czwartek, 14 listopada 2024

SAVE A PRAYER, czyli Sri Lanka 2024 część 2.


 Najważniejsze i najpiękniejsze, oraz najbardziej niezwykłe zabytki Sri Lanki znajdują się centrum wyspy i są oddalone od siebie o kilka lub kilkadziesiąt kilometrów. Sama wyspa nie jest zbyt duża, ale brak dróg szybkiego ruchu, tłok na ulicach, różnica poziomów oraz ten lewostronny ruch nie ułatwiały podróży z miejsca na miejsce. Osobiście zanim wylądowałam w Kolombo, zrobiłam szybką listę co najbardziej chciałabym tam zobaczyć. Przede wszystkim miejsca związane z teledyskiem do Save a Prayer, czyli olbrzymi kompleks świątynny Polonnaruwa, Sigiriye, czyli Lwią Skałę z ruinami pałacu królewskiego na szczycie, Pinnawale- sierociniec dla słoni oraz kolonialne miasteczko Galle na południu wyspy. Pomyślałam także, że skoro już tam jesteśmy, a to wszystko jest w okolicy, warto zobaczyć ich święte miasto oraz byłą stolicę państwa Anuradhapurę oraz świątynię w skale Dambullę. Jeśli starczy czasu zahaczymy o Kandy, także w związku z jazdą słynnym pociągiem wyruszającym właśnie z Kandy do Elle, ale to opowieść na inny post. Na pewno zabrakło nam czasu na świątynię z ostatnich ujęć teledysku do Save a Prayer- Lankathilake, która jest ikoniczna, ale w którymś momencie miałam już trochę po kokardę buddyjskich świątyń i świątyń w ogóle. W zamian, z Mariem po przerwie od miejsc świętych i złapaniu dystansu, pod koniec pobytu, gdy mieliśmy już czas tylko dla siebie (o tydzień za późno) i praktycznie cały dzień spędziliśmy z dala od reszty grupy, pojechaliśmy tuk tukiem do świątyni położonej na skale tak jak Sigiriya, o nazwie Mulkirigala Raja Maha Viharaya. Podobno odwiedził ją sam Budda podczas swojej wędrówki po Sri Lance. Wyjątkiem tego dnia była Basia i Tomek, z którymi zawędrowaliśmy  nad gejzer wodny o nazwie Dmuchawka Hummanaya. Wcześniej myślałam, że taki gejzer jest tylko na Karaibach (film "Nie wszystko Złoto co się świeci"), a tutaj niespodzianka. Jest takie cudo i na Sri Lance. Ale po kolei. Najpierw Save a Prayer, a potem cała reszta. 


 

1. Polonnaruwa to olbrzymie starożytne miasto, które w czasach swojej największej świetności pełniło rolę stolicy królestwa. Władca  Parâkramabâh I Wielki w drugiej połowie XII wieku stworzył otoczone potrójnym murem miasto- ogród pełne pałaców, świątyń oraz rzeźb i basenów. Jadąc tam w ogóle nie zdawałam sobie sprawy na jak wielkim obszarze położone jest to miasto i jak jest porozrzucane na przestrzeni wielu kilometrów. Poza tym dojechaliśmy tam trochę późno, a należy pamiętać, że Sri Lanka leży niedaleko równika, więc noc zapada tam nagle i bez ostrzeżenia. O godzinie 18-tej można już psa w nos pocałować. Zapadają egipskie ciemności. Ekipa też już się podzieliła na zwolenników zobaczenia tego kompleksu i na mniej rozentuzjazmowanych uczestników, którzy woleli sobie gdzieś usiąść w cieniu i wypić piwko lub co tam los przyniesie. Rozumiem, że byli już zmęczeni, a poza tym bilet wstępu kosztował 25 dolarów dla turystów pochodzących spoza Sri Lanki. Dla tubylców to były jakieś grosze. Kupiliśmy bilety w kasie, przelecieliśmy jak w gorączce przez muzeum, właśnie ze względu na szybko zapadający zmrok. Było już po 16-tej, a do zobaczenia ogrom wszystkiego. Niestety kasa biletowa znajdowała się w zupełnie innym miejscu, niż zabytki, które najbardziej chciałam zobaczyć. Tak na oko jakieś półtora kilometra dalej, a całość w ogóle nie miała żadnych tabliczek ani jak to zwiedzać, ani którędy, ani co się znajduje za najbliższym pagórkiem. Okazało się, że Polonnaruwa znajduje się nad olbrzymim, sztucznym jeziorem słodkiej wody zbudowanym przez jednego ze starożytnych władców, które wygląda jak morze i ma to nawet w nazwie "Parakamaq Samudra" czyli morze Parakamy. Leży powyżej wielkiego wału na którym znajdowała się asfaltowa droga. Ruszyliśmy w 4 osoby nadal nie bardzo wiedząc w którą stronę, ale w końcu wylądowaliśmy przy ruinach pałacu królewskiego, który był najbliżej. Lankijskie pałace w niczym nie przypominają europejskich, nawet w ruinie. Rzeczą charakterystyczną są tu granitowe ok. 2 metrowe słupy, które podtrzymywały strop, a ich pałace były jednokondygnacyjne. Wokół ruin, na zielonych trawnikach misternie poukładane cegiełki, pozostałości po rezydencjach o nazwie calis w kolorze ciemnobordowym. Z daleka, na jeziorze półwysep pełen przedziwnych, kamiennych pali. Trudno wyczaić do czego służyły. Może była tam jakaś kamienna altana lub mały port?Nie mam pojęcia. W międzyczasie przyjechał Sachi z resztą ekipy, która w sklepie zrobiła zakupy, więc mieliśmy już transport do całej reszty kompleksu. Ale jak pech, to po całości. Nad jeziorem rozpętała się taka monsunowa burza, że świata nie było widać. Pomyślałam, że kaplica po prostu i dupa jasiu, mam po zwiedzaniu. Sachi wałem dojechał do miejsca, które wyglądało jak park. Jeszcze padało i waliły pioruny jak wściekłe, ale co ja z cukru jestem? Przecież się nie rozpuszczę, chyba, że mnie piorun walnie, a to by była już zupełnie inna para kaloszy. A pioruny trzaskały kilkanaście metrów od nas. W tym parku znajdował się posąg króla założyciela (podobno) Parakrambaha I, z którym oczywiście nie wolno było mieć nic wspólnego, a już na pewno nie wolno sobie z nim robić fotek. Stał tam pan bez butów i tego pilnował. Kamienne posągi mają tam olbrzymi szacunek, dużo większy niż żywi ludzie. Fotki i tak zrobiliśmy. Były tam także ruiny biblioteki, którą założyła szanowna małżonka tegoż władcy, królowa Chandrawathie, otoczona 4 kopcami z cegieł. Biblioteka, nie królowa. Deszcz wprawdzie przestał padać, ale zrobiło się strasznie wilgotno i było coraz ciemniej. Pomyślałam, że jestem w dupie i naprawdę już tej reszty nie zobaczę. Ale udało się. Sachi woził nas po świętym mieście samochodem i nawet miało to jakiś sens i dynamikę. Niestety resztę ekipy musieliśmy zostawić przy bramie wjazdowej, ponieważ nie mieli biletów. Zobaczyłam wszystko co chciałam, czyli przede wszystkim posągi trzech Buddów, w miejscu o nazwie Gal Vihara (skalny klasztor) czyli Buddę siedzącego, leżącego i stojącego, którzy kiedyś przebywali na wolnym powietrzu, a w tej chwili zasłania je przed deszczem i słońcem niezbyt piękny, metalowy daszek, po którym jak wściekłe ganiają się lokalne małpy. Byłam trochę rozczarowana ich wielkością, bo w mojej fanowskiej głowie te posągi przez te 42 lata zdawały się być olbrzymie. Nie są aż takie duże i nie są białe, tylko w kolorze pożółkłego piaskowca. Chyba, że to kwestia oświetlenia. Zaliczyłam też wielką stupę Rankot Vihara czyli złotą stupę szczytową o wysokości 33 metrów. I jest to naprawdę solidna, olbrzymia konstrukcja, największa i najwyższa w tym starożytnym mieście. A czym w ogóle jest stupa? To prosta budowa sakralna zbudowana w całości z cegieł (na Sri Lance), coś w rodzaju relikwiarza. O relikwiach Buddy jeszcze napiszę. Ze względu na swoją budowę są bardzo odporne na trzęsienia ziemi (podobnie jak piramidy). Dla Buddystów ta budowla to materialna wizja doskonałego oświecenia, a wyznawcy odwiedzają stupy jako symbole obecności samego Buddy okrążając je trzykrotnie zgodnie z ruchem wskazówek zegara, składając w ofierze kwiaty, które symbolizują ludzkie życie. Rano świeże i piękne, a pod koniec dnia już martwe. W teledysku ta stupa została sfilmowana z lotu ptaka, gdzie widać cały jej majestat i potęgę. Zlecieliśmy tę Polonnaruwę naprawdę na szybko, czego strasznie żałowałam, bo będąc tam sama lub z tylko Mariem na pewno wylądowałabym tam dużo wcześniej i poświęciłabym przynajmniej kilka godzin na złażenie tego wielkiego miasta, które absolutnie zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. A tak, to byłam skazana na towarzystwo księżniczki, która co chwile opowiadała jaka jest nadal śliczna, młoda i atrakcyjna, aż mi się flaki przewracały w środku, bo ja zgoła widziałam wtedy zmokłą, podstarzałą kurę, która zaklinała rzeczywistość. I to nie jest tak, że ja wtedy byłam świeża i urocza, ale przynajmniej nie zawracałam nikomu dupy swoją wątpliwą atrakcyjnością. Będąc w miejscu dla Buddystów najświętszym, odziana w kocyk i na bosaka, pomyślałam, że chyba śnię mając u boku ten "kwiatek" już mocno przywiędły i obwisły. Gdy jesteśmy w miejscu, gdzie najważniejsza jest wiedza o odnalezieniu boskiej cząstki w człowieku, opowiadanie o swojej wątpliwiej estetyce sprawiło, że we mnie się zagotowało. Budda jako naczelne zasady podał Cztery Szlachetne Prawdy: żyć znaczy cierpieć; przyczyną cierpienia jest pragnienie; nie pragnąć znaczy nie cierpieć, ale żeby to osiągnąć potrzebna jest droga do przejścia. Im mniej chcemy, tym jesteśmy szczęśliwsi, bo kończą się nasze pragnienia, które są dla człowieka brzemieniem, tak to chyba brzmi logiczniej. Jest to zupełnie sprzeczne z zachodnim stylem życia, naszą chęcią posiadania wszelkich przedmiotów, luksusów i potrzeb. Oczywiście to nie znaczy, że ja zmieniam swoje podejście i zamieniam się w Buddystkę. Jestem od tego bardzo daleka i w ogóle nie zainteresowana. Żadną religią na świecie. Bez wyjątków. Zresztą na sam koniec zrobię podsumowanie, co tak naprawdę sądzę o Buddyzmie na Sri lance. 

A tutaj link z oficjalnej strony Unesco, która patronuje Polonnaruwie i niezłe zdjęcia (w przeciwieństwie do moich) https://whc.unesco.org/en/list/201/gallery/

 

kotek w pałacu

półwysep z przedziwnymi palami


kotek i Mario.

wejście do pałacu

 

zmoknięta do suchej nitki.



Jakość zdjęć jest beznadziejna, bo robiona tylko komórką. Nasz aparat padł i nie dało się go naładować prądem z lankijskich gniazdek. Myślę jednak, że nie chodzi o jakość zdjęć, tylko o samo miejsce. Jeśli ktoś zechce, znajdzie w internecie najpiękniejsze fotki na świecie związane z tym starożytnym miastem.



kamienna stupa przy ruinach biblioteki

Król Parâkramabâh I Wielki. Podobno.

piramida jak widać


pan, który wszystkiego pilnuje. Zwłaszcza tego, żeby turystki nigdzie nie właziły w butach i z odkrytymi ramionami.


i w czapkach....

Świątynia Vatadage o średnicy 18 metrów z 4 posągami Buddy w środku.



stupa Rankot Vihara

i coś w rodzaju kamiennej wycieraczki. Fajnej. Słoniki, koniki i kaczuszki.
 


Rankot Vihara z posągiem Buddy

na bosaka, w basinym kocyku, przed siedzącym Buddą w Gal Vihara



Budda siedzący, stojący i leżący


siedzę sobie pod posągami Buddy w trzech postaciach. Tzn. ja jestem w jednej postaci. Dziękuję za ten moment.


2. Sigirija, czyli Lwia Skała.

Ta szarańcza po mojej lewej stronie, to pozostałości po osobach, z którymi nie chcę mieć już nic wspólnego. Nawet zdjęcia.

Lwią Skałę miałam na miejscu 1 wśród miejsc, które chciałam zobaczyć na Sri Lance. Niezwykła, wysoka na 180 metrów magmowa skała, usytuowana wśród ogrodów i parków ze stawami pełnymi nenufarów. Na jej szczycie znajdują się ruiny pałacu i twierdzy, wybudowane na polecenie kontrowersyjnego władcy Kassapy, który rządził królestwem pod koniec V wieku n.e. Facet nie bardzo miał prawa do korony, ponieważ był z nieprawego łoża i miał starszego brata, któremu należał się tron, ale koleś nie miał zamiaru czekać na rozwój sytuacji. 473 roku wziął sprawy w swoje ręce i przy pomocy dowódcy armii królewskiej Migary zamordował tatusia, który nie chciał mu zdradzić, gdzie trzyma swoje skarby. Podobno go zamurował na żywca, a inne źródła mówią, że zakopał, także na żywca. Zanim zabrał się za brata, tamten mu nawiał do Indii i tyle go póki co widzieli. Kassapa mianował się królem, ale braciszek w każdej chwili mógł wrócić i upomnieć się o swoje, więc zdradziecki król, postanowił zbudować warowny zamek na szczycie niedostępnej skały, w którym miałby się czuć bezpieczny i nieosiągalny. Olbrzymim wysiłkiem na tej odizolowanej i stromej bryle zbudowano pałac i na wypadek oblężenia zbiorniki na wodę pitną i spichlerze, a także wtargano na górę olbrzymi tron, z którego zarządzał Kassapa całym królestwem Cejlonu. I rządziłby tak sobie pewnie jeszcze długie lata, gdyby jednak nie wrócił braciszek i nie zrobił porządków z podstępnym ojcobójcą. Kassapa najpierw dostał wciry na polu walki, nawiał na swoim słoniu bojowym, po czym podciął sobie gardło swoim ukochanym sztyletem. No i tyle historii... Jednak to, co pozostawił po sobie ten samozwańczy królik jest niesamowite. 

 Sachi zaproponował, żebyśmy wstali o 5 rano i weszli na pobliską skałę o nazwie Pidurangala, skąd zobaczymy Lwią Skałę w blasku wschodzącego słońca. Brzmiało super. Przynajmniej dla mnie. Tak też zrobiliśmy i po nocy weszliśmy po schodach (oświetlonych!!!) na szczyt Pidurangali w towarzystwie kilkudziesięciu turystów z całego świata (w tym oczywiście Polaków) oraz dwóch psiaków z okolicy. Było wilgotno i mglisto i mogło się tak zdarzyć, że wschodu słońca w tej mgle w ogóle nie zobaczymy. Usadowiliśmy się na przeciwko Lwiej Skały, którą ledwo było widać zza chmur i czekaliśmy. Nawet włączyłam intro z Odysei Kosmicznej 2001 Kubricka, czyli temat Richarda Straussa "Tak przemówił Zalatusztra", co i tak nic nie pomogło, bo grama promieni słonecznych nie zobaczyliśmy. Zrobiło się tylko jasno, ale nadal mgliście. Ktoś mógłby sobie pomyśleć, że pada i ta mgła, to pewnie zimno? Nic bardziej mylnego- upalnie i wilgotno strasznie. W ciągu dnia 28- 32 stopnie. Cóż było robić? Zeszliśmy rozczarowani z tej skały, żeby wejść na tę drugą, czyli Lwią. Weszliśmy w 4 osoby, w tym mój Mario z potężnym lękiem wysokości. Trochę się wzbraniał, ale spytałam kiedy jeszcze ma zamiar tutaj wejść, bo drugiej okazji nie będzie pewnie już nigdy. Zgodził się, ale widziałam, że ta góra to nie jest jego wymarzony kierunek. Bilet jest drogi i chyba najdroższy za jaki zapłaciliśmy na Sri Lance, bo kosztował aż 35 dolarów. No i trudno. Raz w życiu wchodzę na Lwią Skałę... raczej 😋 Teren jest naprawdę pięknie utrzymany, pełen zieleni, przystrzyżonych trawników, akwenów wodnych i pozostałości po dawno minionej świetności dolnego pałacu. Schodów do wejścia na górę jest chyba z milion... Tak naprawdę 1200, ale wydaje się, że nie mają końca. Dodatkowo są bardzo strome, zwłaszcza te współczesne, metalowe przytwierdzone do litej skały. Ale zanim metalowe, na dziedzińcu przy lwich łapach sporo turystów. 3 Amerykanki poprosiły mnie o zrobienie im zdjęcia na tle. Jasne, proszę bardzo, tylko dziewczyny-cycki do góry!!! Powiedziałam to po polsku, a one jakimś sposobem  zrozumiały co mam na myśli i buchnęły takim śmiechem, że widziałam ich wszystkie amerykańskie zęby od ósemki do ósemki. Pięknie się wyprostowały i mam nadzieję, że są zadowolone z pracy fotografa. 

Gdy weszłam, wdrapałam się raczej, na sam szczyt i rozejrzałam dookoła, to mnie po prostu zatkało i popłakałam się. Ta przestrzeń, zieleń, góry, w ogóle widoki, wiatr i upał sprawiły, że sytuacja wydawała mi się tak surrealistyczna jak jeszcze nic w moim życiu. Pomyślałam sobie, że właśnie spełnia się jedno z moich najważniejszych marzeń i jestem w miejscu tak nietuzinkowym, rzadkim i niezwykłym, że chyba mi się to wszystko śni, bo to niemożliwe, żebym była na Lwiej Skale. Tej Lwiej Skale z teledysku Duran Duran. A jednak tam byłam. Chodziłam po pozostałościach pałacu zbudowanego na tej mistycznej opoce, z charakterystycznym wodnym akwenem i dużymi, chociaż nielicznymi drzewami, które były dla mnie niespodzianką. Złaziłam ją po całości, wzdłuż i wszerz, a tak naprawdę ilość metrów kwadratowych jest tam mocno ograniczona. Ten cały Kassapa musiał naprawdę obawiać się zemsty braciszka, żeby kazać wybudować sobie twierdzę w miejscu tak niedostępnym i trudnym do zaadoptowania. Już sam transport żywności i wody na szczyt był niezmiernie trudny, a gdzie reszta? Meble jakieś dla króla, czy inne dostatki? I setki tysięcy cegieł? Jestem pełna podziwu dla budowniczych tego miejsca, bo co innego pomysł, a co innego realizacja. Gdy schodziliśmy przechodziliśmy obok tzw. lustrzanego muru, który oddziela korytarz w litej skale od przepaści. Po kręconych schodkach wchodzi się do góry, do jaskini z freskami na ścianach z gołymi babami, którym absolutnie nie wolno robić zdjęć. ABSOLUTNIE, więc nie mam, ale są w internecie. Na obrazkach są to najprawdopodobniej kochanki króla Kassapa. Moim zdaniem wszystkie wyglądają tak samo. 

