, strugach ulewnego deszczu nad ocean, wcześniej wbijając na miskę ryżu w tradycyjnie lokalnej knajpce. Po drodze minęliśmy wodospad, w którym mieliśmy się kąpać. Cały czas miałam na sobie strój kąpielowy.... Taaaa. Powinnam to traktować w kategorii przygoda? Chyba jednak wolałabym ten fantastyczny most i kąpiel w wodospadzie. Zresztą nie chyba, ale na pewno. I nigdy nie spodziewałam się, że zmarznę na Sri Lance, a tutaj taka niespodzianka.

One way ticket. Bez dziurki. Jeszcze.

Stacja Nanu-Oya

Basia gotowa do podróży

Herbaciane "rezydencje". Bardzo przykry widok.





Stacja na której "wysiedliśmy" o nazwie Idalgashinna.


no, taki tam panował klimat.

Lokalna herbaciarnia, z fantastycznym naparem. Jesteśmy z Basią zachwycone. To widać.

i sam napar podany nam w filiżaneczkach z porcelany. 

"Dzieci wesoło wybiegły ze szkołyZapaliły papierosy, wyciągnęły flaszkiChodnik zapluły, ludzi przepędziłySiedzą na ławeczkach i ryczą do siebie..." To nie jest piosenka o tych dzieciach.





naprawdę tak wygląda sortowanie herbaty w górach Cejlonu.

to co w tej wiosce było fajne, to niesamowita hinduska świątynia. No, my wybraliśmy księdza katolickiego. Całego na biało. Niestety nawet nie mam zdjęcia tej świątyni, a wyglądała naprawdę pięknie, bez cepelii, za to jak Azteckie piramidy. 


dla herbaciarek w realu żadne tam koszyczki, tylko wory. 

Nad ocean dojechaliśmy bardzo późno, nawet kawałek autostradą, bo mają kilkanaście kilometrów tego wynalazku. Hotelik, który wybraliśmy w miejscowości Tangalla stał tylko 30 metrów od oceanu. Jeszcze tego samego wieczora poleciałam go zobaczyć, chociaż chyba bardziej poczuć, bo nie było tam żadnego oświetlenia. W ogóle na Sri Lance nie ma miejskiego oświetlenia, latarni ulicznych, a żarówki w sklepikach czy lokalnych biznesach ledwo co świecą. Jest to państwo niedoświetlone. Może z wyjątkiem Kandy, gdzie sytuacja jest zupełnie z innej bajki wyjęta. Tam jest na bogato.

 Na plaży potężne oceaniczne fale wydają jedyny taki odgłos na świecie i w połączeniu z ciepłym wiatrem, daje to niesamowite wrażenie. To naprawdę trzeba poczuć na własnej skórze. Byłam padnięta, więc postanowiłam dopiero z samego rana zobaczyć z czym mamy do czynienia w pełnej krasie. Jeszcze przed śniadaniem pobiegliśmy z Mariem na tę plażę, która okazała się plażą rybacką i właśnie w tamtym momencie przedstawiciele tego zawodu, wyciągali na brzeg olbrzymią sieć, robiąc to wspólnymi siłami, w dwóch drużynach, gdzie w jednej były 3 maleńkie lankijskie kobiecinki i dwóch facetów, niewiele od nich wyższych, a w drugiej tylko 4 osoby, w tym też 2 kobiety. Pomachali na nas, żebyśmy im pomogli. Nam 2 razy nie trzeba powtarzać, podbiegliśmy, żeby wyciągnąć olbrzymią sieć z oceanu, która nie miała końca i była aż po horyzont. To nie była łatwa praca, więc pobiegłam po pomoc i nasi chętnie dołączyli się do wyciągania morskiego urobku, ale końca nie było widać. Za mną sieć ciągnął jakiś facet, który mnie zagadnął i zapytał skąd jesteśmy i że dziękuje za pomoc. Pokazał całą swoją rodzinę, w tym malutkiego wnuczka, który bawił się nieopodal z mamą, więc tym razem pobiegłam po lizaczki. W końcu facet powiedział, że w zamian za pomoc w operacji wyciągania sieci, zaprasza nas na rybę, wyłowioną podczas tej morderczej pracy. Odpowiedziałam, że nie trzeba, nie ma w ogóle o czym mówić, ale upierał się, że to żaden problem i żebyśmy przyszli do niego do domu o 12-ej w południe. Odpowiedziałam, że nas nie będzie, ale nadal się upierał, że może w takim razie o 17-ej. Pokiwałyśmy z Basią głowami i zgodziłyśmy się, że ok. W końcu skoro to żaden problem, to taka ryba z oceanu może być naprawdę pyszna. Poszliśmy w końcu na śniadanie, chociaż Mario bardzo niechętnie opuszczał swoje stanowisko pracy. Zaparł się, że wyciągnie tę sieć i koniec. Musiałam mu uprzytomnić, że to jest ich robota, że pomogliśmy ile się dało, a oni wykonują ten zawód od setek lat z pokolenia na pokolenie, więc sami zrobią to najlepiej. W końcu odpuścił, ale byłam pełna podziwu za zaangażowanie. Jeżeli kiedyś zamieszkamy na jakiejś wyspie, to wiem na pewno, że Mario zostanie rybakiem, a nasze dzieci zostaną córkami rybaka. Po posiłku zapytałam właścicieli hoteliku gdzie mają w okolicy najpiękniejszą plażę i polecili nam Silent Beach. Na miejscu, rzeczywiście kopara opada. Wielka, piaszczysta plaża ze skalnym cyplem na końcu, z palmami, z małą knajpką z najlepszą pina coladą, jaką kiedykolwiek piłam, z leżakami i parasolami dającymi cień. To co te fale z nami robiły na tej plaży, to z jednej strony była najprawdziwsza frajda, ale tak naprawdę nie ma z nimi żartów. Lepiej nie oddalać się od brzegu, bo to jest niezwykła moc, która rzucała nami jak szmacianymi lalkami, gdzie chciała i kiedy chciała i nic, absolutnie nic nie można z tym zrobić. Tomek pływał tam do tyłu, a Maria jak nakryła jedna, malutka, tylko 3 metrowa fala, to szczerze się zdziwiłam, gdy zobaczyłam go w zupełnie innym miejscu, niż spodziewałam się go zobaczyć i to nie było blisko. Piasek mieliśmy wszędzie i jest to piasek, który zachowuje się jak panierka do kotletów. Bardzo trudno jest to z siebie zmyć. Nawet się zastanawiałam, czy nie kupić jakiejś gąbki do naczyń, bo całkowite pozbycie się piachu z ciała było awykonalne. Z drugiej strony daje to efekt fantastycznego, naturalnego peelingu, co też jest dobre. Wyleżeliśmy i wyszaleliśmy się w tym oceanie prawie do 16:30. Zostałabym tam dłużej, ale trzeba pamiętać, że słońce zachodzi na Sri lance o 18-tej, wiec zwinęliśmy mandżur, zjedliśmy tradycyjną miskę ryżu w jakiejś knajpce i ruszyliśmy w drogę powrotną. Odechciało mi się już tych ryb i wizyt u lokalsów, ale Basia mnie ochrzaniła, że tak nie wypada i jak obiecaliśmy, to idziemy. Ok, miałam tylko nadzieję, że chłop sobie nas odpuścił, ale po dojechaniu do hotelu nic bardziej mylnego. Stał przy drodze i machał do nas intensywnie, uśmiechając się zachęcająco. Odmachaliśmy i poszliśmy się jako tako ogarnąć, bo wszystko mięliśmy słone i sztywne od tej wody. Facet czekał na nas cierpliwie. Poszliśmy wszyscy oprócz Tomka. Chałupa, bo nawet nie wiem jak ten dom nazwać, stała dosłownie 50 metrów od naszego hoteliku. Na miejscu przywitała nas żona, matka, brat ze swoją żoną, córka z tym maleńkim wnusiem i jeszcze dwóje dzieci, dziewczynka i chłopiec o imieniu Sashin. Wszyscy bardzo mili, zwłaszcza ten chłopiec, który mówił wyraźną angielszczyzną i zachowywał się jak Krzysztof Ibisz na Sylwestrze Polsatu. Podczas gdy ojciec pobiegał po okolicy w poszukiwaniu plastikowych krzeseł, które przytargał w mgnieniu oka, Sashin zorganizował dla nas konkurs, na najlepszy rysunek. Podobno miał 17 lat, ale na moje oko wyglądał na nie więcej niż 14?Może... Mówił, że chce zostać inżynierem, albo architektem i że bardzo by tego chciał. Kiwaliśmy głowami w aprobacie. Rozdał nam karteczki i długopisy, musieliśmy podpisać i narysować różne rzeczy, generalnie co kto chce, więc ja narysowałam plażę z palmami i psami, Mario jakiś dom z drzewami, Tomek  element konstrukcyjny jakiegoś urządzenia 😆, ktoś inny jeszcze kwiatki czy bałwana. Sashi rozdał punktację i wygraliśmy z Mariem, co było dosyć zabawne, ale zobaczyliśmy też rysunek Sashina. Inżynierem, a już na pewno architektem to on nie będzie w żadnym razie. Nie ma ręki, nie ma kreski ani sznytu. Wiem na pewno, że taki talent ma się od dziecka jeżeli chce się budować domy z wyobraźnią. Ale to tylko marzenie młodego chłopca, więc jeżeli to będą proste domy, niech się spełni.

W międzyczasie ojciec nadal biegał jak w ukropie, robił zakupy i co chwilę coś przynosił z pobliskiego sklepu. Patrzyliśmy na to lekko przerażeni, ile on wyda pieniędzy na tę naszą kolację, a miała być tylko ryba z oceanu i tyle. Basia poszła po Tomka, który przyniósł butelkę araku i butlę Sprita. Siedzieliśmy wszyscy na podwórku, gdzie obok kobiecina ogarniała ryby na grillu zrobionym z metalowej beczki, a nas zabawiały te dzieciaki, które na nasze telefony komórkowe patrzyły jak na najcenniejsze rzeczy na świecie, a ja mam tylko zwykłą, starą Motorolę bez bajerów i na pewno nie poszłabym jej szukać po kniejach, gdyby mi wypadła przez nieuwagę. Straszna bieda panowała w tym domu, naprawdę przerażająca. Jedyne porównywalne miejsce które widziałam, to Egipt w pobliżu Abydos. Tam było podobnie. Ci ludzie nie mieli nic. Dosłownie, oprócz 4 ścian zrobionych z cegły i dachu z blachy falistej. W środku 3 izby bez drzwi, tylko oddzielone jakimś materiałem na sznurku, duży stół, łóżko i telewizor. Nic więcej. Na ścianie zdjęcie pary w ślubnym ubraniu. Zapytałam kim są, usłyszałam, że to rodzice tego faceta, a ojciec zginął podczas tsunami w 2004 roku. Na Sri Lance ten straszny żywioł pochłonął ponad 38 tysięcy ludzi. To było to samo tsunami, które pozamiatało Indonezję i Tajlandię. Na Sri Lance 9 metrowe fale wdarły się w głąb lądu niszcząc wszystko, co napotkały na swojej drodze, a epicentrum było ponad 1700 kilometrów dalej. Miazga. 

No, ale wracając do kolacji, zasiedliśmy do stołu, ale tylko my i ten facet. Zapytaliśmy gdzie reszta rodziny? No, oni już jedli... Taaa.... Kolacja była naprawdę dobra, przepyszna ryba, makaron i surówka ze świeżych warzyw. Rozlaliśmy arak i wypiliśmy toast za przyjaźń polsko- lankijską. Dzieci piły Srite, jakby właśnie wróciły z dwutygodniowej wycieczki po pustyni, gdzie nie było żadnego źródła wody. Było to przykre. W końcu stwierdziliśmy, że na nas już pora i bardzo dziękujemy za kolację i w ogóle przyjęcie i było bardzo miło, bo naprawdę było. Na Sri lance jest taki zwyczaj, że jak się jest u kogoś gościem, to zostawia się pieniądze za poczęstunek i sami decydujemy ile ta kwota ma wynosić. My już wyszliśmy, a Mario jako nasz księgowy został uregulować rachunek. Po powrocie do pokoju, spytał czy wiem ile zapłaciliśmy? Wzruszyłam ramionami, bo co jak co, ale na pewno zostawiliśmy tam przyzwoitą kwotę dla nich. A wtedy usłyszałam, że Mario chciał dać mu 5 tysięcy Rupi, na co pan się oburzył, bo to za mało, a on przecież musiał dla nas kupić te ryby. WTF, jak to kupić???  Rano łowiliśmy je wspólnie na plaży i o żadnym kupowaniu nie było mowy. No ale trudno. Mario zapłacił tyle ile pan zażądał plus nasza sponsorka "przygód" z gór Cejlonu dorzuciła od siebie 1000 Rupi dla tej dziewczyny z maluszkiem. Gdy siedliśmy już po prysznicu i ogarnięciu sytuacji na hotelowym patio, zapytałam czy wiedzą, że właśnie byliśmy uczestnikami inscenizacji? Po czym się pięknie i spektakularnie pokłóciliśmy. W obcym kraju, w malutkim hoteliku, nad najcudowniejszym oceanem na świecie. Eris is my homegirl. Kurtyna.


ciężka harówa wtarganie tej łodzi na brzeg.






Willma Flinstones

Silent Beach kanał prawy


i kanał lewy








Obrazek Sashina

i mój obrazek

młodziutka mama z synkiem

z przemiłym Sashinem.

Następnego dnia spędzaliśmy dzień z dala od siebie. Nareszcie widmo codziennego cyrku, obrażonych księżniczek i apodyktycznych rozkazów królowej dramatu przy stole mieliśmy z głowy. NARESZCIE!!!! Tego dnia z Sachim i Mariem poszliśmy uszyć dla mnie najprawdziwsze sari. Sachi zaprowadził nas do zakładu krawieckiego, a materiał na sari kupiłam jeszcze w okolicach Lwiej Skały. Ręcznie farbowany, z fajnym wzorem, czerwono- pomarańczowy. W zakładzie 4 maleńkie, lankijskie krawcowe, popatrzyły na mnie jak na świruskę. Po co mi sari? Bardzo chciałam mieć jakąś prawdziwą pamiątkę ze Sri Lanki, taką przypisaną tylko tej wyspie i pasująca tylko do mnie. Padło na kieckę. Jakby co, to moje córki już mają dyspozycję, że jak strzelę w ramy, to mają mnie w ten całun zawinąć i spalić oczywiście. Panie zebrały ze mnie miarę, a Mario z Sachim poszli kupić materiał na podszewkę, bo Sri Lańskie sari składa się nie tylko z tej sukmany zakitranej w skomplikowany sposób, ale przede wszystkim z maleńkiego staniczka, idealnie dopasowanego do ciała. Tak, nie mogę już przytyć ani grama, bo za cholerę się w to nie zmieszczę, a tego bym bardzo nie chciała. Ostatnio przymierzyłam jak to w ogóle wygląda w pełnej krasie i chyba nawet schudłam, więc póki co, jest OK, ale po świętach, to nie wiem. Gdy szliśmy już odebrać gotowe sari, przechodziliśmy obok chaty tej naszej rodziny, a tam za płotem usłyszeliśmy kolejne brawa i okrzyki turystów, którzy byli goszczeni w tej rodzinie. Najwyraźniej taki mają sposób zarobkowania i przetrwania. Nawet się śmialiśmy, że tam gdzie byliśmy poprzedniego wieczora to scenografia, a trochę dalej mają willę z basenem. Kto ich tam wie? W każdym razie życie rybaka na tej wyspie to ciężki i niewdzięczny kawałek chleba. Trzeba kombinować. 

Nad oceanem spędziliśmy kolejne 3 dni. Tego dnia po odwiedzeniu świątyni na skale Milkiligari, zalegliśmy na tej naszej rybackiej plaży, a fale tak dawały, że szok. Poznałam tam też swojego nowego przyjaciela Willsona, który był orzechem kokosowym.Tom Hanks w Castaway był pierwowzorem, chociaż miał piłkę do siatkówki. Następnego dnia przed wjechaniem do Galle, Sachi zabrał nas na cudowny cypel w miejscowości Marissa, pełen palm kokosowych, z którego rozciągał się absolutnie fantastyczny widok, a potem zalegliśmy na plaży przy lokalnej knajpce z widokiem na maleńki półwysep. Tomek nawet dostał hamburgera. Wprawdzie ze sztucznym serem z folijki, ale tak mu po tym ryżu smakowało, że aż miło było popatrzeć jak chłopak pałaszuje zachodnie wynalazki. Zresztą może to był Sławek, nigdy ich nie rozróżniałam.😂  No i ostatniego dnia tylko z Basią, Tomkiem i Lakcelą walnęliśmy się na plaży po drodze po prostu. Sachi resztę towarzystwa zawiózł na to wodne safari, a my mieliśmy absolutną labę i fun z tego czasu nad oceanem. Było cudownie, cicho, słonecznie i nieziemsko, aż żal było stamtąd odjeżdżać. Znaleźliśmy znowu knajpkę, zupełnie nowiutką, bo otwartą dzień wcześniej, gdzie zamówiliśmy smoothie z lokalnych owoców, a potem zupę z kurczaka, gotowaną ponad godzinę, bo chyba najpierw musieli po wiosce tego kurczaka szukać. Zupa była zacna, z kapustką. Obok knajpki była huśtawka, a chłopaki z obsługi przytachali dla nas leżaki. Kąpaliśmy się w tym oceanie jak dzieci, a trzeba dodać, że był tam bardzo wartki prąd, więc Tomek wymyślił, że będzie do nas dopływać, szedł plażą na piechotę kilkanaście metrów w lewą stronę, żeby po wejściu do wody dryfować wraz z tym prądem. Mnie też zamiotło na nieznane wody i wpadłam w lekką panikę, bo pod nogami miałam skały i nie było o co się zaprzeć. Pomachałam tylko Mariowi na do widzenia.... 

Ocean Indyjski 🐟🐋🐙🐚🐢🐠🐬🐳🌞🌈⛈🌊 jest PRZECUDOWNY, dziki, ciepły, szalony i na mnie zrobił niezapomniane wrażenie.  Te nieokiełznane fale!!!! Tego nie da się opisać. To po prostu trzeba przeżyć. Wejść do tej wody i dać się sponiewierać. Kocham ten ocean. Jak już wspomniałam zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia i tak już zostanie na zawsze. Zabrałam nawet w małej, szklanej buteleczce znalezionej na plaży trochę tej słonej wody i piachu do Polski. Stoi tu przede mną i gdy to piszę, uśmiecham na samo wspomnienie. 

Mario nad wielką wodą jeszcze w Chilaw

Jak mały chłopiec, chociaż duży.






mój nowiutki przyjaciel Willson. Cichy i grzeczny.




Palmowy, wietrzny cypel Marissa


z Sachinem, moim przybranym synem.



I'm your Venus, I'm your fire, you're desire 😜

włosy jak badyle.




Na pamiątkę wielkiej manipulacji, mural na plaży. Naprawdę symboliczne malowidło odzwierciedlające tę wyprawę. Świeżo namalowany przez lokalnego artystę. Farba jeszcze mokra.

Bycie czyjąś marionetką ma swoje konsekwencje. To był ostatni dzień cierpień.




Na koniec wspomnę jeszcze o kilku świątyniach. Na początek wielkie, święte miasto Sri Lanki Anuradhapura, w którym wylądowaliśmy jeszcze na początku wyprawy. Zbudowane w III wieku przed naszą erą, przez 1400 lat rozwijało się i kwitło, będąc stolicą syngaleskiego państwa buddyjskiego, któremu początek dała buddyjska mniszka Sanghammita. Jedni twierdzą, że to ona przywiozła gałąź, a jeszcze inni, że nasionko świętego drzewa Bodhi, pod którym medytował sam Budda i doznał pod nim oświecenia. Po upadku królestwa, miasto zostało zapomniane, porośnięte dżunglą i odkryli je dopiero 1820 roku Brytyjczycy. Tak sobie myślę, że gdyby nie ci Brytyjczycy, to połowa zabytków na świecie byłaby nadal pod ziemią lub zachaszczowana krzaczorami, albo zakryta piachem po kokardę. Ok, w Egipcie Francuzi pomagali także, ale przecież nie za darmo. Rabowali aż miło. 

Anuradhapura położona jest na dużym obszarze. Sachi zaproponował, że możemy po tym mieście jeździć rowerami, które są w wypożyczalni. Pomyśleliśmy, że w sumie czemu nie? Chociaż w domyśle brzmiało to tak, jakby on nas nie mógł po tym mieście wozić samochodem, bo jest aż tak święte. Trochę nas oszukał, bo mógł nas tym autem wszędzie zawieźć, ale akurat ja i Mario razem z Basią i Tomkiem nie mamy mu tego za złe. Każdy chce żyć, a Sachi pewnie za podprowadzenie 7 turystów do tej wypożyczalni coś na tym zarobił, chociaż się nie przyznał. To jedyne co można mieć mu za złe, ale podejrzewam, że to takie grosze, że nawet nie warto o tym wspominać. Pan z wypożyczalni był bardzo miły i razem z żoną dwoili się i troili, żebyśmy wyszli zadowoleni. Żeby nie obrażać buddyjskich uczuć religijnych Mario dostał lankijską sukienkę, bo nie miał długich spodni, a facet zakitrał go w ten całun w 10 sekund bez paska, szpilek, agrafek czy jakichkolwiek zaczepek. Paf, paf i stoi mój stary w kiecce aż miło. I to się trzymało!!!!Za wypożyczenie roweru przyzwoitego i zadbanego, musieliśmy zapłacić po 10 Euro od sztuki. Dokładnie tyle samo co w Polsce, bo dopiero co wypożyczaliśmy rowery nad polskim Bałtykiem. Ale co to była za przyjemność pojeździć tym rowerem po tych drogach w dżungli, bez samochodów, tirów i autobusów, gdzie nad nami skakały jak szalone po drutach i gałęziach, wcale nie małe małpy, skrzeczały papugi i inne ptaki. Wokół zabytki które mają ponad tysiąc lat, baseny z nenufarami i tylko niewielkie ilości turystów i pielgrzymów. Było ciepło, ale nie upalnie, fajnie wiało, a droga była samą przyjemnością. Nigdy nie przypuszczałam, że będę jeździć rowerem po Sri Lance (podobnie jak to, że na niej zmarznę) Po drodze ktoś nas tam zatrzymywał, ale pomyśleliśmy, że to jacyś sprzedawcy kwiatów i pojechaliśmy dalej, a to była kontrola biletowa i policja, która ruszyła za nami w pościg. Dopadli nas w końcu przy pagodzie, gdzie spoczywał obojczyk Buddy i sprawdzili bilety. Basia nie miała, bo zostawiła w samochodzie i trochę się zestresowała, ale nie deportowali jej za to do Polski. 😜 

Pod koniec trafiliśmy do wielkiej, białej stupy, otoczonej pomarańczową szarfą, gdzie właśnie odbywało się jakieś buddyjskie święto. Było mnóstwo pielgrzymów, ale też policji i wojska. Wszyscy na bosaka, oprócz komandosów chyba, bo ci byli uzbrojeni po zęby i w poważnych wojskowych buciorach. I zajrzeliśmy do miejscowego muzeum na szybko. Kilka ciekawostek i stare zdjęcia jeszcze sprzed odkopania przez Brytyjczyków miasta. Bardzo fajna, edukacyjna, rowerowa wycieczka, chociaż wieczorem usłyszałam, jak to się ktoś umordował i upocił na tym rowerze... Ojejciu jejciu. Strasznie mnie to "wzruszyło", a Sachi dostał od niej takie zjeby za to, że zamiast nas wozić jak wielkie państwo po tym świętym mieście, wymyślił te cholerskie rowery i pewnie jeszcze na tym zarobił, cwaniak. Nie wiedziałam co z oczami zrobić jak tego słuchałam. Z jednej strony trochę mu się należało, ale kurcze...może by tak kija z tyłka wyciągnąć? 10 Euro to chyba nie majątek? I wystarczyło mu powiedzieć, że to było nie fair i żeby tego więcej nie robił.

Byliśmy też w świątyni w grocie w Dambulli, ale szału nie ma. Właściwie w 5 grotach. Jak się zobaczyło jedną świątynię buddyjską, wszystkie inne są do niej bardzo podobne. Ta akurat była położona wysoko na wielkiej skale, gdzie ja oczywiście znowu wyobrażałam sobie, że jak w grocie, to w podziemiach. Figa z makiem. Trzeba było zasuwać po schodach w małpim gaju. I uwaga, proszę nie zaczepiać tych zwierząt, bo określenie "wredna małpa" naprawdę napiera swojego znaczenia. Moim zdaniem buddyjskie świątynie to cepelia. Wszystko na złoto, aż kapie. A przecież Budda nauczał, że trzeba się wyzbyć wszystkich kosztowności i należy się od nich odciąć, żeby osiągnąć spokój umysłu. Budda sobie, a wyznawcy sobie. Jezus sobie, a wyznawcy sobie... Ale bardzo piękne są wszystkie ręcznie wykonane malowidła na ścianach, zarówno w Dambulli jak i Mulkirigali na skale. Bardzo kunsztowne, kolorowe, przedstawiające kwiaty, złe demony jak i samego Buddę. W Dambulli dostałam błogosławieństwo od pana od błogosławieństw i bawełniany sznureczek na prawą łapkę. Kurczę, gdzieś to błogosławieństwo walnęłam, ale na pewno nie przecięłam. Muszę poszukać. O i tak mi się jeszcze przypomniało, że w Pinnawala u słoni, na tej uliczce z pamiątkami osranej przez olifanty, dopadł mnie taki mały wróżbita- hiromanta, który mi sięgał do pasa, był stareńki i siwiuteńki, ale pewnie złapał mnie za lewą rękę i zanim się zorientowałam, na podstawie zewnętrznych kości i linii na dłoni zaczął mi wróżyć, to co było, to co jest i to co będzie. I kurczę, żyć nie umierać... ✋👍 Było różnie, ale teraz jest świetnie, a będzie jeszcze lepiej. Jestem kochana, zdrowa i szczęśliwa. I długie życie przede mną. Kiwał przy tym głową jak piesek na tylnej szybie samochodu, co mnie tam bardzo śmieszyło, bo to ich maniera narodowa. No, żeby on jeszcze prawdę mówił. Dostał jakiś pieniążek, bo za wróżbę zawsze trzeba zapłacić, ale bez szaleństw.

Odwiedziliśmy też hinduską, niezwykle kolorową świątynię w Matale. Czego tam nie było??? No to prawdziwa cepelia jest dopiero. Te wszystkie bóstwa, zwierzęta, krowy, konie, kozy, słonie... WSZYSTKO!!!! Hindusi wierzą podobno w 330 milionów bóstw (ciekawe kto to policzył?) i tam to wszystko było. No może jednego, czy dwóch z tych bóstw brakowało, ale dla turystów to bez znaczenia. Jedyną cechą charakterystyczną dla wszystkich tych religii i świątyń był fakt, że nie wchodzimy w butach i gołymi ramionami, w krótkich spodenkach czy kusych sukienkach. Problem jednak polegał na tym, że butów ze sobą nie możemy zabrać, a gdy zostawimy je na zewnątrz, automatycznie zostają zabierane w jasyr i trzeba je wykupić po wyjściu. Za jakieś grosze, ale szukaj gdzie te buty i u kogo....A u Hindusów łażą półnago, a nas się czepiają, hipokryci. 😁

Plan świętego miasta. I tak połowy nie zobaczyliśmy.

małpka, prosto od fryzjera.

No to jedziemy.

Stupa z relikwiami włosów i paska Buddy

Byliśmy przekonani, że jak przejdziemy przez ten domek, wejdziemy do wnętrza stupy. A tutaj niespodzianka, bo to tylko kupa cegieł...jakiś milion. Tylko na górze w tej krypcie trzymają relikwie.

jak widać z kiosku do stupy nie wejdziemy.




ohoho...




Budda i jego pedicure. Gdyby dodać pasek, byłby frech.




Świąteczna stupa ubrana w szarfę













Than and now

Dumbulla


i plastikowi mnisi. Zresztą nie dotykałam, może są z gipsu, ale wyglądają na sztywniaków z plastiku.

małpi gaj

jedna z jaskiń




o to to, nasi tu byli...no i Mario w różowej kiecce. Gustownie.


trochę jak Jim Morrison


Mulkirigali, świątynia na skale. Strasznie tam było biednie.

toaleta płatna

naskalne freski, demony książę.




król lew

środek dżungli

Świątynia Hinduska Muthumariamman w Matale


no czyż to nie śliczne?


skamieniałe święte drzewo


Hinduski golas.






Z Tomkiem, albo ze Sławkiem. Jak już wspomniałam, nigdy ich nie rozróżniałam.


Zamknęłam obwód, łączę się z kosmiczną mądrością tym gestem. A spokój umysłu jest mi po tej wycieczce niezwykle potrzebny.

Może jeszcze wspomnę, że braliśmy też udział w safari, ale właściwie nie ma co wspominać. Trzeba było wstać skoro świt i przez 5 godzin tłuc się jeepem w deszczu lub słońcu po drogach w dżungli wypatrując zwierząt, które nie miały najmniejszej ochoty na spotkanie z człowiekiem, co wcale mnie nie dziwi. Spotkaliśmy małpy, jelonki i lankijskie kurczaki. W byle jakim bajorze lub rzece można zobaczyć więcej niż na tym safari, ale nie zniechęcam. To jest dla nich poważny biznes i dochód, więc jeśli ktoś chce wspomóc gospodarkę Sri Lanki zdecydowanie powinien wybrać taki rodzaj rozrywki. Może ja się nie znam po prostu? Ale jeśli ktoś myśli, że na takim safari, zwierzęta będą się odbijać od naszego jeepa, bo będą tak zainteresowane, to nie ma takiej możliwości. Na koniec wycieczki zobaczyliśmy tylko misia o nazwie wargacz leniwy, który rozwalał termitiery w poszukiwaniu żarełka. Słodki był. I bardzo malutki. 

No to co kochani, pora kończyć tego posta i każdemu, kto dotrwał do końca tej opowieści bardzo serdecznie gratuluję i dziękuję. Wyprawa pod wieloma względami była fantastyczna, jedyna w swoim rodzaju, a Sri Lanka jest przepiękna, dzika, nieujarzmiona, zielona i nieoczywista. Ludzie, chociaż biedni jak mysz kościelna, uśmiechnięci, przemili, pomocni, łagodni i ciekawscy. Cudowne zabytki, święte miasta, no i ten epicki ocean!!!! To czego na pewno będę żałować do końca życia, to fakt, że zabrałam ze sobą na wakacje życia wampiry energetyczne, osoby zaburzone i toksyczne. Może zabrałam to nie to słowo, pozwoliłam, a nawet na początku cieszyłam się, że z nami jadą. Jednak 12 dni razem zweryfikowało całą znajomość. Doszłam do wniosku, że dlaczego mam cały czas udawać, że pewne zachowanie mi odpowiada, skoro było zupełnie na odwrót. Jestem już bardzo dorosła kobietą i przestałam ignorować obcesowość pewnych osób. Do niedawna nie zdawałam sobie z tego sprawy, bagatelizowałam to i udawałam, że jakoś to będzie. Usprawiedliwiałam takie zachowanie jakimiś wcześniejszymi doświadczeniami, infantylizmem lub brakiem empatii, ale niestety tym razem poparzyłam się jak nigdy dotąd. Mdliło mnie od tych pierdzących kwiatków, po jednej stronie osi, na poziomie narcystycznej księżniczki, do wybuchów arogancji i agresji choleryczki po drugiej stronie osi. W pewnej chwili lałyśmy z Baśką, że bierzemy udział w programie Azja Express pt. "Damy i wieśniaczki na Sri Lance". Oczywiście my byłyśmy w opcji wieśniaczki, gdzie nie przeszkadzał nam bark ciepłej wody, robaki w pokoju typu karaluch, bo przecież jesteśmy w dżungli, a nie w Hiltonie, ani niezbyt czyste pokoje, bo pracują tam zazwyczaj młodzi chłopcy, więc nie wymagajmy od nich cudów. Jednak gdy zejdziesz do recepcji i poprosisz o herbatkę, wodę, europejskie śniadanie czy czysty ręcznik lub prześcieradło i zrobisz to z uśmiechem na twarzy, wszystko dostaniesz z pocałowaniem ręki. To po prostu nie jest kraj dla królowych, tylko dla zwyczajnych ludzi, którzy nie oceniają, nie wydziwiają, że chcą cudów za 30 PLN od pokoju dla dwóch osób i nie świruja przy zupie za 2 złote, bo pańcia zamawiała inną, bardziej królewską. Dlatego moje doświadczenie jest takie- nigdy, przenigdy nie zabierajcie ze sobą starych bab, co do których macie chociaż cień wątpliwości co do ich intencji, osób nieszczerych i manipulujących wami jak marionetkami, bazując na swoim cwaniactwie i wyrachowaniu, na dodatek w okresie menopauzy. Oczywiście, ja też jestem starą babą w okresie menopauzy, ale ja biorę na to plastry, które sprawiają, że jestem ustabilizowana emocjonalnie!!!!!, Wyspana!!!! I szczęśliwa, chociaż codziennie boli mnie coraz więcej rzeczy.  PESEL jest prawdziwy i nie pomoże zaklinanie rzeczywistości. Unikajcie jak ognia toksycznych ludzi i odetnijcie wszelkie sznurki łączące was z takimi osobami, nie tylko na poziomie fizycznym, ale też mentalnym. Życie jest za krótkie na takie znajomości. Szkoda energii i cierpliwości. Niech się gonią. Powodzenia. 


Aha, jeszcze słowo o Sachim, takie podsumowanie. Bardzo się cieszę, że trafiliśmy na siebie, bo to bardzo fajny i dobry dzieciak. Mamy ze sobą kontakt i jeśli ktoś jest zainteresowany, z czystym sercem polecam usługi Sachiego nie tylko jako przewodnika, ale też kierowcy, organizatora, negocjatora, bystrzaka i dobrego przyjaciela. To był nasz anioł stróż, (Nie wierzę w anioły wcale, ale w tym przypadku bym się ugięła). Raz się potknął, na samym początku, ale złapał pion i udowodnił, że wyciągnął naukę z tej lekcji, że oszustwo, chociaż drobne, ma krótkie nogi. Będę jego i Lakcelkę zawsze wspominać z uśmiechem na twarzy i jeśli tylko zrobią kilka technicznych rzeczy, na pewno im jeszcze pomożemy. Zresztą gadamy sobie na what's appie codziennie. I czy wrócimy na Sri Lankę? Jest taki plan. Chcemy ją objechać dookoła wybrzeżem, zwłaszcza marzą mi się wschodnie, te kompletnie dzikie plaże. No i może w końcu dotrzemy pociągiem do Elle i wykąpiemy się w wodospadzie? Ale to na pewno nie będzie ani w przyszłym roku, ani nawet za 2 lata, bo plany mamy nieco inne. O tym jeszcze kiedyś napiszę. 

Umordowany i zmęczony Sachi. Wczoraj do domu wrócił po 18-tu dniach bez chwili przerwy.

A póki co na koniec kilka fotek z meczetu Szejka Zajeda w Abu Dhabi, gdzie z lotniska można dojechać zwykłym autobusem (klimatyzowanym). Zwiedzanie jest za darmo, a jest tam tak na bogato, że naprawdę tylko kręciłam głową z niedowierzaniem. Śmiałam się, że ta budowla kosztowała tyle co roczny dochód brutto Sri Lanki, co nie jest oczywiście prawdą, ale tanio nie było. Włoskie i greckie marmury, weneckie żyrandole i inkrustowane kolorowe, kamienne kwiaty i powoje wkomponowane w posadzki i kolumny... Szach nie oszczędzał na niczym. Przystanek autobusowy też klimatyzowany i chociaż po wyjściu na powietrze zatykał nas upał i nie można było złapać powietrza, ten kraj funkcjonuje i rozwija się. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przenieśliśmy się z krainy biednych i prostych ludzi, do wyszukanego przepychu za miliony dolarów.  Zdecydowanie wolę to pierwsze, bo jest prawdziwe, chociaż smutny to widok. Co można by zrobić za takie pieniądze, zamiast stawiać olbrzymie, marmurowe meczety jak z bajki? Wodociągi, edukację, oczyszczalnie, irygację pól uprawnych, odsalanie słonej wody. Być może to wszystko tam jest, ale tylko w dużych miastach, a gdzie reszta? Do domu z Abu Dhabi do Krakowa, przez tę wojnę w Izraelu lecieliśmy, uwaga!!!9 godzin! Kolejna niespodzianka.














 I tradycyjnie na sam koniec, teledysk, który był inspiracją do napisania tego ostatniego posta o Sri Lance. Przypomnę jeszcze, że wszystkie 3 videoclipy czyli: Hungry Like the wolf, Save a prayer i Lonely in Your Nightmare zostały nakręcone w kwietniu 1982 roku, a ich reżyserem był Russel Mulcahy, znany z takich filmów jak "Nieśmiertelny" I i II z Christopherem Lambertem oraz "Niesamowita Mc Coy" z Kim Basinger. Lankijczycy powinni używać tych teledysków w swoich biurach podróży, bo robią naprawdę świetną reklamę tej przecudnej wyspie. Simon Le Bon, John Taylor, Roger Taylor, Andy Taylor oraz Nick Rhodes w najpiękniejszych okolicznościach przyrody wiosną 42 lata temu. 


 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz