No i co? I od naszych wakacji minął już ponad miesiąc, a ja tradycyjnie w jakichś malinach, bo nie mam czasu słowa napisać, albo po prostu mi się najzwyczajniej nie chce. Ostatnia fala upałów skutecznie wybijała mi to z głowy, na rzecz wylegiwania się w ogrodzie w cienistych krzaczorach w towarzystwie białego wina z lodem i cytryną, a ponieważ kupiłam w tym roku spory basen rozporowy, właściwie nic mi już do szczęścia nie potrzeba. Najlepiej pisze mi się od jesieni do wiosny, chociaż w ubiegłym roku jesień przyszła późno, bo jeszcze w połowie listopada pogoda była super, a wiosna bardzo wcześnie, chociaż tradycyjnie kapryśna. Najkrótsza zima, jaką pamiętam. I po raz pierwszy od 20 lat nie mieliśmy w tym roku na drzewie ani jednej czereśni (a drzew potężnych mamy 6) Wszystko wymarzło w cholerę. WSZYSTKO!!! Czyli czas na pisanie w ciemnościach był bardzo ograniczony. Jednak od wczoraj zaczęło porządnie padać, więc ta dam... oto jestem.
Dobra, w tym roku szukaliśmy wakacji w ciepłym miesiącu, ale nie najcieplejszym, bo te wściekłe upały nie dla mnie, ani w tych miesiącach chłodniejszych, bo woda jest jeszcze zimnawa (no poza Egiptem, ale tam się póki co nie wybieramy) nawet w Afryce. Padło na 10 czerwca, na Tunezję i Monastyr, ponieważ tym razem nie zamierzałam odmówić sobie wycieczki do El Jam i zobaczenia Koloseum z "Gladiatora" Ridleya Scotta. O tym jeszcze napiszę, ale uważam, że Monastyr jest świetną bazą wypadową. Bardzo dobrze położony jeżeli chodzi o wycieczki, zwłaszcza, jeśli ktoś jest na tyle szalony, że ma zamiar wybrać się w drogę Kolejami Tunezyjskimi. Sprawdziłam opisy jeszcze w Polsce i wszystko wskazywało na to, że jest to zupełnie realne, a na dodatek bezpieczne. No proszę.
Wylecieliśmy z Wrocławia o 19-tej z małym opóźnieniem i już po odprawie, stojąc w rękawie przed wejściem do samolotu, ktoś zaczął mnie wołać. Odwróciłam się, patrzę i nie znam człowieków. Kobieta blondynka, może w moim wieku i jej partner. Popatrzyłam na Maria, żeby zobaczył, czy znamy tych ludzi, ale Mario zdecydowanie zaprzeczył. On czasami ma problemy, żeby rozpoznać kim ja jestem, więc w mig przestałam wierzyć jego osądowi. Po chwili jednak synapsy połączyły mi się w mózgu i zaskoczyłam, że to nasi znajomi w Górnego Śląska- Kasia i Wojtek, których poznaliśmy, uwaga, uwaga- 9 lat temu w Turcji. Pisałam o nich w jednym z pierwszych wakacyjnych postów na tym blogu,więc zachęcam do poczytania. Hotel, w którym wtedy byliśmy to kompletna katastrofa, ale przynajmniej poznaliśmy fajnych ludzi. Kasia z rudej dziewczyny zamieniła się w blondynkę, więc w pierwszej chwili dla mnie była kompletnie nie do rozpoznania, ale po chwili już się ściskaliśmy i gadaliśmy o starych czasach. Lecieli z nami do Monastyru, ale hotel mieli oddalony od nas o prawie 50 km... Lipa po całości. Nawet chcieliśmy się spotkać na jakiejś kawie podczas pobytu, ale te nasze hotele, nie znajdowały się w samym Monastyrze, tylko w malinach na wybrzeżu, gdzie psy dupami szczekały. Oczywiście ma to swoje plusy, bo jest cisza, spokój i czysto, ale do cywilizacji jednak daleko. Daliśmy sobie spokój, chociaż wracając do Polski jeszcze się spotkaliśmy i gadaliśmy o życiu, a oni używali tej cudownej gwary, która z jednej strony mnie bawi, a z drugiej zachwyca, bo jest absolutnym unikatem. A debil z pałacu odmówił im tego przywileju na papierze. Czekam, kiedy jego prezydentura dobiegnie końca. Szampana wtedy otworzę!!!!🍷🍷Jeszcze niecały rok. Przebieram nóżkami.
Do hotelu dojechaliśmy późno w nocy, po drodze mijając miasto Susse, które w nocy, oświetlone, z wielkimi murami obronnymi, wieżami i meczetami wyglądało naprawdę zjawiskowo. Pomyślałam, że trzeba zobaczyć w dzień, chociaż w planach nie mieliśmy. I tym razem meldunek, wymiana pieniędzy i zakwaterowanie w hotelu było idealne. Po raz pierwszy odkąd szlajamy się po świecie, dostaliśmy butelkowaną wodę do picia. Pomijam Airbnb w Bari, ale to się nie liczy.
Pokój przyzwoity i czysty, a na tym zawsze nam zależy, a nie na wodotryskach i przywilejach. Mario włączył klimę, która działała średnio.... Dopiero 15 czerwca, czyli pod koniec pobytu, dowiedzieliśmy się, że oni oficjalnie klimatyzację włączają właśnie tego dnia. To tłumaczyło, dlaczego działała wcześniej tak, a nie inaczej. 😅😂😂 Był też telewizor Thompson z kineskopem. Zapomniałam, że takie istniały. Codziennie po 22-ej oglądałam fajny, amerykański film w kolorach zielonym (skóra) i purpura (reszta otoczenia) Nawet mnie to bawiło, a filmy zaskakująco dobre i znane. Np. Zapach Kobiety.
Pierwszy dzień zawsze jest dla nas dniem lenistwa, zapoznania się z otoczeniem i być może z nowymi znajomymi. Oraz z menu, nie tylko w stołówce, ale także w barze. Okazało się, że jest ok. Jedzenie świetne, świeże, do wyboru, do koloru, nawet weganie by pojedli. Wino białe, różowe i czerwone z ich winnic. W barze lekko chrzczone, w stołówce z butelek " z banderolą", czyli zalakowane. Jeszcze inne było podczas kolacji a'la carte, bo mogliśmy mieć takie dwie. Wybraliśmy się na jedną z kuchnią tunezyjską. Dobra, ale bez szaleństwa. Jadłam lepsze rzeczy. Za to wino w restauracji genialne. Wiem, co piszę. Zwłaszcza białe. Jednak słońce robi swoje. A alkohole??? No cóż, whiskey, gin, czy wódkę to one tylko miały w nazwie. Wódka o nazwie Vodkowsky, chyba mówi wszystko. W arabskim kraju, też robią księżycówkę. Dla pogan. Allah to wybaczy na pewno. 😈
Hotel spory, ale nie gigantyczny, swoje lata świetności ma dawno za sobą, ale basen fajny, różnorodny, z mostkiem i głębokościami dla umiejących pływać i nielotów. Animatorzy jak plankton, mało ich widzieliśmy poza aerobikiem w morzu, który bawił mnie do łez, bo chyba 2 młodzi chłopcy prowadzili te zajęcia po raz pierwszy w życiu, improwizowali i byli mało skoordynowani 😂😂😂, no i joga wśród palm, gdzie większość spała. Tak też można. Jednak pierwszego dnia wybraliśmy morze, tuż za płotem, jakieś 20 metrów od cywilizacji hotelowej. Jak często jesteśmy nad morzem, a jak często nad basenem? Zawsze wybieramy morze. Tutaj Mediterranea średniej świetności. Zmącona, ciemnozielona jak Bałtyk i nawet do niego podobna. Tylko temperatura wyższa o 15 stopni...W tamtym momencie miała podobną temperaturę do powietrza, więc jakieś 25 stopni. Pytania? Trochę wodorostów, trawy morskiej (tutaj sporo) i meduzy. Poparzyły mi dupsko, bo dlaczego nie???. Piekło jak po pokrzywie. Dokładnie taki sam ból i czas trwania. Pokrzywa stara, nawet lepiej dofanzala.
Ale wtedy poznaliśmy też naszych nowych znajomych. Byli w podobnym wieku, mieli podobne choroby (żartuję!!!) Nie, nie, wszystko super. Kasia i Gabryś z Kujawsko- Pomorskiego. Kasia nas zaczepiła, bo mieliśmy hamak wodny z Action i tak to się zaczęło. Spędziliśmy ze sobą sporo czasu gadając o dupie maryni, o życiu, rodzinie, zwierzakach, innych wakacjach. W tych wakacyjnych znajomościach jest coś niesamowitego. Wydaje mi się, ale nie mam tej pewności, że jesteśmy wtedy bardziej szczerzy, mówimy z sensem i nie owijamy w bawełnę. Bo nie musimy niczego udawać. Być może więcej się nie spotkamy, więc po co koloryzować? Oczywiście fałsz wyczuwam na 3 kilometry, więc gdyby było inaczej, nie zawracałabym sobie nimi głowy. Okazało się, że to fajni, rozmowni ludzie, z dystansem, z poczuciem humoru, którego zawsze szukam u swoich rozmówców, bo to świadczy o ich inteligencji. Po prostu trafiejka jeśli chodzi o wakacyjnych kompanów. Spędzaliśmy z nimi czas codziennie, aż do wyjazdu i to był fajny, słoneczny i luźny czas. Zresztą dzięki nim poznaliśmy jeszcze dwójkę Polaków też z Kujawsko Pomorskiego- Wiolkę i Roberta, który mi przypominał Rudiego Szuberta tego od "Dziewczyny Ratownika- Moniki". I tak sobie w szóstkę plażowaliśmy, z przerwą na wycieczki.
Właściwie leżaki były zanurzone w morzu. Tutaj na plaży, jednego dnia, gdy pogoda przypominała polską aurę. Zresztą dobrze nam to zrobiło, bo potem to już gwiazda jeńców nie brała.
jedzonko dla vegan- falafelle i placek z ciasta filo z ziemniaczkami i ziołami w środku, smażony na głębokim tłuszczu.
uroki basenu....
i uroki morza.
Następnego dnia po obiedzie pojechaliśmy do Sousse, oddalonego od naszego hotelu o 10 km. Niewiele. Pod hotelem stały taksówki, a my byliśmy nauczeni w ubiegłym roku na Dżerbie stałej ceny, czyli za 1 km= 1 Dinar Tunezyjski, a to jest jakieś 1,30 PLN. Tak powinno być, ale już Kasia uczulała nas w hotelu, żeby na nich uważać, bo to naciągacze. Weszliśmy do taksówki i zapytaliśmy za ile nas zawiezie, a pan taksówkarz powiedział, że za 30 Dinarów. Parsknęliśmy śmiechem i wyszliśmy szybciej, niż weszliśmy. Złapaliśmy kolejną taksówkę i tutaj rozmowa skończyła się razy 2, czyli 20 Dinarów. Niech im będzie, każdy chce żyć. To naprawdę biedny kraj. Nie ma kapitału, nie ma pracy. Jak ci ludzie tam żyją, pozostaje dla mnie tajemnicą. Jedno jest dla mnie pewne, cieszę się, że płacę podatki, naprawdę!!! Chociaż wkurza mnie, że nie mam nad nimi kontroli i idą nie na to, na co bym naprawdę chciała. To zupełnie inny temat, ale państwo, gdzie jedyną służbą państwową jest policja i wojsko, jest mocno przerażające. Odniosłam wrażenie, że tam nic nie jest ani dobrze rozpoczęte, ani dokończone. Syf wszechobecny wszędzie, poza hotelami i centrami miast. Za to policjant każdy z karabinem maszynowym wprost z Izraela. Zakup broni od małego Szatana jak widać Tunezyjczykom w niczym nie przeszkadza. To jest naprawdę nie do opisania.
Podjechaliśmy pod mury starego Susse, wprost pod bramę muzeum Punickiego, które postanowiliśmy zobaczyć. Cisza i spokój, prawie żywego ducha. Muzeum dobrze utrzymane, z ogrodami i przeszklonym podziemiem, pełnym mozaikowych, starożytnych obrazów. Susse, to w antyku była baza wojskowa Hannibala, tego, który na słoniach przeszedł Alpy i wpieprzył Rzymianom, chociaż tylko raz i nie na zawsze. Tak naprawdę z 300 słoni, na miejsce dotarł tylko jeden, ale legenda pozostała. Po III wojnie Punickiej Rzymianie zmietli Kartaginę z powierzchni ziemi, mordując w mieście wszystkich i zdobywając ich ziemie i od tego czasu, stała się kolonią Rzymską.
Tak mi się przypomniał fragment "Żywota Bryana" Monty Pythona o tym, co Rzymianie dali (przypadku tego filmu) Żydom. Jednak ponieważ ich podboje były olbrzymie i zawojowali cały basen Morza Śródziemnego, wszędzie robili to samo, a sam film był kręcony właśnie w Tunezji, postanowiłam zamieścić ten filmik. Mocno mnie rozbawił. Tylko jakość słaba. Jednak szczerze się uśmiałam.
Po obejrzeniu muzeum ruszyliśmy do centrum miasta, które biegło w dół zacienionymi uliczkami wprost nad morze. Kiedyś, to musiało być piękne biało-niebieskie miasto, teraz jest to obraz nędzy i rozpaczy. Syf wszędzie. Ludzie na ulicy handlują czym się da, a mają niewiele. Wszędzie zabiedzone, wychudłe koty, które na mnie, starej kociary, robią okropne wrażenie. Wiem, że nie da się uratować wszystkich zwierząt, ale na litość, wystarczy kastracja. Tylko, kto za to zapłaci? Lepiej kupić karabiny.
Chcieliśmy wejść na wieżę w Ribacie, który był kiedyś wojskowym klasztorem muzułmańskim (co to za wynalazek w ogóle???) A, już wiem, powstał do prowadzenia, świętej wojny i modlitw. Jak się morduje w imię Allaha, to nie grzech. Tak samo jak się morduje w imię Jahwe, czy Chrystusa. Wielkie mi co. Bóg, czymkolwiek jest, wybaczy. Chyba?
Ribat w Sousse fajny, też pusty, z wysoką, okrągłą wieżą. Trochę jego budowa przypominała mi wałbrzyską świątynię Hitlera Tottenburg. Te same pomysły jeżeli chodzi o podcienie i kształt samej budowli, tylko w Tottenburgu brak wieży. No, takie skojarzenie. Gdy weszliśmy na górę spiralnymi schodami, właśnie muezini zaczęli nadzierać się na 4 strony świata ze wszystkich meczetów w okolicy. Dali popis wokalny.
po kolei 4 strony świata z tej okrągłej wieży
są też bogate dzielnice, ale tam tylko przejazdem.
port, jeden z największych w Tunezji
wieża muzealna w tle
wnętrza Ribatu
dziedziniec
uliczki starego Susse pod dachem. To jeden wielki bazar.
trochę sztuki
wieża w muzeum. Zamknięta dla turystów
mozaika z głową Meduzy
Neptun na rydwanie morskim
dwanie morskim
no misa obfitości po prostu.
i taki brodzik z term rzymskich. Cudo!!!
nie mam pojęcia, ale coś się wydarzyło na pewno.
Wróciliśmy do hotelu z wielką ulgą, także taksówką, którą wcale na ulicy nie było tak łatwo złapać. I też za 20 Dinarów. Bez targowania się, bo nie warto. Następnego dnia postanowiliśmy odpocząć od uroków cywilizacji Punickiej, żeby już kolejnego zrobić to, po co tutaj przylecieliśmy, czyli udać się do El Jam, żeby zobaczyć to monstrualne rzymskie koloseum z Gladiatora. Właściwie gdzieś przeczytałam, że nie do końca tam go kręcono... ale co to ma za znaczenie??? Legenda już powstała, a w tym koloseum, jednym z 3 największych na świecie, naprawdę działy się wydarzenia, które widzieliśmy na tym filmie. Ale po kolei. Wyruszyliśmy zaraz po wczesnym śniadaniu z hotelu na... przystanek autobusowy. Tak, tym razem postanowiliśmy poruszać się tak jak tubylcy. Pan na przystanku, normalny lokals, w dobrym angielskim języku poinformował nas, że z tego miejsca jadą autobusy do Sousse, a po drugiej stronie ulicy są do Monastyru i autobus powinien być w ciągu najbliższych 5 minut. Super. Może nie było to 5 minut, ale jakieś 10, ale i tak mieliśmy sporo czasu w zapasie, więc nie robiło to na nas wrażenia. Jeszcze w hotelu okazało się, że zamiast zabrać gacie 3/4, zabrałam długie w tym samym kolorze, czego potem serdecznie pożałowałam, ale postanowiłam ubrać się schludnie i nie kusić losu na nieznanych wodach... lądach w znaczeniu. Autobus przyjechał, całkiem przyzwoity i jak się okazało, w każdym autobusie, choćby nie wiem jak zasyfiałym, jest kamera. No... Wielki Brat patrzy. Zresztą chyba słusznie, w tym przypadku.
W Sousse najpierw pomyliliśmy dworce, na jakiś lokalny z tym dalekobieżnym, ale to nie były jakieś kwartały, więc dotarliśmy po chwili na swój dworzec. Mario zakupił bilety, podszedł do mnie i mówi- "No, szacun, mamy bilety w pierwszej klasie, numerowane siedzenia i dla niepalących"!!!! Spojrzałam na niego z podziwem i rozejrzałam się dookoła. Mało to wyglądało światowo i z podziałem na klasy(nie społeczne, tylko pociągowe), ale pomyślałam, że super. Zobaczymy. Pociąg przyjechał o czasie, ale gdy zaczęli z niego wysiadać pasażerowie zrozumiałam, że chyba będzie ciężko odnaleźć nasze miejsca, jeżeli takie istniały i w ogóle jakieś miejsca siedzące. Ludzi były tłumy. Poza tym nie ma tam kultury wysiadania. Mnie kiedyś uczono, że najpierw wysiadający, a potem wsiadający. U nas też jest już daleko od tego obyczaju, ale tam to już była rzeźnia. W końcu znaleźliśmy się w środku pociągu...Hm, jakby to napisać.... Brakowało tylko klatek z kurczakami. Stanęliśmy grzecznie, ale kurczę blaszka, słabo to wyglądało, a przed nami godzina jazdy. Co najmniej. Ruszyliśmy do przodu i znaleźliśmy się w czymś, co przed kilkoma dekadami mogło być odpowiednikiem naszego Warsa. Ostatni raz w Warsie pod stołem jechałam na wakacje ze starymi do Gdańska w 1985 roku i to były dantejskie sceny. Tutaj, wprawdzie siedliśmy na stole obitym blachą, ale wagon myty był może kilka lat temu, okna nie otwierały się tak jak u nas na oścież, tylko takie maleńkie lufciki, a o klimatyzacji to nawet nie było co marzyć. Tuż obok była jakaś diabelska maszyneria, która wydawała z siebie potworne megaherze, od której izolowały nas tylko metalowe drzwi, wszyscy jarali fajki, a tak w ogóle, to spoko luz. Naprawdę nie spodziewałam się fajerwerków, tylko te bilety mnie na dworcu zmyliły....😀😀😀
Przez chwilę do naszego "przedziału" weszła, z akcentu wnioskuję, młoda Amerykanka z czarnoskórym chłopakiem, który był dwujęzyczny i kląc siarczyście, stwierdziła, że to nie jest pierwsza, ale shit klasa. Pewnie dostała miejsca siedzące tuż obok nas... 😂😂😂 . Tory tunezyjskie są wąskie, a wagony mają normalne, europejskie gabaryty, więc gdy ruszyliśmy, mocno nami przeginało na lewo i prawo. Za oknem syf masakryczny. Syf jakiego nawet w Egipcie nie widziałam. Wszystko tam było: meble, plastiki, worki, ubrania...wszystko. Dopiero, gdy wjechaliśmy w okolice plantacji oliwek, zaczęło to wyglądać przyzwoicie. Zagrabione, zaorane, czyste, z wgłębieniami na deszczówkę wokół drzew. Oliwa z oliwek to ich złoto, więc jak trzeba, to potrafią zadbać.
Koloseum widzieliśmy już z okien pociągu, oddalone o jakiś kilometr może od torów? Przeszliśmy przez bazar ze wszystkim czym można w Tunezji handlować i po chwili znaleźliśmy się przed budowlą, jakiej jeszcze w życiu nie widziałam. Zabudowa El Jam to jakieś konusowe domeczki, aż tu nagle wyłonił się przed nami ten kolos. Dosłownie. No kurcza noga, Rzymianie mieli rozmach i praktycznie żadnych ograniczeń. Kopara opada z HUKIEM!!!!😯😮😲😵 Jest olbrzymie, wielopiętrowe i majestatyczne. Elipsa budowli ma prawie 430 metrów, a sam obiekt mógł pomieścić 35 tysięcy ludzi. Do niedawna nie mieliśmy jednego stadionu, który spełniałby podobne wymagania. Zbudowano go w zaledwie 8 lat, pomiędzy 230 a 238 rokiem naszej ery.
Kupiliśmy bilet chyba za 12 Dinarów, tylko pan zapomniał nam powiedzieć, że to jest także bilet upoważniający nas do wejścia do muzeum. Nie wiedzieliśmy, nie weszliśmy i trudno. Trochę szkoda.
Ludzi było niewielu, w tym nasza Amerykanka od "shit klasy" z chłopakiem. Zwiedzanie tego obiektu to prawdziwa przyjemność, bo właściwie można wejść wszędzie. Nikt nie krzyczy, nikt nie pilnuje z karabinem. Trochę pominęłam fakt, że zanim weszliśmy, pan na bramce prześwietlił nam plecak, czy aby nie wnosimy ładunków wybuchowych. Europejscy turyści są najbardziej podejrzani..😜. W Egipcie tak samo zresztą, więc już się nie dziwię niczemu. Złaziliśmy to koloseum z dołu do góry i z góry na dól, wszerz i wzdłuż, a także dookoła, a właściwie po elipsie. Pomyślałam sobie, że jedyne sceny, które mógł kręcić tutaj Ridley Scott pochodzą z podziemnych korytarzy, z których wychodził Maximus z kolesiami idącymi na śmierć. Innej opcji nie ma, bo to koloseum w niczym, nie przypomina tego filmowego, pewnie skleconego z pleksi i gipsu.
półeczka w tunezyjskim Warsie
bazarek
first impression
cudnie jest
nie ma litości, chrześcijanie dla lwów
klasyk, wszak trzeba zaznaczyć swój pobyt w takim miejscu.
Idący na śmierć pozdrawiają cię Cezarze.
Po wyjściu z koloseum połaziliśmy jeszcze po okolicy, ale nic ciekawego. Wróciliśmy na dworzec i Mario poszedł kupić bilety powrotne. Pan w okienku powiedział, że nam nie sprzeda, bo pociągu nie ma i nie wiadomo kiedy będzie, ani nawet nie wiadomo gdzie on teraz jest. Zamurowało nas i dostaliśmy głupawkowego śmiechu, co właściwie było średnio śmieszne, bo byliśmy 90 kilometrów od hotelu na jakimś zadupiu. Wtedy wydawało mi się to nieprawdopodobne, ale kilka dni temu okazało się, że w Polsce jest tak samo. Pociąg z Lublina do Wrocławia przez Katowice też zaginął na trasie i przyjechał 3 godziny później, więc nie ma się co śmiać.
kto nie jechał tunezyjską koleją ten życia nie zna.
Cóż było robić, postanowiliśmy w międzyczasie zobaczyć w okolicy antyczny amfiteatr...w ruinie. Mieliśmy sporo czasu, tak na pierwszy rzut oka, więc ruszyliśmy. Było niedaleko. Z głównej i gwarnej ulicy skręciliśmy w lewo, zgodnie z nawigacją. Jakieś odludzie, syf znowu znamienity. W tle 4 chłopców w wieku 10-12 lat. Już widzę, że zobaczyli białych frajerów do golenia. Dwóch się odważyło i podeszło natarczywie pytając o papierosy i kasę dla nich. No sorry, nie mamy. Żałowałam, że nie miałam jakichś słodyczy, bo pewnie bym im dała, a zabrałam do Tunezji i lizaki i czekolady i inne takie właśnie z myślą o dzieciach, ale skleroza. Zostawiłam wszystko w hotelu. Doszliśmy do amfiteatru, rzeczywiście w kompletnej ruinie, tylko po kształcie można było wnioskować, że to wieki temu była jakaś arena. Ciężko to wygooglować, bo zazwyczaj odniesienia do areny tyczą koloseum, a to koło koloseum nawet nie stoi. Na mapie nazywa się to Ancient amhitheatre d'El Jam. Zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy znowu na dworzec. Chłopcy ponownie ruszyli w naszym kierunku dopytując o te fajki, co kompletnie zignorowaliśmy, za co w nagrodę zostaliśmy obrzuceni gradem kamieni tuż zza węgła. Ach, te afrykańskie obyczaje. Kamieniowanko??... Proszę bardzo. Zwyzywałam gnojków, co niczego nie zmieniło. Wkurzyłam się. Co za małe dranie.
Znowu zmarnowani zasiedliśmy na krzesełkach na dworcu. Aż tu nagle, naszym oczom ukazała się nasza Amerykanka z nie odłącznym chłopcem. Młody po arabsku nawijał znamienicie, podpytał dokładniej niż my pana w kasie, więc tylko usłyszeliśmy jak wytłumaczył pannie, że najlepiej będzie pójść na mały autobus, który zawiezie ich do Sousse. Wyszli z dworca, a my za nimi biegusiem i dosłownie po kilkudziesięciu metrach złapaliśmy dolmusza do Sousse, za 7 Dinarów od osoby. I byliśmy tylko w czwórkę. Ta dam!!!! Zostaliśmy uratowani!!!!Panna potem w dolmuszu powiedziała, że byliśmy wyjątkowo cwani, żeby za nimi pójść. No masz....Zresztą może nie wyglądaliśmy za specjalnie cwanych?A jesteśmy hy hy...Zmyła taka.
narzędzia rolnicze. Mam podobne w ogrodzie, tylko chyba przyroda już zawłaszczyła.
Tunezja w ruinie. Antycznej.
I tak sobie jeszcze pomyślałam już wracając do Sousse, że w folderze reklamującym wycieczki, który dostaliśmy od rezydenta zaraz po przylocie do Tunezji, wycieczka do El Jam była najdroższa i kosztowała 270 Dinarów. Ciekawe za co ta kasa, bo tam oprócz koloseum naprawdę nic nie ma. Do Hotelu wróciliśmy akurat na obiad. Cudownie. Resztę dnia przeleżeliśmy na plaży, a słońce tego dnia dawało niemiłosiernie.
Po kolejnym dniu leniuchowania, postanowiliśmy z naszymi nowymi znajomymi pojechać w końcu do Monastyru na zakupy. Miałam zamówienie od mojej przyszywanej wnuczki Hani na afrykańskie kakao, ale panie w okolicznych sklepach (typowych dla turystów) tylko malowały sobie kółka na czole, gdy je pytałam o ten napój. 💁 Do Monastyru też pojechaliśmy autobusem. Tego dnia było wyjątkowo gorąco, ale właściwie to był ostatni moment na te zakupy, więc bez marudzenia weszliśmy w te klimaty.
Wysiedliśmy w samym centrum miasta, tuż przy murach obronnych, za którymi wszystkie uliczki to był jeden wielki bazar handlowy. W ogóle należy wspomnieć, że w sklepach mięsnych nie ma poćwiartowanych kawałków zwierząt typu kotlety, mielone i inne takie. Tam zwierzęta czekają na swoją kolej pod sklepem. Kurczaki w klatkach, barany i kozy na sznurkach. Masakra jakaś. Wiem, że z jednej strony nie ma innego wyjścia, ale wyglądało to makabrycznie. Gdyby rzeźnie były ze szkła, nikt nie jadłby mięsa.
Najpierw poszliśmy sobie w okolice ribatu, jednego z największych w całej Tunezji, gdzie kręcono film Monty Pythona "Żywot Briana". Już w jednym byliśmy 4 dni wcześniej, więc szkoda nam było czasu. Zrobiliśmy sobie kilka fotek przy napisie I Love Monastyr i okazało się, że tutaj się sprząta. Ribat znajduje się tuż nad brzegiem morza, błękitnego i czystego. O wiele fajniejszej plaży niż nasza hotelowa. Poszliśmy sobie brzegiem na spacer w stronę klifów, z którego na główkę skakała okoliczna młodzież. Nawet im trochę pozazdrościłam tej kąpieli, bo miejsce rzeczywiście fantastyczne. Na głowę oczywiście bym nie skakała, ale ta woda była cudowna. No i tutaj dałam już tym dzieciom lizaki. Michy im się cieszyły. Na zakupach rozdzieliliśmy się jak to w typowym horrorze. Każdy z nas miał inne zapotrzebowanie- Wiolka szukała sukienki, Kasia innych tunezyjskich cudów, a ja kakao ☕ Weszliśmy do normalnego sklepu, takiego marketu jakby, z klimatyzacją i koszykami na zakupy. Nakupiliśmy chałwy, przecierów z papryki na bogracz i odnalazłam kakao!!!! Hurra!Chcę jeszcze dodać, że ceny w Tunezji wcale nie są niskie, bo zbliżone do naszych, przynajmniej za artykuły pakowane, a zarobki mają afrykańskie.!!!! W sklepie na przeciwko marketu nakupiliśmy też tradycyjnie olejków, bo te mają fantastyczne, naturalne i przecudnie pachnące no i magnesów dla moich dziewczyn w pracy. No i fajek dla moich starych, którzy już chyba będą jarać do końca swoich dni. Papierosy w Tunezji są bardzo tanie. I kasa się skończyła i bardzo dobrze. Zostały nam tylko pieniądze na powrót do hotelu. Z Tunezji nie można wywozić ich pieniędzy, bo jest to karalne i można sobie narobić poważnych kłopotów. My wydaliśmy wszystko do ostatniego dinara. Takie cuda. Trochę zabrakło nam czasu na zobaczenie Kartaginy i błękitnego miasteczka Sidi Bou Said, ale co tam. Pewnie jeszcze wylądujemy przynajmniej raz w tym kraju, bo póki co, pomimo bałaganu i cwaniactwa jeszcze mnie do siebie nie zniechęcił.
Nasi nowi znajomi zostali w Tunezji kolejny tydzień (Wiolka z Robertem tylko 1 dzień dłużej od nas), ale do końca naszego ostatniego dnia (który w hotelu kończył się dla nas o 12-ej) siedzieliśmy z nimi na plaży mocząc jeszcze tyłki w ciepłym i tego dnia spokojnym jak jezioro morzu. A o 20 z minutami byliśmy już w domu. I takie sytuacje lubię najbardziej-w niecałe 3 godziny zmieniamy nie tylko kraje, strefy czasowe, ale też kontynenty.
na złoto i na bogato... normalnie mój klimat mają te butki. 😜
uliczka w centrum Monasturu
są tam też ładne rzeczy
Tuz obok znajduje się cmentarz muzułmański, gdzie mieści się także mauzoleum Habib Bourgiba, pierwszego prezydenta niepodległej Tunezji. Jego portret wielki jak koń, wisiał w hotelowym patio. Za każdym razem miałam ochotę salutować.
człowiek w pracy. Daliśmy mu jakieś pieniążki, bo naprawdę ciężko pracuje w zawodzie bez przyszłości, za to z tradycją.
widok z klifów na ribat.
i same klify
tak, tam była taka woda.....
taka!
Ribat od strony miasta
meczet, gdzie trafiliśmy na odprawianie jakiejś mantry, która trwała 40 minut....
chłopcy i dziewczęta
normalne życie
jedna z bram miejskich
i nasze ziomki, Violka, Roberto, nasze, Kasia i Gabryś.
nie ma kasy, nie ma zakupów.
Apple service 😉
tunezyjskie ceny. Pamiętajcie, że dinar to 1,30 PLN
pomysłowe, nie powiem. Kawałek części pedała od roweru służy jako skobel.
na klifach
Tunezyjskie dzieciaki
i hop do wody. Fotka moja.
I 3 fotki Gabrysia, za które bardzo dziękuję.
Gdy wracaliśmy na lotnisko, okazało się, że jest to dzień "Barana", takie arabskie Boże Narodzenie. Na ulicach nie było NIKOGO!!!!Pustki jak w czasie pandemii. No, oprócz pana, który na moich oczach, zza auta szyby, zaszlachtował to biedne zwierzę i zaciągnął do domu. Zdębiałam. Podobno każdy Arab tego dnia powinien dokonać takiego aktu na pamiątkę Abrahama, który na polecenie Boga miał ukatrupić w ofierze swojego syna, ale w ostatniej chwili przyleciał skrzydlaty anioł i powstrzymał rękę dzieciobójcy, każąc w to miejsce zakatrupić baranka. No tak to leciało, z tego co pamiętam ze Starego Testamentu.
Reasumując- Tunezja na wakacje tak, zdecydowanie. Hotele są gościnne, czyste i dają dobrze jeść. Pogoda w dychę trafiona, morze ciepłe, a obsługa miła i nienachalna. Z mojej strony polecam zabrać dla dzieci i pań sprzątających słodycze jako dodatkowy napiwek. Można też zabrać dla nich jakieś chusteczki na głowę, których Polki mają po kokardę na każdą okazję. Osobiście podarowałam jednej z pań nowiutką chustę pareo, której nie użyłam ani razu, a jej się na pewno przyda, bo one w tych chuścinach na głowach od rana do wieczora. Warto też zostawić pieniądze, nie tylko za ich pracę, ale także po to, żeby nie brać ich do Polski. One się ucieszą, a my pozbędziemy kłopotu. No i jeśli ktoś ma ochotę, to suche jedzenie dla kotów, chociaż paczuszkę małą. To nic nie zmieni, ale mimo wszystko nakarmić te zwierzęta nie zaszkodzi.
No i dobrnęłam do końca Tunezji. Przede mną post o koncercie Midge Ure na zamku w Szymbarku, a był fantastyczny. A póki co, żegnam się piosenką o wyjściu na plażę. Bawi mnie od lat 41...a mamy środek bardzo upalnego i niespokojnego lata. Udanej reszty wakacji życzę. Spokojnych i bez wściekłych temperatur. Co chyba już nigdy nie będzie miało miejsca, bo planeta płonie....