czwartek, 31 marca 2022

Egipt, czyli podróż na osi czasu cywilizacji. Część 1.


 Ciągnęło mnie do tego Egiptu od grudnia 2018 roku, ciągnęło bardzo. Oczywiście nie tęskniłam za pustynią pełną śmieci, smrodem Sheraton Road w Hurghadzie, ani za napastliwymi Egipcjanami w ośrodkach kultu, ale tęskniłam za słońcem, tym cudownym, lazurowym morzem oraz oczywiście starożytnymi budowlami. Zima w tym roku była wyjątkowo paskudna, ciemna, ponura, szara i wietrzna. A ja na dodatek z łapą w gipsie 2 miesiące na L4. Brakowało tylko, żeby mi palma we łbie odbiła, ale przysiadłam sobie na stronie wakacje.pl i pomyślałam, że może lepiej ogarnąć jakiś wyjazd pod prawdziwymi, egipskimi palmami, niż jej odbiciem w mojej pełnej depresyjnych myśli głowie?? Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Egipt w zimie nie jest drogi, ale loty były albo z Katowic albo z Berlina. W naszym przypadku  to i tak wszystko jedno, bo droga jest ta sama. Na początku myślałam, że auto zostawimy znajomym w Berlinie na ulicy i wystarczy tylko do tego specjalna nalepka, ale okazało się, że oni jadą w tym samym czasie na narty do Turcji i nie miałby nas kto odwieźć na to lotnisko. Trudno, Mario wykupił miejsce parkingowe niedaleko berlińskiego lotniska, z gwarancją dowozu na miejsce. No i super. Hotel wprawdzie w samej Hurghadzie, a nie na obrzeżach, ale pooglądliśmy zdjęcia, przeczytaliśmy opinie i choć były różne, nie wszystkie bardzo pozytywne, stwierdziliśmy że przecież nie jedziemy tam po to, żeby siedzieć tylko w hotelu. Kto jak kto, ale nie my, a już na pewno nie ja. Hotel nazywał się Royal Star Hotel. Potem napiszę o nim kilka słów. 

To co najbardziej chciałam zobaczyć w Egipcie tym razem, to dwie świątynie, które geograficznie leżą od siebie niedaleko, ale czasowo to całe dynastie. Pierwsza z nich to świątynia Izydy i Ozyrysa w Abydos, której początki sięgają czasów pierwszej dynastii czyli ponad 5 i pół tysiąca lat (z przebudowaniami i rozbudowaniami) a druga, to świątynia bogini Hathor w Denderze zbudowana podczas XXX dynastii, czyli już za czasów Kleopatry. (Obecna świątynia Hathor została oddana do użytku 16 lipca 54 roku p.n.e., w dniu corocznego heliakalnego wschodu Syriusza.). Jak na standardy Egipskie stosunkowo niedawno, chociaż jej krypty są dużo, dużo starsze. Najprawdopodobniej wybudowano je za czasów faraona Pepi I, 2250 roku przed naszą Erą. Mówi się także, że jej początki sięgają jeszcze dalej, bo mitycznych sług boga Horusa, półbogów, którzy panowali w Egipcie jeszcze przed faraonami. 


Wszystko to fajnie, chcieć zobaczyć, ale w praktyce to wcale takie proste nie jest. Egipt to kraj policyjny, więc nie wynajmiesz sobie prywatnie auta i nie dojedziesz na miejsce z pocałowaniem ręki, bo w ogóle nie ma takiej możliwości. Nie ma też organizowanych wycieczek dla turystów w tamte regiony, a nawet jeśli są (a chyba są, bo w Denderze było kilka wycieczek w maleńkich busiakch na kilka osób dosłownie), to ja takich nie znalazłam. Ale po ostatniej wizycie w Egipcie zostały nam dwa fajne kontakty- Mohamed, młody przewodnik, który oprowadzał nas po Karnaku, świetnie mówiący po polsku, oraz Tony, którego poznaliśmy przez zupełny przypadek w Hurghadzie, przemiły i pomocny, który polskiego nie zna ani troszeczkę, ale można z nim się dogadać po angielsku. Zapytałam na Messengerze obydwóch chłopaków o możliwość takich wycieczek. Młody Mohamed stwierdził, że spoko załatwi, tylko dla ilu osób (jak to dla ilu?Dla nas tylko), a Tony odpowiedział, że nie ma sprawy i zorganizuje nam taką wycieczkę indywidualnie tylko dla naszej dwójki. Cena to około 200 dolarów z przejazdem, noclegiem i wyżywieniem, plus cena biletów do świątyń. Okazało się, że on sam pochodzi z miasta Quena, niedaleko Dendery, a jego żona Marisa urodziła się w Abydos. Zapytacie, czy to przypadek? Nie sądzę 👅🙌. Trochę się wahałam, przecież nie znałam dobrze tego faceta, a to jednak w cholerę kilometrów, ale Tony rozwiał moje wątpliwości, pisząc, że zabierze na tę wycieczkę całą swoją rodzinę, czyli właśnie żonę Marisę, oraz dwóch synów: Kevina i Carla, nazywanych przeze mnie Honey and Sugar. Rodzina Basheer miała przy okazji odwiedzić dziadka, czyli ojca Marisy. Tony nie jest muzułmaninem. Jest katolikiem, w właściwie Koptem z tego co zrozumiałam. Jakby nie patrzył, jest religijny i jak twierdzi, bardzo wierzy w Boga. Dla mnie nie ma to w ogóle żadnego znaczenia, muzułmanin, czy kopt, wierzący, czy ateista, ważne, że dobry i wartościowy człowiek, a takim Tony jest zdecydowanie. Wycieczkę przyklepaliśmy z nim właśnie.

Wyjechaliśmy do Berlina trochę po północy biorąc ze sobą tylko bagaż podręczny, co teraz uważam za duży błąd, no ale wtedy wydawało nam się, że taki bagaż będzie idealny. Nie braliśmy jakichś specjalnych ciuchów, tylko to co najpotrzebniejsze i jakieś prezenty dla Tonyego i jego rodziny: słodycze, kosmetyki, kabanosy (drobiowe!!!), wielkie kredki zakupione w sklepie Action dla chłopaków, jakieś gry. Naprawdę skromnie.... Ponieważ poprzednim razem przy zakupie egipskiej wizy zostaliśmy na lotnisku oszukani o 5 dolarów, co nie jest dużą sumą, ale nikt nie lubi być oszukiwany, tym razem kupiliśmy wizy przez internet. 

Droga do Berlina minęła, lekko łatwo i przyjemnie. Z parkingu busikiem dowieziono nas na lotnisko, szybko i bez jakichkolwiek komplikacji. I wszystko tam było super, aż do wejścia do samolotu, gdzie niemiecki pogranicznik stwierdził, że mam za dużą walizkę i muszę za nią zapłacić. Chwilę wcześniej Mario wszedł inną bramką z walizką sporo większą od mojej, ale nie było tłumaczenia. Z Niemcem chcesz dyskutować na lotnisku głupia kobieto??? Nie miałam przy sobie pieniędzy, ani karty, ani nic, oprócz telefonu, więc musiałam ściągnąć Maria, który już był w rękawie. Zapłaciłam ze zgrzytaniem zębami. Walizka naprawdę była mała. Na pewno nie większa niż większości pasażerów, ale widocznie źle mi z oczu patrzyło i na kogo wypadnie, na tego bęc. Zapłaciłam 29 Euro. Ulizanemu biurokracie w krawaciku, który poczuł się ważny, stawiając kolejną kreskę na kartce z napisem- udupiona. W samolocie steward też się doczepił, że mam złą maseczkę, chociaż była medyczna, dobrze dopasowana i nowa. Musiałam wyciągnąć inną (gorszą jakościowo), ale był zadowolony. 😷 No trudno, złe dobrego początki. Za chwilę się okazało, że w samolocie jest sporo Polaków, a jak są Polacy, to są kłótnie, nadzieranie się, przekleństwa i chlanie. O masakra, jaki to jest obciach. To jest prawdziwa plaga i żenada podróż z takim motłochem nachlanym. Stewardzi mieli przesrane, ale co mieli zrobić? Wyrzucić delikwentów bez spadochronu z 10 tysięcy metrów? No, chociaż.... ?✈☂😈

Lot, który nie jest krótki, bo trwa ponad 4 i pół godziny, do najprzyjemniejszych nie należał, niestety. Na lotnisku w Hurghadzie okazało się, że nasze internetowe wizy egipskie są nieaktywne i w ogóle ta strona rządowa, gdzie je zakupiliśmy działa kiedy chce, więc musimy zapłacić na miejscu realnymi dolarami za kolejne, tym razem te prawdziwe wizy, w których mogliśmy napisać co nam się tylko podoba, bo i tak nikt tego nie czyta. Gdybyśmy się wpisali jako Homer i Marge Simpsonowie, też byśmy przeszli przez bramki. Liczy się kasa i pieczątka w paszporcie. Bez tych dwóch rzeczy  nie można wjechać na teren Arabskiej Republiki Egiptu. Na nasze protesty usłyszeliśmy, że mamy się skontaktować z ambasadą i oni nam zwrócą te pieniądze... ha, ha, ha...Oczywiście kupiliśmy te pieprzone wizy po raz drugi, bo innej opcji nie było. 


Zanim dojechaliśmy do hotelu, powiedziałam tylko do Maria, żeby się nie zdziwił, jak dostaniemy pokój od strony ulicy, a nie morza, co okazało się prawdą. Ale pokój był spoko. Lampka tylko mrygała, bo była połączona na słowo honoru z kontaktem, co groziło pożarem, więc tylko ją wyłączyliśmy z prądu na stałe i po kłopocie. Obiadu już nie dostaliśmy, bo spóźniliśmy się o 5 minut. Kto by się tym przejmował po takiej podróży? Na pewno nie my.

Stwierdziłam, że muszę się napić. A im szybciej tym lepiej... Gin z tonikiem ukoił moje rozklekotane nerwy i  po odegnaniu od nas w ciągu pierwszych 20 minut  kilku sprzedawców wycieczek, masażystów, pedikiurzystów i fryzjerów, zaległam w spokoju na leżaku pod parasolem z papirusa... Matko, jak mi w końcu było dobrze!!!!!Słońce, ciepełko, basen, chociaż niewielki, ale z podgrzewaną wodą i plaża. Trochę wiało, ale co oni wiedzą o wietrze po naszej ostatniej zimie? Niewiele.

Na naszej plaży trochę kulawe morze, bo bardzo płytkie i rano dodatkowo zabierał  je odpływ, ale 20 metrów dalej było już głęboko i pięknie. 2 hotele w jednym, należące do tego samego właściciela mają swoje zalety.       

Do Egiptu wylecieliśmy 24 lutego z samego rana i dopiero na tej plaży dowiedziałam się, że skurwysyn Putin napadł na Ukrainę. Musiałam  się napić jeszcze wina, bo te drinki były oszukane. Co można zrobić kilka tysięcy kilometrów od domu dowiadując się o takim wydarzeniu? Zaprosić przebywających w hotelu Rosjan na aerobic do basenu i wrzucić im do wody kabel wysokiego napięcia bez osłonki? Taka myśl przeszła mi przez głowę. Zresztą nie była to jedyna podobna myśl na temat Rosjan podczas tych krótkich wakacji. 

Na podwieczorek pojadłam naleśników z dżemem figowym, co i tak już niczego nie zrównoważyło, ponieważ wypiłam już kilka lampek wina na pusty żołądek, co miało swoje konsekwencje. Po kolacji napisałam tylko Tonyemu na messangerze, że spotkamy się nazajutrz, żeby omówić szczegóły i poszłam spać. 

Z Tonym spotkaliśmy się następnego wieczoru, wypoczęci, najedzeni i w sumie w bardzo dobrych nastrojach. Oczywiście już poparzeni egipskim słońcem. Przywitaliśmy się, jakbyśmy się rozstali nie 4 lata temu, ale tydzień temu, bardzo serdecznie. To naprawdę nadzwyczajnie miły, uśmiechnięty i przesympatyczny facet. Wręczyłam  mu prezenty dla dzieciaków i żony, za które bardzo podziękował i zabrał nas na świeżo wyciśnięty sok z mango (genialny-akurat mieli wtedy sezon), a potem na przepyszną kawę do lokalnej knajpki, gdzie Tony spotyka się z przyjaciółmi. Facetami, żeby była jasność. Pół kobiety tam nie widziałam. Lokal był bardziej niż partyzancki. Napisałabym, że w Polsce nikt by tam nawet nie zajrzał za nic na świecie, bo nawet nikt by nie pomyślał, że tam jakąś kawę serwują. Jakby to ująć- rudera, pawilon w stanie rozpadu, ale Tony czuł się tam dobrze, ludzie byli przyjaźni, a kawa przepyszna. Pogadaliśmy co u nas, co u niego, co z tą wojną i umówiliśmy się na następny dzień na wycieczkę, o 9:30, a był to piątek.


Po śniadaniu zapakowaliśmy klamoty typu szczoteczki do zębów, ciuchy na przebranie i jakieś najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy na spotkanie z przygodą. Tony przyjechał pod hotel punktualnie razem z dzieciakami i Marisą. Cała rodzina przeurocza. Marisa może niewysoka, ale prześliczna, wielkooka i uśmiechnięta, absolutnie przemiła, a chłopcy, tak jak napisałam Miód i Cukier. Starszy, 7 letni Kevin, jak na młodziana przystało, chudziutki jak egipski papirus, strzelisty i obdarzony najpiękniejszymi oczami, jakie kiedykolwiek widziałam u chłopca. A te rzęsy??? No to jest po prostu niesprawiedliwe, żeby chłopcy mieli TAKIE rzęsy!!!! Po co im takie wachlarze? Poza tym Kevin, to najgrzeczniejsze dziecko jakie kiedykolwiek poznałam. Najgrzeczniejsze i najlepiej wychowane. Młodszy, to 5 letni Carl. Już na pierwszy rzut oka było widać, że to mały rozrabiaka i ma lekki bałagan w oczach, równie pięknych jak jego brat. Dłuższe, kręcone włosy, na znak odmienności i indywidualności charakteru, a całość obrazu uzupełniały nogi na sprężynkach. Dzień wcześniej Tony pokazywał zdjęcia swojej rodziny i od razu zauważyłam, że Carl nie wygląda na chłopca, który grzecznie siedzi cały dzień i koloruje obrazki. Tony stwierdził, że jestem dobrą obserwatorką, po czym pokazał nam zdjęcia młodego z izby przyjęć w szpitalu po szyciu rany na brodzie, a zaraz potem filmik z Carlem z gipsem na ręce, który pływał jak mały delfin w basenie. No tych przypadków z szyciem ran było kilka.(Po tych wypadkach, zafascynowany szpitalem Carl stwierdził, że zostanie chirurgiem). Gdy młody nas zobaczył, wprawdzie się pięknie przywitał i podał nam łapkę, przedstawiając się, ale obejrzał nas z dołu do góry jak jakieś muzealne egzemplarze. Poczułam się jak dinozaur. I pewnie coś w tym było 🐉

Kevin czyli Miód


i znudzony kilkugodzinną jazdą, ale nadal grzeczny jak aniołek, Carl, czyli Cukier.

W super nastrojach ruszyliśmy do pierwszej, bliżej położonej świątyni, czyli do Dendery. Po drodze zabieraliśmy jeszcze jednego gościa z hotelu, dziewczynkę egipską, której imienia nie przypomnę sobie, która jechała do Queny z wizytą. Dziewczynka super miła, na moje oko 18-letnia.

 Quena to jedno z największych dystryktów Egipskich. Samo miasto w swoich granicach, może nie jest takie wielkie, ale cała reszta ma ponad 220 kilometrów długości, ponieważ znajduje się na łuku rzeki Nil i jest oblepiona ludzkimi siedzibami, polami uprawnymi i tzw. farmami rolnymi (co w naszym mniemaniu jest sporym wyolbrzymieniem) jak plaster miodu pszczołami. 

Z Hurghady do Dendery jest ponad 230 kilometrów, bardzo dobrej drogi, położonej na pustyni, najpierw wśród gór, które wyglądają jak hałdy żużlu, a potem już po piachu od jednego posterunku policji, do drugiego co 20-30 kilometrów. Na każdym przystanku Tony musiał się tłumaczyć kogo wiezie i dokąd i o ile na początku mówił, że jesteśmy jego przyjaciółmi z Bulandy i jedziemy do Dendery zwiedzać zabytki, to gdy już wracaliśmy do Hurghady mówił, że jesteśmy rodzicami jego żony i dziadkami synów. My tylko machaliśmy przez zakurzone szyby łapkami, pięknie się uśmiechając i jechaliśmy dalej. No i gitara. 

Pewnie ktoś zapyta dlaczego Dendera i Abydos? Tak, oglądam "Starożytnych Kosmitów" i o ile często zdarza im się wszystko wrzucić do jednego wora i klepać po prostu głupoty, o tyle, w serii tych filmów pokazują niezwykłe miejsca, o których nie miałam pojęcia, albo jeżeli jakieś miałam, to bardzo mgliste. 

Nam Madol na Pacyfiku, Puma Punku, Ollantaytambo, Cuzco, Machu Picchu, Nazca, Caral w Peru, Mohendżo Daro w Pakistanie, Angkor Wat w Kambodży, Baalbek w Libanie oraz wiele, wiele innych, a między innymi Dendera i jej elektryczna żarówka, w Egipcie. To doprawdy fascynujące! Oczywiście można w to wierzyć lub nie, teorii na temat tej płaskorzeźby jest wiele, od zupełnie banalnych, czyli ukazania początków życia z jaja, poprzez boskość narodzin syna bogini Hathor, Somtusa pod postacią węża, aż właśnie do teorii elektryczności, gdzie w szklanej oprawce znajduje się żarnik, podłączony do kabla, a kabel do skrzyni z izolatorem. Każdy zobaczy na tym reliefie co tylko zapragnie. Pomyślałam, że skoro będziemy w Egipcie, warto to zobaczyć na własne oczy, dodatkowo obejrzeć tę przepiękną świątynię, słynącą także ze znaków zodiaku oraz kultu bogini Hathor- uosobienia bogini matki, opiekunki muzyki, radości, tańca oraz opiekunki kobiet (aha, Artemida z Efezu się kłania, chociaż porównywana jest też z Afrodytą, ale czy ja wiem?) Mitologia egipska jest bardzo skomplikowana i z tego co wyczytałam, Hathor przejęła wszelkie swoje atrybuty od Izydy, najważniejszej bogini Egiptu, żony Ozyrysa, ale jest także identyfikowana z boginią Nut i Tefnut. To naprawdę (naprawdę) skomplikowane. Zaraz do tego wrócimy, póki co wjechaliśmy do Queny, gdzie na środku ruchliwego skrzyżowania wysadziliśmy dziewczynkę. 

Miasta egipskie są brzydkie. Piszę to z pełną odpowiedzialnością. Zatłoczone, brudne, zakurzone, bez wyobraźni i fantazji jeżeli chodzi o architekturę. Albo wysokie blokowiska z maleńkimi okienkami, albo domy nigdy nieukończone, ponieważ w Egipcie dopóki nie skończysz budowy domu, nie musisz za to płacić podatku. Jeszcze miasta jak cię mogę, ale wieś, to jest TRAGEDIA. Najprawdziwsza. Poza tym ten przez nikogo nie skoordynowany ruch na ulicach, klaksony, poganianie się, trąbienie i spaliny. Miazga.

Dojechaliśmy do Dendery około godziny 13-tej. Na muzealnym parkingu Tony musiał się  z naszej obecności znowu wytłumaczyć i musieliśmy pokazać paszporty. OK, póki co wszystko się zgadza. Kupiliśmy bilety i zasiedliśmy w kinie, gdzie wyświetlono nam film nakręcony przez National Geographic o tejże świątyni, z najsłynniejszym egipskim egiptologiem (ha, ha) Zahi Hawassem, którego z całego serca nie znoszę, bo to beton kompletny, głuchy i niemy na wszelkie argumenty, z którymi on się nie zgadza i który do dzisiaj nie dopuszcza do głosu  nawet myśli o tym, że w Turcji odkryto Gobekli Tepe, którą  wybudowano ponad 10 tysięcy lat temu. Czyli stawia to świątynie Egipskie, piramidy oraz całą egipską starożytność jako bardzo młodego berbecia bez zębów. Poza tym filmik bardzo przyjemny pokazujący nam gdzie co się znajduje w obejściu. Super. 

No i ruszyliśmy do tej świątyni, która jak większość tego typu budowli z zewnątrz wygląda średnio, ale za to w środku kopara opada!!! Opada na podłogę z wielkim hukiem. Aha, zapomniałam dodać, że zanim weszliśmy do środka pokazując prawnie zakupione bilety, znowu musieliśmy się tłumaczyć skąd jesteśmy i dlaczego. Chyba wyglądaliśmy z Mariem jak terroryści, którzy zaraz wysadzą im tę budowlę w powietrze, tylko, że to nie turyści w Egipcie wysadzają tego typu obiekty. Taka niespodzianka. Obeszliśmy budowlę dookoła, oglądając jej reliefy, naprawdę najwyższej jakości i klasy. Obok basen na "święconą" wodę, bez wody, ale za to z palmami. W czasach świetności służył jako źródło do napełniania kanałów, które ze specjalnych rzygaczy o kształcie głów lwów, umieszczonych z każdej strony świątyni, w dniu święta Hathor, wylewały ją na zewnątrz kaskadą, symbolicznie oczyszczając świątynię. Zanim weszliśmy do środka, zapytałam Tony'ego czy wie, co się w niej znajduje i dlaczego chcieliśmy ją zobaczyć. Odpowiedział, że nie i że jest tu w ogóle pierwszy raz!!! To tak, jakbym ja, jako mieszkanka Wałbrzycha nigdy nie była w zamku Książ. No coś w tym stylu. Powiedziałam Tony'emu, że w środku znajduje się starożytna żarówka. Popatrzył na mnie, jakbym spadła z księżyca i mocno uderzyła się w głowę i wskazując na współczesne lampy, oświetlające świątynie nocą, spytał, czy taka? Zaśmiałam się i powiedziałam, że zaraz mu pokażę i że zupełnie inna.

Nasza Egipska rodzina tuż po wejściu na teren świątyni.


Jedyne nie zniszczone wizerunki bogini Hathor znajdują się tuż za bramą


Pierwsze wrażenie

mijamy bramę



Cukier jak widać biegnie stojąc :)

biegnie nadal


Basen na "święconą" wodę.

Kleopatra i jej syn Cesarion, na dole Cukier oczywiście. Szybki był.

Uwaga, wchodzimy....

kanał lewy

kanał prawy

i patrzymy do góry... a tam wniebowstąpienie.

od głów


do stóp, czy jakoś tak

Poczet bogów Egipskich

hm... niby barka, ale czy aby na pewno? Barka powietrzna.

Te hieroglify są naprawdę fascynujące


Kolumn jest 24. Wszystkie twarze Hathor, po 4 na każdej kolumnie, obite, zniszczone, zdewastowane przez religijnych (katolicy, muzułmanie) fanatyków. 

niebiański ptak...

Tutaj widać skalę tych kolumn

Nie tylko wizerunek Hathor zdewastowany. Całe kolumny poobijane.

Coś naprawiają i konserwują

Schodziliśmy już praktycznie całą świątynię, a żarówki ani ani. Oczywiście w swoim europejskim rozumku, wydawało mi się, że ten relief będzie na najgłówniejszej ścianie, na wysokości wzroku i w ogóle to będzie największa atrakcja tej świątyni. Zaczęłam się niepokoić i tradycyjnie, zapytałam jakiegoś egipskiego powiedzmy"przewodnika"o to, gdzie znajduje się "kwiat lotosu" czyli moja elektryczna żarówka. Pan, który tak naprawdę łaził za mną krok w krok przez cały czas, z czego w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, był moim obserwatorem i ogonem, bardzo się ucieszył, że go zaczepiłam i ochoczo postanowił mi pokazać, gdzież to ten lotos się znajduje. Zawołałam resztę ekipy i ruszyliśmy za panem do niewielkiego szybu w podłodze. Popatrzyłam w dól, potem na naszych, potem na mój ogon i spytałam, czy to na pewno tam? Tak, tam... Rety, jak my się tam zmieścimy? My jak my, ale Mario, który ma 2 metry wzrostu? No to będzie ekwilibrystyka. Na pewno, ale ruszyliśmy. A pod ziemią zupełnie inny świat, widać, że jakość reliefów jest zupełnie inna. Płaskorzeźby są solidne, wykonane pierwszorzędnie, bardzo dokładnie i ze wszelkimi szczegółami. Przetrwają jeszcze tysiące lat. Wszystkiego się spodziewałam, ale nie tego, że "moja" żarówka z Dendery znajduje się w krypcie o szerokości 70-80 centymetrów, długiej na 4 metry...może, za to dosyć wysokiej bo było tam chyba 2 i pół metra, też może. To naprawdę niezwykłe, fantastyczne uczucie móc zobaczyć relief wykonany kilka tysięcy lat temu, który według niektórych teorii ukazuje nam historię, która nie mogła mieć miejsca, ponieważ uważamy, że tylko współcześni ludzie byli na tyle inteligentni, że wymyślili elektryczność... Moim zdaniem nie wiemy jeszcze wielu, wielu rzeczy o historii ludzkości i przyjdzie taki czas, że trzeba będzie ją napisać od nowa. Mogłam dotknąć faktury, dokładnie się przyjrzeć. Niesamowite uczucie, naprawdę. Endorfiny zaczęły produkować się w mojej głowie. Nie mogłam się umościć, żeby zrobić jakieś solidne zdjęcie tego reliefu, bo niestety nie mam szerokokątnego rybiego oka w aparacie, ale jakoś się udało, chociaż nie uchwyciłam boga Thota z nożami, pod postacią małpy, który symbolizuje niebezpieczeństwo. Podobno. Wytłumaczyłam Tony'emu, co jest na obrazku według "niektórych", pokazując kabel, żarówkę, żarnik i power station. Patrzył na mnie jak na kosmitę, co mnie serdecznie ubawiło. Miał oczy jak 5 złotych z rybakiem. Co ta kobieta z Bulandy opowiada? No takie rzeczy opowiada.

 

Plan świątyni. Od  prawej wejście z kolumnami, Hathor, na górze po lewej małe drabinki, to wejście do krypt, a tuż obok po prawej schody zachodnie na dach świątyni.

 

Do tej dziury musieliśmy wejść, ale najpierw wypuścić wychodzących. Trzeba iść na północ, a potem na wschód i zachód, jakby powiedział Hołowczyc. Tam są 2 krypty.



Tak wyglądała krypta z żarówką... ciasnota.





Bogini Hathor z rogami i słonecznym dyskiem pomiędzy nimi

Horus, wiadomka

Bóg Somtus- syn Hathor


Gdy już wyczołgaliśmy się z podziemi, ruszyliśmy schodkami na dach świątyni, ale trudno było mi pozbyć się mojego ogona. Ewidentnie za pokazanie nam piwniczki chciał rekompensaty finansowej. A ja tradycyjnie żadnych pieniędzy przy sobie nie miałam. Nie była to komfortowa sytuacja.

Mroczne i ciemne schody w Denderze mają ponad 4 tysiące lat i robią niesamowite wrażenie. A na górze już słoneczna patelnia i kilka świątyń pod postaciami kiosków. W tym kiosk Nowego Roku z 12 kolumnami bogini Hathor bez jakiegokolwiek dachu, aby móc obserwować nieboskłon. Trochę dalej znajduje się kolejna kaplica, z sufitem przyozdobionym okrągłym freskiem symbolizującym niebo, gwiazdozbiory, planety, gwiazdy i przede wszystkim znaki zodiaku. Oryginał znajduje się w Luwrze, a  tutaj na suficie tylko czarna jak heban podróbka.



Bogini Nut na suficie.

Podróbka zodiaku z Dendery


Trafiliśmy na jakąś wycieczkę z Brytyjczykami

trochę chaotyczny ten zodiak


Widok z dachu na bramę i mur zbudowany z cegły mułowej.


Nasza egipska rodzinka raz jeszcze

Szczęśliwi? No jasne, że tak!!!






I jeszcze ostatnie spojrzenie na te przecudne sufity...



kolejny raz zodiak- strzelec i skorpion..ale były wszystkie znaki zodiaku. Przecudowne.

Harhor oblicze nieuszkodzone

I Kevin w łapach sfinxa.

Zanim wyszliśmy z terenu świątyni, tuż przy bramie wejściowej 8 egipskich chłopa, chcieli wspólnymi siłami podnieść w sumie nieduży gabarytowo, kamienny blok (około 80 cm x na 80), śpiewając przy tym jakąś pieśń, która miała im dopomóc w tym wyczynie. Dodam tylko, że każdy z nich miał długą kiecę, bo taka tradycja. Nie udało im się. Bez podnośnika, lin, punktu podparcia?I ktoś chce mi powiedzieć, że w starożytności, używając tylko miedzianych, niewielkich dłut i okrągłych kamieni Egipcjanie zbudowali gołymi rękoma piramidy w Gizie, gdzie każdy z bloków ważył 2 i pół tony? I to w 20 lat??A to się uśmiałam.   

Pożegnaliśmy przepiękną świątynię w Denderze i ruszyliśmy w stronę Abydos, chociaż tamtejszą budowlę mieliśmy zaplanowaną dopiero na następny dzień. Po drodze mijaliśmy egipskie wioski, zaniedbane, niedofinansowane z Unii Europejskiej( he, he żart taki), gdzie ludzie nadal uprawiają pola jak w XIX wieku, korzystając z koników, mułów, osiołków i bawołów. Tony zapytał, czy mamy takie duże pola uprawne jak oni (wiele nawadnianych, żeby nie było, że wszystko na be) No cóż, mamy większe, ale co to zmienia?Z dróg powiatowych wyjechaliśmy w końcu na drogę "wojewódzką", gdzie po prostu znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie i innej rzeczywistości, bo to wyglądało nie jak Egipt, ale New Dehli w Indiach. Na drodze karawany ciężarówek wypełnionych po kokardę trzciną cukrową, za którymi biegły całe stada dzieciaków, próbujące wyrwać chociaż po jednym cukrowym badylu, żeby go sobie possać, wozy ciągnięte przez osiołki, osiołki jadące na platformach małych ciężarówek, całe stada tuk tuków, napełnionych ludźmi w niewyobrażalnych ilościach, jakieś zdezelowane samochody jadące bez ładu i składu, a to wszystko w upalnym słońcu i kurzu... Patrzyłam na ten chaos z dużą dozą niedowierzania. Sam Tony z Marisą śmiali się z tego New Dehli. Mimo wszystko Hurghada jest bardziej cywilizowana. Ale to był ten prawdziwy Egipt, nie pocztówkowy z pięknymi zabytkami, cudownym morzem i błękitnym Nilem... Dotknęliśmy go bardzo realnie. Chociaż to nie był koniec. Po jakimś czasie dojechaliśmy do miasta o nazwie El Balyana, gdzie rodzina Basheer spotkała się z bratem Marisy i gdzie zawieziono nas na nocleg do opuszczonego mieszkania, należącego do rodziny rodzeństwa. Po drodze dantejskie sceny na ulicach, syf jakiego NIGDY w życiu nie widziałam. Ruch jak w mrowisku, dosłownie. Patrzyłam na to z otwarta japą. W końcu wysiedliśmy przy wysokiej kamienicy, 15 metrów od rzeki Nil i Tony ze szwagrem zabrali nas do mieszkania, gdzie mieliśmy spędzić noc. Do najprawdziwszego egipskiego mieszkania, a nie wycyckanego pokoju w hotelu. Ominęliśmy wyspy śmieci, gdzie walało się wszystko, łącznie ze zużytymi pampersami. Ale nie jesteśmy parą królewską, więc właściwie skoro na Egipcjanach to nie robiło wrażenia, to my się mamy martwić? Weszliśmy na 3 piętro i ukazało nam się sanktuarium z portretami najprawdopodobniej zmarłych już gospodarzy. Na ścianach zdjęcia rodzinne: mama, tata i dwie piękne córki. Plus oczywiście pop mjuzik, bo koptyjscy księża wyglądają bardziej jak prawosławne popy. Dużo religijnych symboli. Smutne było to opuszczone mieszkanie, zaniedbane, zakurzone pyłem z pustyni, brudne, nie sprzątane od lat. Ale była łazienka, mydło i ciepła woda. To wystarczy. Dodatkowo dostaliśmy czystą pościel i ręczniki, a Tony przyniósł nam na obiad z restauracji olbrzymie porcje owoców morza- krewetek, ciemnego ryżu i surówek, plus wodę, soki i... mleko, co mnie rozśmieszyło. A potem się dziwić, że egipskie plagi jelitowe. Zanim wyszedł zapytałam, czy możemy wyjść pochodzić jeszcze po mieście, a zwłaszcza pochodzić nad Nilem, ale odradził. Stwierdził, że jasne możemy, ale El Bayana nie jest miastem turystycznym, a my nie wyglądamy (pomimo, że właśnie zostaliśmy dziadkami jego dzieci) na Egipcjan, więc dla naszego bezpieczeństwa lepiej zostać w domu. Nie chcieliśmy robić mu kłopotu i posłuchaliśmy głosu rozsądku. Zostaliśmy w mieszkaniu pałaszując pyszny obiad, przy okazji oglądając egipskie telenowele. O RATUNKU!!! :) W tamtejszej telewizji jest kilkanaście stacji typu Telewizja Trwam. To jest najprawdziwsza masakra. Nigdy nie wyzwolą się spod jarzma religii. Pranie mózgu mają zapewnione od rana do nocy czarnej, jak egipskie ciemności. Grzecznie jak aniołki położyliśmy się do łóżka, gdzie poduszka przypominała japońskie klocki pod głowę, a właściwie jeden wielki, twardy walec, więc nie dało się na tym spać. Zwinęłam kurtkę, zaimprowizowałam ją na poduszkę i zasnęłam... Chociaż za oknem, malutkim i kompletnie zaciemnionym drewnianymi okiennicami, muezin nadzierał się co parę godzin. Za żywo, nie tak jak w Turcji z mp3. A co było potem, opiszę następnym razem. 


New Dehli

role się odwróciły

Po żniwach trzciny cukrowej



Tutaj uciekła ostrość, ale za tą żaluzją, jest prawdziwe wysypisko śmieci

Egipska sypialnia z chińskimi meblami. Naprawdę!!!!

Mario pałaszuje krewetki...


i na koniec egipskie wodomierze.











2 komentarze:

  1. Byłam w Egipcie kilka razy, ale jednak kurort Sharm el Sheikh podoba mi się najbardziej. Zazwyczaj sami z mężem planujemy wakacje i wszystkie hotele, w których byliśmy miały świetny standard. Mogliśmy skosztować lokalnego jedzenia i zobaczyć kulturę Egiptu. Polecam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stamtąd wszędzie jest daleko, no może poza Jordanią i Izraelem, dlatego tamto miejsce nie interesuje mnie póki co wcale. Ale dziękuje za komentarz. Egipt warto zobaczyć zawsze. Na pewno wrócę.

      Usuń