 Było przepięknie i najchętniej zostałabym tam dużo dłużej, ale... no właśnie. Nie byliśmy tam sami, a tego dnia po śniadaniu mieliśmy opuścić hotel i udać się już w zupełnie inne miejsce. Na dole, na parkingu już czekał na nas uśmiechnięty Sachi z zapytaniem jak mi się podobało. Tylko go uściskałam. 

Ps. Mario bardzo ci dziękuję, że tam ze mną wszedłeś. Jesteś prawdziwy Braveheart.

Dopinguję  słońce Straussem, ale jak widać niewiele to daje. W żółtej koszulce Sachi.

miny mówią same za siebie


 
lwie łapki, a obok mnie jakaś wredna baba.

weszliśmy

BRAWO Mario. Jesteś wielki i dosłownie i w przenośni.





poziom endorfin??? 148%

musiał mieć wielki zadek ten Kassada, albo przerost ambicji i kompleksy

setki tysięcy, o ile nie miliony cegieł.

3. GALLE. 

Galle to kolonialne miasto w południowo- zachodniej części wyspy. W tym miejscu, na teledysku Simon Le Bon tańczył z piękną modelką w jednym z kolonialnych hoteli. Nie bardzo mieliśmy czas na poszukiwanie właśnie tego hotelu, bo do dyspozycji była tylko godzinka na zwiedzanie. Miałam nadzieję, że wrócimy tam następnego dnia, więc nawet mi na tym tak bardzo nie zależało, zwłaszcza, że kolejną noc spędzaliśmy właśnie w Galle. Ale plany planami, a rano przy śniadaniu stwierdziliśmy z Basią i Tomkiem, że szkoda czasu, ponieważ jest to nasz ostatni dzień na wyspie i byłoby fajnie spędzić go na totalnym chillu nad oceanem, tak długo jak tylko się da. Reszta pojechała na wodne safari do lasu namorzynowego, który też brał udział w teledysku, ale byłam już tak zniesmaczona i zażenowana tym towarzystwem, że naprawdę życzyłam im plagi wściekłych komarów i żeby nie wracali zbyt szybko, bo nie ma potrzeby. Bez nich było tak jak powinno być, cisza, spokój i luz, a z tą trójką wyprawa zamieniła się w cyrk o zbyt małej arenie, za to ze zbyt dużą ilością królowych dramatu i jednym Pierrotem. Basta. 

Dzień wcześniej na plaży poznaliśmy żonę Hachiego, która dojechała do nas autobusem i okazała się przecudną, przezabawną i ciepłą dziewczynką o imieniu Lakcela. Polubiłyśmy się od razu i od razu ją zaadoptowałam. Skoro matkowałam już Sachiemu, to Lakceli tym bardziej. To naprawdę dwójka fantastycznych dzieciaków, która bardzo się kocha, więc obserwowanie ich relacji było samą przyjemnością. Zresztą kilka dni wcześniej Sachi wieczorem pokazał nam film z ich ślubu. To była naprawdę Bollywoodzka produkcja. No cudni byli po prostu i tacy Indyjscy 💕

Lakcelka i Sachi.

 

Ale wracając do Galle, zanim tam dojechaliśmy zaliczyliśmy coś w rodzaju szpitala dla żółwi morskich w Bentote. Weszliśmy do bangalowu pełnego basenów, w których pływały najróżniejsze okazy żółwi, jakie tylko egzystują w oceanach, oprócz  żółwia skórzastego, ponieważ jest tak wielki, że nie zmieściłby się w żadnym z tych akwenów. Na pierwszy rzut oka wcale mi się to nie podobało. Co to ma być? Żółwie w niewoli w betonowych basenach? Ale podszedł do nas przewodnik i zaczął opowiadać  w jakiego typu placówce jesteśmy. Okazało się, że jest to szpital dla żółwi, które są okaleczone, nie mają łapek, dwóch, a nawet trzech, ogonków lub w żołądkach mają jakiś plastik, przez który nie są w stanie się zanurzyć. Zostały wyłowione przez rybaków, zaplątane w sieci, z plastikowymi workami lub sznurkami na głowach...Żółwie w swoim menu mają meduzy, które często mylą z plastikowymi workami i je połykają. (Qwa jakiś koszmar z tym pieprzonym plastikiem). W tym ośrodku dochodziły do siebie, były hospitalizowane, a żółw, który nie mógł się zanurzyć, dostawał jakiś specyfik na powolne rozpuszczenie plastiku w żołądku. Zastanawiałam się, na ile jest to prawdą, a na ile bajką dla turystów. Nawet kilka razy zapytałam czy to aby prawda, bo wrócę i sprawdzę. Młody przewodnik ze szczerym uśmiechem zapraszał ponownie, żebym oczywiście sprawdziła. Powiedziałam, że zrobię to na pewno. I wcale się nie uśmiechałam. W którymś momencie, chłopak podszedł do basenu z jednym z najpiękniejszych żółwi jakie widziałam i skoro już wiedział, że jesteśmy z Polski, chciał nam zaimponować umiejętnością posługiwania się naszym językiem ojczystym. Przedstawił nam tego osobnika jako jednego z najszybszych pływaków w skorupach, który jest tak bystry i zwrotny jak ptak morski, jak sokół (falcon) albo jak osioł (użył dosłownie słowa osioł po polsku) na co parsknęłam śmiechem i zapytałam, czy aby nie chodzi mu o orła. Upierał się, ze osioł, więc zademonstrowałam mu jak robi osioł paszczą Iaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa i ryknęłam śmiechem. Trochę zbaraniał. Zresztą jaka to różnica? I to jest na literkę o i tamto też. Z żółwik nazywał się karetta i był wyjątkowo piękny. W ośrodku mają też wylęgarnię żółwich maluszków i kilka kopców z jajami i dokładną datą kiedy zostały zakopane w ziemi. To bardzo ważne, ponieważ żółwice wracają zawsze w miejsce, w którym się wylęgły, żeby złożyć w nim nowe jaja, a żeby to zrobić muszą mieć około 20 lat (w zależności od gatunku). Jaja w tym szpitalu zostały wykopane z plaży i przeniesione dla bezpieczeństwa do ośrodka. Żółwiki po wykluciu kilka dni odpoczną i zostaną zaniesione do oceanu, który jest kilka metrów dalej. Ile z około 150 wyklutych w tym kopcu żółwi dożyje 20 lat???I pytanie brzmi, czy ja tam jeszcze wrócę i to sprawdzę??? 😋 


 




Jeszcze po drodze minęliśmy siedziska dla rybaków (wędkarzy raczej), takie patyki z podpórką na tyłek, które także były na teledysku. Z innej plaży, z tego co pamiętam, ale patyki bardzo podobne. I dla turystów płatne. Nie zaryzykowałabym wejścia na ten kijaszek. Mowy nie ma. Mogłabym skończyć jak Azja Tuchajbejowicz.


Galle przywitało nas olbrzymimi falami i wielkim fortem zbudowanym przez Holendrów, który obejmuje cały półwysep. Odwalili kawał dobrej roboty, bo fort jest potężny i solidnie zbudowany z wielkich kamieni. Widoki z tych murów po prostu niewiarygodne. Ocean Indyjski to jest jakaś bajka, zwłaszcza, gdy morskie skały tworzą naturalne falochrony. Wewnątrz fortu znajduje się kolonialne miasteczko z zupełnie inną architekturą niż ta, którą widziałam na reszcie wyspy. Zresztą jest bardzo urocze, z białą latarnią morską, starymi kamienicami sprzed wieków i czerwonymi dachami. Rozdzieliliśmy się jak w dobrym horrorze, co akurat w tym przypadku wyszło nam na zdrowie. My z Mariem zostaliśmy z Lakcelą i Sachim. Obeszliśmy praktycznie 3 skrzydła fortu. Miałam w sobie tyle endorfin, że wylewało mi się uszami. Byłam naprawdę przeszczęśliwa właśnie w tym momencie i w tamtym miejscu. Przy schodach na wyższą kondygnację całkiem spora lankijska wycieczka robiła sobie fotki, zatrzymaliśmy się, żeby nie przeszkadzać, ale w końcu krzyknęłam, że ja też chcę mieć z nimi zdjęcie i ustawiłam się w kupie jak biały niedźwiedź na Krupówkach. Strasznie się śmiali i pozwolili mi na tego psikusa i teraz mają ze mną fotkę z Galle, a ja z nimi, ale słabą, bo wszystko działo się na spontanie i Mario był średnio przygotowany, ale wyszło cudnie. 

Natomiast Basia z Tomkiem spotkali w Galle niezwykłego faceta, Lankijczyka, który jest zachwycony Polską i Polakami. Z książek uczy się naszego języka, a co lepsze, naucza też polskości swoją nastoletnią córkę. Na dodatek zaśpiewał naszym hymn Polski składający się z 3 zwrotek. To nawet ja nie znam zwrotki trzeciej, o tych tarabanach, w czym i tak nie jestem najgorsza, bo naczelny "wuc" z Żoliborza, nie zna nawet refrenu. Widzieliśmy tego kolesia na fb i stronie "Sri Lanka po polsku- przewodnik", gdzie turyści załączali z nim filmiki, ale że Basia i Tomek spotkają go na swej drodze, pewnie nawet o tym nie pomyśleli. Bardzo sympatyczne i niezwykłe spotkanie. Warto takie osoby wspierać. Basia zakupiła od niego bransoletki i 11 listopada w Dniu Niepodległości obydwie obejrzałyśmy na filmiku Lankijczyka, który śpiewa"Jeszcze Polska nie zginęła"... na końcu świata. A w Warszawie na marszu tradycyjnie wyrywanie kostek brukowych i race i darcie ryja. Patrioci. 




 








w tle słynna latarnia morska. Malutka.


z prześliczną i uroczą Lakcelą.

zabudowa z innego świata

armata, jedna z kilkunastu


Jeszcze ja, jeszcze ja....




I na koniec pan od hymnu. Tadam.

4. Słonie (zielone słonie)

Ze słonikami na Sri Lance mieliśmy przyjemność bliższą i dalszą. Bliższa nastąpiła w drodze na Lwią Skałę na szosie. Jechaliśmy sobie jak gdyby nigdy nic, aż tu nagle (he, he) patrzymy, po obu stronach ulicy słonie. Po prawej dziewczynka słoninka, a po lewej chłopak. Wielki, jak to słoń. Obydwa osobniki były kompletnie dzikie i wyszły sobie na spacer, lub na żer. Podobno lubią zatrzymywać samochody, które przewożą trzcinę cukrową lub owoce. Sachi specjalnie dla nas zatrzymał się na poboczu, gdzie mogliśmy się im dokładnie przyjrzeć i rzeczywiście są to gigantyczne, majestatyczne przeolbrzymie zwierzęta. Dorosły słoń indyjski waży ok. 4 tony. W ruch poszły komórki, filmiki, fotki. Staliśmy niezbyt daleko od tego samca, a obok nas przejeżdżały samochody, które postanowiły na te słonie sobie potrąbić. Za pierwszym razem samiec tylko zastrzygł uszami, ale już za drugim razem postanowił do nas podejść wkurzony i zrobić porządek na drodze. Wyrwał nam lusterko i zanim zrobił cokolwiek innego, spieprzyliśmy w długą wszystkimi końmi mechanicznymi, jakie posiadało nasze auto, bo nawet nie chcę myśleć, co to zwierzę by z nami zrobiło. Pieprzło by tym samochodem jak zabawką i byłoby po ptakach. Niestety tuż po tym incydencie Sachi od razu zadzwonił do szefa z informacją co się stało, ale tam tłumaczenia nie ma. Jesteś odpowiedzialny za samochód, więc musisz odkupić lusterko. Nie ma ubezpieczenia od słoni i ich zachowania. Chcieliśmy jeszcze wcisnąć facetowi jakiś bajer, że na parkingu nas ktoś charatnął, jak to Polscy kombinatorzy, ale mleko już się rozlało. Dla tego chłopca cena bocznego lusterka w tym aucie to był jakiś kosmos i wynosiła 35 tysięcy rupi, czyli cały jego miesięczny zarobek. Klops. Chcieliśmy nawet po to lusterko wrócić, ale słonie wcale nie zamierzały odpuścić sobie tego miejsca i pospacerować gdzieś dalej. Zaklepały sobie tę miejscówkę i koniec pieśni. Sachi był przerażony, ale wszyscy złożyliśmy się na lusterko dla niego i kupiliśmy na jakimś szrocie. Zresztą tam takie szroty funkcjonują jak ekskluzywne punkty wymiany części zamiennych od wszelkich pojazdów mechanicznych znajdujących się na wyspie. Nasze chłopaki w 10 minut je zainstalowali i auto było znowu jak nówka sztuka. Poniżej filmik ze spotkania ze słonikiem ku przestrodze. Przy słoniach, dzikich, tych wałęsających się po lesie, nawet z GPS na szyi, absolutnie nie radzę się zatrzymywać. Odjechać, ominąć szerokim łukiem i dać im spokojnie żyć. To nie są  pluszowe zabaweczki. To biologiczne maszyny bojowe o wielkiej mocy. Nie zaczepiać, nie wkurzać, nie prowokować. Chyba, że chcecie zobaczyć jak w praktyce słonie używają najsłynniejszego wzoru na energię E=mc2. Gwarantuję niezapomniane wspomnienia.



Tomek czeka aż samczyk sobie pójdzie na spacer, ale słonik miał inne plany na ten moment.

Dalsze spotkanie z tymi zwierzętami mieliśmy w sierocińcu dla słoni Pinnawala i to było bardzo miłe spotkanie, z wyjątkiem jednej rzeczy. Ten obszar Sri Lanki jest dużo bogatszy i to widać na pierwszy rzut oka. Turystyka słoniowa ma swoje dobre, ale też złe strony. Po zakupieniu biletów ruszyliśmy uliczką pełną sklepików z pamiątkami nad rzekę, gdzie właśnie większość słoni brała popołudniową kąpiel. Na żywo przed nami całe olbrzymie stado tych gigantów, moczyło swoje cielska w wodzie i widać było, że są u siebie, szczęśliwe i zrelaksowane. Zwłaszcza maluszki baraszkowały otoczone starszymi słoniami dla bezpieczeństwa. Naprawdę przyjemnie było na to patrzeć, a uśmiech sam pojawiał się na twarzach. Od fanki Duran Duran Riwany dostałam polecenie, żeby znaleźć słonia, na którym siedział w teledysku John Taylor. Oczywiście nierealne, ale w wodzie tuż przy brzegu, leżał sobie wielki słoń, który był na tyle dorosły, że mógł pamiętać starożytne czasy Save a Prayer, (wszak słonie są długowieczne), a ten był zanurzony w wodzie w 70%, z trąbą ponad powierzchnią, na totalnej wyjebce, pokazując nam tą trąbą fucka. Bardzo nieładnie, ale w zupełności go rozumiałam. Miał swój czas na relaks i kąpiel. Pomyślałam, że to idealny kandydat na rzekomego, Johnowego słonia. Zrobiłam mu fotkę i wysłałam na czacie Riwanie z adnotacją, że gadałam z tym osobnikiem i oczywiście Johna pamięta, dobrze wspomina, ale mam mu nie przeszkadzać, bo ma czas sjesty. Pośmiałyśmy się z Riwaną na odległość 7300 kilometrów. Z Basią i Tomkiem poszliśmy na tarasy pobliskiej restauracji, skąd całe stado mogliśmy jeszcze sobie poobserwować, popijając smoothie i kawkę, ale nasi znajomi na dole postanowili te zwierzęta dotknąć, umyć, czy chgw co tam jeszcze. Poniuniać? Za odpowiednią opłatą dwóch panów z obsługi postanowiło właśnie tego luzaka przy brzegu zmusić do wyjścia ze strefy relaksu, żeby białe panie mogły spełnić swoje życzenie. JPRD, byliśmy świadkami regularnej tresury. Faceci dźgali tego biedaka długimi harpunami i ciągnęli za uszy, żeby wylazł z tej wody i dał się pogłaskać i poklepać. Słoń oporował, bo miał w dupie czyjekolwiek życzenia, ale te dwa chłopy nie odpuszczały. Strasznie się wkurzyłam, nawet krzyczałam do tych gamoni, żeby dali biedakowi spokój, ale zostałam spacyfikowana przez własnego męża. Też mnie wkurzył. Ale ok, niech będzie. Słonie muszą na siebie zarobić, nieprawdaż? Przykro było mi na to w ogóle patrzeć. Cyrk, a niby sierociniec. Ten słoń w końcu wyszedł na brzeg i dał się dotknąć, poklepać i pochlapać wodą, w której ze złości właśnie się zesrał na bogato. A białe panie zachwycone, właśnie tą wodą dokonywały ablucji na tymże słoniku. I wszystko ok, fantastycznie, szlag z tym, ale wieczorem przy stole, gdy biesiadowaliśmy, usłyszałam, że ten słoń był tak zachwycony ich obecnością, że sam z własnej i nieprzymuszonej woli wyszedł specjalnie dla naszych "pięknych i szlachetnych Polek", żeby one w swej wspaniałości mogły zaangażować się w opiekę nad słoniami na Sri Lance. Słonik aż piał z zachwytu.🐘 Myślałam, że spadnę z krzesła jak to usłyszałam. Doprawdy? Chyba oglądałam inne przedstawienie. Teraz kubeł zimnej wody na wasze kręcone łby- moje drogie panie, a wiem, że to przeczytacie, ten słoń jedyne co dla was zrobił, to się zesrał do rzeki, w której moczyłyście swoje wypielęgnowane paluszki. Brawo wy. Dla mnie to gwóźdź programu tego zwiedzania, który rozśmieszył mnie do łez. Kurtyna. 


Sachi, poważna persona jak widać i biali ludzie z zachodu, chociaż ze wschodu

słoninki



to ten słoń w stanie totalnego relaksu


pan z harpunem...

ten jest słodziakiem.

niesamowite wrażenie stać z nimi oko w oko. Ale zwiałam. Oswojone, taaa....




 



I kto to gówno teraz posprząta?

Jak to kto?Fabryka papieru, która jest na rogu.

Fabryka

i wejście do sklepiku, gdzie wszystko zostało zrobione z papieru na bazie słoniowej kupy.

zresztą bardzo ładne.

a tutaj jeszcze John na swoim słoninku z teledysku do Save a Prayer.

Kochani, miałam jeszcze napisać o religii i świątyniach w których byliśmy, ale nawet gdybym chciała to zrobić na skróty, zajęłoby mi to jeszcze sporo czasu. Wolę o tym opowiedzieć w kolejnym poście, a będzie o czym pisać. Teraz żegnam się jednym z najpiękniejszych teledysków i w ogóle utworów lat 80-tych, nakręconych w całości na tej przecudnej wyspie, pełnej jedynych na świecie pereł architektury, porywającej przyrody i oszałamiających widoków, ale także niezwykłych, zaskakujących ludzi. I po raz setny obejrzę ten teledysk, bo teraz mogę już z uśmiechem na ustach napisać i powiedzieć- BYŁAM TAM!!!! 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz