Jestem, tak jak obiecałam będzie o wyprawie na Sri Lankę. Wyprawie mojego życia, na którą czekałam 42 lata. I pewnie poczekałabym jeszcze długo, gdyby nie fakt, że Zakopane stało się nową Mekką dla obywateli Zjednoczonych Emiratów Arabskich i tanie linie lotnicze, codziennie wysadzają na lotnisku w Balicach 300 pasażerów przylatujących z Abu Dhabi. I tyleż samo zabierają ze sobą w tamtą stronę. Okazało się, że bilet w obie strony kosztuje 1800 pln, (do Kolombo!!!) a ja mam dwutygodniowy urlop, gdzie daty podróży idealnie się zsynchronizowały. Wprawdzie musiałam poprosić w pracy o przesunięcie jednego dnia, bo nie dałabym rady wrócić na czas, ale mam dobrą i wyrozumiałą kierowniczkę, która w pełni rozumiała mój entuzjazm i się zgodziła. Jestem nadal zobowiązana. W Abu Dhabi miało być międzylądowanie, gdzie postój do Kolombo zajmie nam 3 godziny, a z powrotem ponad 8. Pomyślałam, że ok, pozwiedzamy też Abu Dhabi i zobaczymy, czy rzeczywiście jest się czym tak zachwycać.
Kraków pożegnał nas zimną i słotną pogodą, za to po 5 godzinach byliśmy już w Emiratach, gdzie miasto z lotu ptaka wygląda jak wielka piaskownica z maleńkimi domeczkami, skrzętnie i dokładnie poukładanymi przy przemyślanych uliczkach. Zieleń? Znikoma. Na lotnisku, ponieważ byliśmy tam pierwszy raz, poskanowali nam tęczówki i linie papilarne i mogliśmy już na legalu wyjść na miasto. Permanentna inwigilacja, niestety. W tę stronę nic nie zdążylibyśmy zobaczyć, ale z ciekawości wyściubiliśmy nasze blade, słowiańskie ciała na zewnątrz i chociaż była noc, temperatura wywołała u nas szok termiczny. Weszliśmy na teren klimatyzowanego lotniska szybciej, niż z niego wyszliśmy. Jak ci ludzie tam mieszkają? Ta temperatura jest nie do zaakceptowania. Nie ma szans. No przynajmniej nie dla mnie. No i zgubiłam swój kapelusz Indiany Jonesa. Specjalnie wzięłam go na Sri Lankę z uwagi na fakt nakręcenia tam większości scen z z filmu "Indiana Jones and the temple of Doom". Kurczę, szkoda mi go było, ale trudno. Ofiary muszą być. Z Abu Dhabi do Kolombo leci się 4 i pół godziny, a większość pasażerów to Lankijczycy, którzy budują przyszłość Emiratom, w zamian przywożąc do domu telewizory, pralki i inne "cuda" technologiczne, które dla nas są podstawą egzystencji, a tam są luksusem. Tym razem z lotu ptaka Kolombo wyglądało jak sznureczki z żaróweczkami porozrzucane w chaosie, bez ładu i składu. I bardzo słabo świeciły.
Jeszcze w Polsce Mario wynajął w Kolombo samochód i wyrobił międzynarodowe prawo jazdy. Trochę byliśmy przerażeni lewostronnym ruchem i kierownicą po prawej stronie, ale mój stary jest wybitnie doświadczonym kierowcą, więc miałam do niego pełne zaufanie. Woził nas już po wielu krajach i zawsze bez jakiejkolwiek rysy, więc co tutaj mogło pójść nie tak???🙀 Wylądowaliśmy na lotnisku o 5 rano, a auto mieliśmy otrzymać o godzinie 10-ej...Bardzo ługi czas oczekiwania i o ile na początku wymieniliśmy pieniądze na te śmieszne, kolorowe papierki, które są oficjalną walutą lankijską, kupiliśmy jakieś jedzenie i kawę, po której miałam migotanie przedsionków i trzęsonkę, to jednak po 2 godzinach zaczęliśmy się nudzić. O ósmej Mario zadzwonił do wypożyczalni, czy nie dałoby się czegoś przyspieszyć i o santamadonna, okazało się, że proszę bardzo, kierowca już po nas jedzie.
Chcę jeszcze dodać, że pomimo zapewnień jeszcze w Polsce o braku wiz wjazdowych na teren Sri Lanki, okazało się, że wizy obowiązują i kosztują 60 Dolarów Amerykańskich, a panie które przyjmowały płatności były bardzo wybredne i nie chciały przyjmować wszystkich pieniędzy, ponieważ coś tam widziały, a to pochlapane, a to popisane. Przecież nie jesteśmy mennicą drukującą amerykańską kasę. Paniom trudno było to zrozumieć. I jeszcze dodam, że urzędniczki były przepięknie ubrane w sari w kolorze morskim, z motywem pawich piór. Wyglądały zjawiskowo.
Gorąco i wilgotno... Przywitała nas monsunowa pompa.
Dojechaliśmy do wypożyczalni oglądając miasto. Niech sobie nikt nie wyobraża, szerokich arterii, wyremontowanych budynków, kamienic, wieżowców, czy co tam sobie jest jeszcze w stanie wyobrazić o stolicy państwa zwanego Socjalistyczną Republiką Sri Lanki. To co zobaczyliśmy to tymczasowe budyneczki, jakieś pawiloniki z lokalnymi biznesami, stragany z owocami i całe stada Tuk Tuków, które wymijały się bez jakiejkolwiek logiki. Normalne samochody też były, ale mocno zużyte i stare, a autobusy pamiętają czasy kolonialne. Ogólnie rzecz ujmując bieda. Straszna.
Na miejscu w wypożyczalni pani przyniosła wszystkie potrzebne dokumenty, a Mario załatwiał formalności, do momentu, gdy pani zapytała czy mamy Lankijskie Prawo Jazdy, bo tylko z takim dokumentem możemy poruszać się po ich kraju w wynajętym aucie, a jeśli nie mamy, to nic nie szkodzi, bo taki dokument wyrabia się szybko, w jakieś 3- 4 dni.... Kaplica. 💁 Byliśmy w ciemnej kiszce stolcowej. Zapytaliśmy, co możemy w takim wypadku zrobić, bo 4 dni w Kolombo w oczekiwaniu na jakiś świstek ogóle nie wchodziły w rachubę. Pani z szerokim uśmiechem odpowiedziała, że nie ma problemu, bo ma dla nas kierowcę. Musimy tylko trochę więcej zapłacić (400 dolarów) ale w zamian nie troszczymy się ani o jego noclegi, ani o wyżywienie, ani o inne bilety wstępu, z których ewentualnie mógłby korzystać. Kręciliśmy nosami wtedy, że to ukartowane, że w ogóle nawet tego auta, które chcieliśmy nie było na parkingu i tak jak to tylko europejskie móżdżki potrafią- psioczyliśmy. Ale w końcu, w którym momencie dostrzegłam pozytywy posiadania tego kierowcy i fakt, że przez ten 2 tygodnie będziemy mieli niewolnika, ale to było w żartach. Niestety kilka osób z naszej grupy potraktowało temat poważnie i poczuły się właścicielkami, pracodawcami czy chgw kim jeszcze w stosunku do tego chłopca. A, nie wspomniałam, że byliśmy grupą w 7 osób, ale może kilka wyjaśnień na samym końcu?
Dostaliśmy 10-cio osobową Toyotę Hiace, a nasz kierowca okazał się niewysokim, grzecznym Lankijczykiem w okularach i przedstawił się jako Hachi. W każdym razie teraz, gdy myślę o tym chłopaku, jestem przekonana, że
zginęlibyśmy bez niego marnie, a poza tym okazał się przemiłym, bardzo
pomocnym i przyjaznym dzieciakiem. Ponieważ chłopak jest w wieku naszych córek, zaczęłam nawet mówić do niego synu, a
on mnie i Maria nazywał mama i papa. Miał też ciocię Basię. O nim i jego żonie napiszę jeszcze
kilka słów, bo warto.
I teraz moi mili czas na podzielenie postów tematycznie, a zamierzam ich napisać 3. Tym razem nie będzie chronologicznie, bo po prostu nie dałabym rady i myślę, że zanudziłabym czytelników, dlatego podział będzie na:
Część 1. Hungry Like The Wolf" będzie o ludziach, jedzeniu i psach.
Część 2. "Save a Prayer" o świątyniach, zabytkach i słoniach, czyli przejedziemy się po prawie wszystkich miejscach w teledysku, który skradł moje serce 42 lata temu, trzyma je zatrzaśnięte w skrzyni i jeszcze długo nie wypuści. Nawet po tym czego sama doświadczyłam w tym przepięknym, ale niewyobrażalnie biednym kraju.
Część 3. "Lonely in your Nightmare"- o oceanie, pociągu i herbacie i przyrodzie Sri Lanki oraz cudownych ajuwedyjskich miksturach.
Pociągnę temat dalej, bo jest związany z mottem tego posta. Ponieważ byliśmy już głodni, poprosiliśmy Hachiego, żeby zawiózł nas do lokalnej knajpy na lankijskie jedzenie, którego byliśmy bardzo ciekawi. Po dosłownie chwili weszliśmy do restauracji, gdzie było dużo fajnych rzeczy do jedzenia, więc od razu zamówiłam krewetki, z adnotacją, że mają być not spicey!!!! Okazało się, że za moment będzie open bar i będzie można ze szwedzkiego stołu za umówioną, śmiesznie niską cenę zjeść wszystko na co nam przyjdzie ochota plus deser i smoothie z lokalnych owoców. OK, ponakładaliśmy różnych rzeczy, z czego jak się okazało większość przynajmniej dla mnie, była niejadalna. Lubię doprawione jedzenie, ale to wszystko smakowało jak przyprawione żyletkami, posypanymi szpilkami i tłuczonym szkłem. OGIEŃ!!!! Pomyślałam, że zginę tam marnie z głodu, co w sumie może nie nastąpiłoby aż tak szybko, ponieważ mam spore zapasy tkanki tłuszczowej 😝 Poprosiłam o jogurt na ugaszenie pożaru w ustach, mając świadomość tego, że będzie mnie to jedzenie piekło jeszcze raz przy wydalaniu. Na szczęście dostałam swoje krewetki, które były arcy smaczne, więc poczułam się uratowana. No i to smoothie. Rewelacja.
Ruszyliśmy w stronę wynajętego przez nas hotelu przez Airbnb, o nazwie Peackock w okolicach miejscowości Chilaw na zachodzie wyspy, który nie miał ani jednej oceny, więc śmialiśmy się z Mariem, że ten hotel może w ogóle nie istnieje. Z drugiej strony byliśmy dobrej nadziei, że może jest bardzo nowy i tych ocen po prostu jeszcze nie dostał od żadnego z korzystających z usług tegoż przybytku. Zdjęcia na stronie Airbnb były naprawdę fajne. Nasz kierowca ruszył w stronę hotelu, a na miejscu się okazało, że wcale go nie ma, co mnie dosyć rozśmieszyło, chociaż nie do końca. Poprosiliśmy Hachiego, żeby tam zadzwonił i okazało się, że hotel jednak istnieje, tylko jest w zupełnie innym miejscu. Super, po prostu. Prawie po godzinie dojechaliśmy do przybytku o nazwie Peackock, gdzie pani recepcjonistka w ogóle nie miała pojęcia o naszej rezerwacji. Wyliczyła nam ile powinniśmy zapłacić za 4 pokoje, co wprawiło nas w osłupienie. Airbnb działa zupełnie inaczej i za pobyt w danym miejscu płaci się przy rezerwacji, a właściciel dostaje te pieniądze dopiero, gdy miejsce okaże się zgodne z opisem i nie ma żadnych uwag. Nie mogliśmy się z panią za nic dogadać, telefon do właściciela też niewiele dał, ponieważ facet nadal się upierał, że musimy ponownie zapłacić. Cóż było robić?Opuściliśmy przybytek, pisząc skargę do Airbnb, które odzyskało dla nas te wpłacone pieniądze po kilku dniach. Facet jeszcze dzwonił do nas, bo chyba się zorientował, że zwiało mu 7 osób, z których miałby fajny utarg w ciągu 2 dni, bo na tyle wstępnie zarezerwowaliśmy hotel. Spytaliśmy Sachina czy zna jakiś inny dobry hotel w okolicy nie za miliony i oczywiście, że znał. Zawiózł nas do Solomon's hotel nad samym oceanem Indyjskim o 20 minut drogi od Chilaw i gdy tylko zobaczyłam ten przestwór wód, olbrzymie fale i potęgę tego akwenu, aż mnie zatkało. A to było tylko zza auta szyby.
Hotel rzeczywiście był fajny, czysty, utrzymany w klimacie indyjskim, z łóżkami z baldachimami i ciepłą wodą, co nie jest takie oczywiste w lankijskich hotelach. W cenie było jeszcze śniadanie, więc super i jeszcze na plus niewielki, ale dobrze utrzymany basen. Na dodatek Solomon miał brata, który nad samym oceanem, 20 metrów dalej, prowadził knajpkę z owocami morza i rybami, więc już pierwszego wieczoru nasze kroki skierowaliśmy właśnie do Sasha Bar, gdzie okazało się, że jedzenie może smakować normalnie, a nie jak wrząca smoła, są surówki, przepyszny ryż z dodatkami, którym żywiliśmy się.... 2 tygodnie, owoce morza, langustynki i homary za 40 pln, na co akurat było nas stać. Pierwszy raz jadłam homara i to było smaczne, lekko słodkawe, zbite, białe mięso, z masełkiem czosnkowym, rzeczywiście bardzo dobre.
W ogóle zatrzymywaliśmy się tylko w lokalnych jadłodajniach, żeby popróbować lankijskiego jedzenia i naprawdę większość wypalała przełyk, ale trafiało się też na smaczne i odpowiednio przyprawione żarełko. Mieli doskonałe zupy z kurczakiem, wołowiną, owocami morza czy z jajkiem. Bardzo smaczne i syte. Osobiście mogłabym jeść krewetki do końca życia, bo uwielbiam, ale nie wszędzie były, więc jedynym źródłem białka było jajko sadzone lub w omlecie i właściwie przeszłam tam na te 2 tygodnie na wegetarianizm. Podawali też kurczaka siekanego maczetą i też nie wszędzie, więc można było trafić na same pocięte gnaty z tego kurczaka, np. szyje czy inne kręgosłupy. Poza tym ten kurczak by maczeto też ostry jak brzytwa, więc w ogóle nie dla mnie. Generalnie Lankijczyków nie stać na mięso, bo jest bardzo drogie. Nawet się zastanawiałam dlaczego przy każdej chałupie ludzie nie hodują jakichś kurczaków dla jajek, czy kóz na mleko, ale odpowiedzi brak. Tego naprawdę tam nie było, a nawet w krajach arabskich dostęp do takich rarytasów przy domach mają. Mario twierdzi, że gdzieś widział jakieś kurczaki przy chałupinie, ale ja oprócz bezpańskich, wygłodzonych na śmierć psów innych zwierząt nie widziałam. No były też małpki, ale to inny temat. Przy takiej biedzie państwo powinno zapewnić obywatelom chociaż po znikomej ilości inwentarza. Wszak jest to Socjalistyczna Republika ... Masakra. Na śniadanie Lankijczycy jadają makaron chyba sojowy, bo na taki wyglądał z zawiniętym w środku farszem ze świeżo startego kokosa z cukrem trzcinowym. Z takim nadzieniem podają też naleśniki. Smaczne. Osobiście wolałam europejskie śniadania z tostami, słonym smarowidłem (chyba rodzajem margaryny) i przepysznymi dżemami plus jajko. Herbata to sztos!!!! Kawy w ogóle tam nie piłam, bo nie było potrzeby. Herbata robiła mi dzień. Wcześniej trzeba było zgłosić jakiego rodzaju śniadanie sobie życzymy. Bardzo smaczne było też połączenie czerwonej cebuli z bakłażanem zasmażanym, które przeniosłam do swojej własnej kuchni. Dobrze to się komponuje z ciemnym, karmelizowanym sokiem z winogron, hinduską przyprawą i papryką. Polecam.
owoce oceanu, a nie morza na stole
czerwona ryba usmażona na maśle, którą dostaliśmy jako bonus dla klientów sezonu od Sashy. Przepyszota!!!!
I sam właściciel w pełnej krasie. Przesympatyczny i gościnny Sasha
Zostaliśmy poczęstowani sokiem z ananasa (chyba) z tego co pamiętam.
smacznego!!!!
homara wnieśli w żeliwnym naczyniu, jeszcze skwierczącego.
"serwetki" w jednej z knajpek
tutaj zjedliśmy ludziom, którzy prowadzili rodzinny biznes, wszystko co było w kuchni. Bardzo dobre curry. Rewelacja. I sałatka z marchewki.
pikantne kuleczki z nadzieniem ziemniaczanym
Halapa, czyli w liściu zawinięte coś o nieokreślonym smaku. Lekko słodkawe, konsystencja twardych żelków, w kolorze błota. Mnie nie zachwyciło.
pączki o nazwie wade robione z soczewicy
Jedzenie dla modliszek. Jakoś tak skojarzyłam.
kuchnia w restauracji.
makaron z nadzieniem z kokosa i cukrem trzcinowym
wszystkiego należy spróbować
Inną kategorią są lankijskie owoce, które dojrzewają w pełnym słońcu i są absolutnie przepyszne. Wieczorem robiliśmy sobie prawdziwą owocową ucztę z mangostanami, papają, czerwonymi, maleńkimi banankami, mango o smaku kwaskowego miodu i wielu, wielu innych owoców, których wcześniej nigdy nie jadłam. Najbardziej smakował mi jackfruit, mięsisty, trochę smakiem przypominający ananasa. Mario skusił się na duriana i jak twierdził szału nie było. Posmak cebulowo- czosnkowy z kwaskowatą nutą. Smak wczytał mu się dopiero po pół godzinie i długo utrzymywał w ustach 😝
Jackfruity na bazarze w Chilaw
co jest w tej misce??? Hm... nie mam pojęcia i chyba nawet nie chcę wiedzieć.
chochelki z kokosa
ciocia Basia na straganie przy drodze.
Dookoła małpki, które czekały na jakieś resztki
kolczaste duriany
ryby w sklepie dla tubylców
nic się nie może zmarnować
suszone ryby
tutaj też w lokalnym sklepie i nie wiem, musztarda i ketchup w tych rurach?😯
Olbrzymi Jackfruit, a z boku występujące tylko na Sri Lance kokosy królewskie. W czasie II wojny światowej z wody kokosowej znajdującej się w środku robiono kroplówki dla rannych żołnierzy.
To co mnie absolutnie na Sri Lance przerażało i wstrząsnęło głęboko to nędza psów wałęsających się i śpiących albo tuż przy ulicach, albo na nich po prostu. Pokiereszowane, pokaleczone, kalekie, wychudzone na śmierć psiaki, które wszystkie były do siebie podobne i wyglądały jak mniejsze wersje australijskiego Dingo. Niewielkie wyjątki znajdowały się na południu wyspy, gdzie widziałam psiaka w ciapki, czy bardziej kudłatego. Pierwszego dnia kupiłam w markecie suche jedzenie dla psów, które spotkaliśmy na plaży. Zanim do tej plaży doszłam skarmiłam wszystkie psy, które spotkałam po drodze. Serce mi się po prostu krajało na kawałki, gdy patrzyłam na tę nędzę i beznadzieję. Nie ma dla tych psów ratunku. Zabierałam też jedzenie ze stołu, którego nie zjedliśmy, co nie bardzo podobało się lokalsom. Tam nie płaci się za zamówienie, ale za to co zjadłeś. Resztę powinieneś zostawić na stole, czego ja nie respektowałam w ogóle. Przy jednej z knajpek zaczęłam karmić psiaka, co nie spodobało się właścicielce lokalu, ale wyraźnie powiedziałam, że ten pies jest bardzo głodny, więc pani wysłała jakiegoś pracownika, który tego biedaka nakarmił. Usłyszałam, od pani, że mam bardzo dobre serce. No i co z tego? Świata tym sercem nie uratuję. Po drodze do fabryki herbaty psy umierały przy ulicy z głodu. Psie szkielety. Miałam przy sobie resztki jedzenia i przy małym szczeniaku kazałam się zatrzymać Sachiemu. Dałam temu psiakowi wszystko co miałam w siatce. Chciałam go pogłaskać, ale obszczekał mnie i zajął się jedzeniem. Wcinał suchy ryż i jakieś naleśniki, czego psy w ogóle jeść nie powinny. Płakałam, co przecież w niczym nie pomagało. Straszne, to jest po prostu straszne. 😿
Wschód słońca, którego nie zobaczyliśmy z powodu chmur, za to psiak pilnował mnie, bo miałam ciastka. Na przeciwko Lwia Skała, której też nie widać.
Piesek z połamaną i źle zrośniętą łapką na plaży. Podejrzewam, że byłam pierwszą i ostatnią osobą, która się z nim bawiła, rzucając mu gumowy klapek, który wyrzucił na brzeg ocean. Nawet się rozbirsumanił i mnie zaczepiał.
worek suchej karmy kosztuje jakieś grosze. Zachęcam turystów do karmienia bezpańskich psów. To niewiele pomoże, ale mimo wszystko pełny brzuch potrafi zrobić cały dzień.
I miało być o mieszkańcach Sri Lanki. To niezwykle pogodni, uśmiechnięci, bardzo niewielcy ludzie, którzy byli niezykle pomocni. Na białego człowieka patrzą trochę jak na kosmitów, co jest dosyć zabawne. Nie ma w nich agresji (nie jedzą mięsa), nie ma jakichś złych zachowań takich jak np. w krajach arabskich. Nikt nas nie zaczepiał, nikt na nas nie trąbił jak idiota, nikt nie był nachalny. Nie ma w nich tego, co ma cywilizacja zachodu. Są na totalnej wyjebce, bo i tak nic nie mają, a kolejny dzień niczego nie zmieni, więc po co im spina? Handlarze też mają w sobie spokój. Jak zeszliśmy z Lwiej Skały chciałam sobie na pamiątkę kupić magnes, ale zabrakło mi 50 rupi, a to jest jakieś 75 groszy. Bardzo przeprosiłam, że nie mam, ale czy pan mógłby mi sprzedać trochę taniej ten magnes. Nie zgodził się. Arab pocisnąłby mi jeszcze kozę, 2 piramidy i sfinksa i byłby zadowolony. Lankijczyk wolał mi tego nie zasponsorować, nawet jeśli tego dnia miałby już nic nie sprzedać. Ludzie tam bardzo ciężko pracują, za dosłownie miskę ryżu. Cały miesiąc, 24/7, mając tylko 2 dni wolnego w czasie pełni księżyca. Nasz Sachi za cały miesiąc pracy dostaje 34 tysiące rupi, co w przeliczeniu na złotówki daje jakieś 600 PLN. Pamiętajcie, że był do naszej dyspozycji 24 godziny na dobę. Jakiś koszmar. Jego żona zarabia tysiąc rupi więcej, a za pokoik w Kolombo płacą 14 tysięcy. Żyją w miejscu które wygląda jak raj na ziemi, ale nic nie mają, zwłaszcza przyszłości i to jest straszne.
Dodam jeszcze, że Lankijczycy nie mają bladego pojęcia o kulturze zachodu, o filmach, muzyce, polityce. Nie wiedzą kim byli Beatlesi, Indiana Jones, czy Abba. Nie mają o tym zielonego pojęcia. Sting??? Sachi chyba pierwszy raz usłyszał tego wykonawcę w samochodzie jadąc z nami do fabryki herbaty. Oni żyją wyalienowani, karmieni tym co sami wyprodukują lub produkcjami z Indii. Było to dla mnie niesamowite.
A lankijskie dzieci są najpiękniejsze na świecie. Wyglądają jak laleczki, z wielkimi czarnymi oczami i małymi noskami. Z Polski zabrałam jakieś lizaki i puzzle, które rozdawałam maluchom spotykanym po drodze. Dziękowały i cieszyły się. Wszyscy uczniowie w szkołach są ubrani na biało i przy tym wszystkim są czyści. Dziewczynki obowiązkowo czarne warkocze z kokardami. Wszystkie śliczne, grzeczne i takie... hm, brakuje mi słów, dzikie trochę? Wstydliwe, może tak lepiej. Dzieci w szkołach uczą się trzech języków- lankijskiego, tamilskiego i angielskiego. I chociaż ja np. Sachiego za cholerę nie rozumiałam, za to translator rozumiał go doskonale. A dla mnie ten jego angielski to był jakiś kosmos. A język lankijski? I te ich robaczki w alfabecie? O klękajcie narody... Trochę jak gruziński, ale moim zdaniem jeszcze bardziej pokręcony.
moja nowa lankijska rodzina znaleziona przy barze.
miód i cukier
tutaj tytuł jest w ogóle niepotrzebny.
z pracownikiem kolei lankijskich. Na początku się wzbraniał, ale potem chyba nawet się uśmiechnął i wskazał nam, gdzie w pociągu znajdziemy miejsca siedzące. Oczywiście w III klasie z lokalsami. No i super!!!!
i ciocia Basia z góralkami w górach Cejlonu. 1600 metrów nad poziomem morza.
W okolicach Chilaw spędziliśmy 2 dni, gdzie odpoczęliśmy i wyszaleliśmy się na plaży w falach oceanu. Cudownego oceanu!!!! Zrobiliśmy też zakupy, gdzie w lokalnym sklepie kupiłam sukienko- spódnicę, w której pomykają na Sri Lance faceci. Bardzo fajny i uniwersalny ciuch i bardzo go polubiłam. Będzie mi służył jeszcze lata, bo jest z dobrego materiału i ma fajny wzór.
A, nadmienię jeszcze, że poznaliśmy smak lankijskiego rumu, który był rewelacyjny, a także agaru, który smakiem przypominał whiskey, ale był łagodniejszy i zdecydowanie bardziej mi smakował. Było też wino, ale z importu i ich lokalne piwo, także imbirowe. Też OK. Zapomniałam napisać, że na południu w barach mieli w małych, szklanych butelkach genialne mleko kakaowe i waniliowe, które łagodziło poparzenia ust i gardła po ich potrawach. Też polecam.
No i co, to by było chyba na ten moment na tyle. Następny post będzie o zabytkach i spełnianiu marzeń. Trochę to zajmie, bo zdjęć mam ponad 800. Na dodatek na Sri Lance zostawiłam swój aparat, więc z niego tych fotek chyba już wcale nie zobaczę. Na szczęście zostawiłam w aucie u Sachiego, więc jest nadzieja. Póki co Sachi jest zajechany i gdy dzisiaj Lacela (żona) wysłała mi jego zdjęcie, to po prostu widać, że jest na ostatnich nogach. Urlop na Sri Lance dla nich nie jest przewidywany.
W nowej kiecce. Ale, żeby nie było, mam też uszyte specjalnie dla mnie sari. A sandały rozsypały się w tamtym klimacie na czynniki pierwsze.
Pora kończyć pierwszego posta o Sri Lance. Przecudnej wyspie, pełnej biednych, ale przemiłych i sympatycznych ludzi. Jest ich tylko 22 miliony. Moje Duran Duran nakręciło swoje teledyski na Sri Lance w kwietniu 1982 roku i byli przerażeni biedą jaka tam zastali. Od tego czasu minęły 42 lata i nic się nie zmieniło, oprócz tego, że niektórzy z nich mają telefony komórkowe. Nawet nie wiem co mam o tym napisać. To po prostu trzeba zobaczyć, poczuć na własnej skórze i zdecydować, czy chcemy tam jeszcze wrócić, czy zostawić tamten świat i żyć tu i teraz. Mnie się ta Sri Lanka od dwóch tygodni śni co noc. Naprawdę. Zafiksowałam się podświadomie, tęsknię i chyba już zawsze będę. Ale opowiem o tym następnym razem, a póki co Hungry Like The Wolf. Prosto z dzikiej Sri Lanki. Naprawdę dzikiej.