środa, 5 kwietnia 2023

Italia 2023, czyli wiosna, wino i śmiech. Część pierwsza- Bolonia i Florencja.


 

Chioggia, czyli mała Wenecja

Bardzo stęskniłam się za Italią, jej przepięknymi miastami i niezwykłą atmosferą. Ostatni raz, byliśmy tam z Agnieszką 2 lata temu w październiku, ale czas szybko leci, a mnie jest trudno usiedzieć w jednym miejscu. Dlatego na początku roku zasiadłam do tanich lotów, tym razem przez aplikację Kayak, która sprawdziła się wyśmienicie i znalazłam idealne połączenie do Bolonii z Wrocławia. Ostatnio wylądowaliśmy tam późnym wieczorem i na zwiedzanie mieliśmy tylko 2 dni, więc zaliczyliśmy tylko samą Bolonię i Wenecję, ale pozostał wielki niedosyt. Za mało czasu, za dużo do zobaczenia. Lipa. Dlatego teraz bardzo chciałam zmieścić się we wszystkich planach, a były ambitne. Wylot z Wrocławia 14 marca we wtorek po 15-ej, na miejscu jeszcze o przyzwoitej porze, a wylot w sobotę po 16-tej, jeszcze o przyzwoitej porze. Dużo czasu, chociaż może nie na Italię, a do zobaczenia jeszcze tego samego dnia Bolonia, bo może fajnie oświetlona (nie jest niestety tak fajnie, jak sobie wyobrażałam) następnego dnia Florencja, potem San Marino, a na koniec Chioggia, czyli mała Wenecja i prawdziwa duża Wenecja po raz drugi i tym razem do twardego zrzygu.  Plan był. Zapytałam znajomych, czy ktoś chciałby z nami uczestniczyć w tej wyprawie i zgłosiła się Basia, moja siostra w zodiaku(♐♐), czyli postrzelony strzelec i nasi znajomi z Bydgoszczy, których 3 lata temu, w kompletnych i wściekłych upałach namówiłam na wycieczkę do świątyni Apollina w Didim w Turcji. Trochę się obawiałam, że znając moje szalone pomysły, raczej nie będą chcieli skorzystać, ale się zdziwiłam, bo byli bardzo chętni. No to mieliśmy 5 osobową grupę i super. Więcej nam nie było potrzeba. 

Załatwiliśmy mieszkanie przez Airbnb w samym centrum Bolonii, więc mieliśmy bazę wypadową. Kamila z Piotrem mieszkali kilka przecznic dalej, ale wszyscy byliśmy w okolicach dworca kolejowego. I wszyscy wynajęliśmy tylko na 3 noce. 4 noc była niewiadomą, bo Italiany nie chciały o tym nawet słyszeć i mieli dać nam znać dopiero na początku marca. Jednak zanim nastąpił marzec Mario wszedł na przeróżne strony wynajmu mieszkań w okolicach Bolonii i w samym mieście i oniemiał, bo ceny skoczyły o 100%. No to mieliśmy wyjaśnienie, dlaczego nie chcieli z nami już rozmawiać. Ale nie ma tego złego, bo znalazł wprawdzie kilkadziesiąt kilometrów od Bolonii, ale za to cały dom na 5 osób i to za 300 pln za całość. Wzięliśmy w ciemno, chociaż na zdjęciach wyglądało to bardzo dobrze i opinie gospodarz miał też zacne. Ale to za kilka dni. 

Teraz odlatywaliśmy z Wrocławia zimnego i wietrznego, z nisko zawieszonymi chmurami. Ohyda jakaś. Sprawdzałam prognozę pogody w internetach, żeby mieć mniej więcej jakiś minimalny pogląd na to co nas czeka i wszystko wskazywało na to, że po jednym dniu deszczu, nastanie piękna i  słoneczna aura nad Italią. No i właśnie o to chodziło!!!!!

Na lotnisku przywitaliśmy się z Kamilą i Piotrem, jakbyśmy się nie widzieli nie 3 lata, a 3 dni i po odprawie, tej krótkiej, bo zrobiliśmy ją internetowo, więc tylko zajrzeli co mamy w torebkach, wsiedliśmy do samolotu który po półtora godzinie wysadził nas na lotnisku w Bolonii. Było cieplej niż u nas, pochmurnie, ale nie padało. Niespodziewajka. Na początku, jeszcze przed wylotem, wymyśliliśmy, że będziemy się poruszać po Italii pociągami, co może nie jest zbyt tanie ani czasowo wygodne, bo zawsze trzeba się liczyć, że na dworcu musimy być o wyznaczonej godzinie i nie wolno się spóźniać, ale za to jazda tymi pociągami jest niezwykle komfortowa... no i wszyscy możemy pić wino. Ale Mario poszperał i okazało się, że wynajęcie samochodu na lotnisku to jednak o 500% lepsza opcja, bo raz, że jeździmy gdzie chcemy i kiedy chcemy, a dwa to jest super tania propozycja, bo wynajem wyniósł nas 360 pln za 4 dni(!!!) na 5 osób, plus paliwo i ewentualne parkingi. No i ubezpieczenie, ale to też nie jakieś kokosy. Dostaliśmy fajne autko, ale zanim dojechaliśmy na miejsce do centrum Bolonii, zapaliła się kontrolka z olejem, więc chłopaki pojechali je zwrócić, bo nikt z nas nie miał ochoty na awaryjne auto z powodu takiej pierdoły. Pan z wypożyczalni kazał przyjechać nazajutrz. Ale zanim kolejna wycieczka na lotnisko, zrzuciliśmy bagaże w chałupach airbnb. My trafiliśmy gorzej, bo chociaż czysto i pokój spory, to niestety bez jakiejkolwiek kuchni, aneksu kuchennego, czy chociażby czajnika, w którym można zagrzać wodę na herbatę czy kawę. No lipa po całości. Woda ciepła w łazience też zanim doleciała na 6 piętro, bo na takiej wysokości mieszkaliśmy, spuszczana była w kanał i to hektolitrami. Nie było innej możliwości. Serce mnie bolało na takie marnotrawienie wody, ale nie jestem morsem i  mimo wszystko lubię się myć w ciepłej wodzie. Basia twardzielka i tak pierwszego ranka wlazła do tej zimnej, bo myślała, że innej nie będzie. Wyszła przemarznięta i pokulona jak dziewczynka z zapałkami. 

Ale wcześniej, jeszcze wieczorem ziściło się to, czego też się obawialiśmy, czyli brak miejsca do parkowania i cena parkingu. O ile to drugie było do przełknięcia, to to pierwsze było dosyć kłopotliwe. W centrum Bolonii znaleźć miejsce parkingowe to jest nie lada wyczyn. Nam się akurat udało, po prawie półgodzinnym poszukiwaniu i to pod samym noclegiem. Fartem. Okazało się też, że od 20-ej do 8 rano parking jest za darmo. Więc wpasowaliśmy się idealnie, bo wjechaliśmy kilka minut przed 20-tą, a wyjechaliśmy z samego rana. Byliśmy głodni, więc poszliśmy zjeść coś ciepłego i koniecznie italiańskiego. Po kilku nieudanych próbach znaleźliśmy pizzerię, gdzie zasiedliśmy na zewnątrz pod parasolami, bo przecież było ciepło (he, he), ale po kilku minutach rozpętała się taka ulewa, że musieliśmy się przesiadać, bo groził nam potop. Pizzę podano nam przednią, więc  najedliśmy się po kokardę węglowodanów i innych smacznych, ale niezdrowych rzeczy. Chłopaki pojechali oddać to auto bez oleju do wypożyczalni, a my ruszyłyśmy we 3 w miasto. Najpierw zahaczyłyśmy o sklep spożywczy należący do bardzo miłego reprezentanta państwa o nazwie Bangladesz, gdzie zakupiłyśmy 3 wina i tak zaopatrzone, wesolutkie ruszyłyśmy w stronę centrum Bolonii, gdzie na placu stoi pomnik Naptuna z wyuzdanymi syrenami. No, naprawdę. Bezwstydne te syreny do granic... 😀 Basia na początku nie chciała się włóczyć, bo się przejadła, a blisko nie było, ale po wypiciu kilku łyków wina wszystko jej odeszło i nawet wracać nie chciała. A chłopaki wrócili z tym samym autem, które wymieniono nam dopiero następnego dnia. Niestety na mniejsze, ale za to eko.


Słowa do piosenki Imagine Johna Lennona na jednej z uliczek w centrum Bolonii.

Bolonia po nocy raczej senna jest

Tak, wino było w kartonach. Wygodne i praktyczne rozwiązanie. Poza tym smaczne. Naprawdę. Za nami Neptun i te latawice morskie.

Basia nie byłaby sobą, gdyby nie dosiadła italiańskiego skutera. Wprawdzie brakuje rajtuz Calzedonia, szpilek i kapelusza, ale kto się tym przejmuje?

I nasza kolacja.

Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy do Florencji, stolicy Toskanii, chociaż z Toskanią to miasto nie kojarzy mi się wcale. Z Toskanią kojarzy mi się Siena, ale co ja tam wiem. W Toskanii byłam tylko raz. Podróż minęła nam w miłej atmosferze, na plotkach i spostrzeżeniach z ostatnich kilku miesięcy świata i tego co dzieje się w Polsce. Po minięciu 50 tuneli na autostradzie dojechaliśmy do wielkiego parkingu na obrzeżach Florencji, skąd za 1 Euro od osoby ruszyliśmy tramwajem do samego centrum miasta. No i super. Pogoda zrobiła się boska, słońce zaczęło poczynać sobie coraz lepiej, a temperatura skoczyła do kilkunastu stopni. Oczywiście zanim dojechaliśmy do Florencji zaliczyliśmy Lidla, gdzie dokonaliśmy odpowiednich zakupów, w tym... wina. Florencja była już pełna kwitnących drzew, więc naprawdę zapachniało nam wiosną.

Tak jak się spodziewaliśmy, miasto jest piękne, architektonicznie bardzo włoskie, chociaż uliczki nie są wybitnie wąskie i nie ma miliona arkad tak jak w Bolonii. Jest więcej zieleni, placów i parków. Oczywiście najbardziej interesowała nas olbrzymia katedra Santa Maria Del Fiore, która jest sercem całego miasta, z jej potężną, górującą i bardzo charakterystyczną kopułą z czerwonej dachówki no i gdy zobaczyłam tę budowle oniemiałam!!!! Oniemiałam!!!!! Po raz trzeci w życiu na widok cudu architektonicznego zamurowało mnie na dobrą chwilę. Nic, absolutnie nic nie odda urody i kunsztu tej budowli, ponieważ na fotkach ona wygląda jak zrobiona z białego karton-gipsu, a w rzeczywistości są to najprawdziwsze włoskie marmury, skomponowane z wielkim kunsztem i pietyzmem, a katedra jest po prostu olbrzymia!!!! Gigantyczna!!!!No zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie!!!!

no w szoku jestem!

Kamila podeszła do tego dużo spokojniej. Proszę państwa, oto i ona- Katedra Santa Maria Del Fiore

za nami baptysterium  św. Jana

Dzwonnica Giotta z bliska

i z daleka










Obeszliśmy całą budowlę dookoła, co widać na załączonym obrazku, podziwiając geniusz architektów, a trzeba wam wiedzieć, że tę katedrę budowano od końca XIII wieku, czyli prawie 600 lat, gdzie najdłużej ociągano się z projektem fasady. Konkurs na najlepszego artystę trwał 300 lat, co moim zdaniem jest sporym przegięciem, chociaż fasada jest rzeczywiście imponująca. Weszliśmy też do środka, gdzie wpuszczano turystów za darmo, co mnie osobiście mocno zdziwiło, ale gdy już tam weszłam zrozumiałam dlaczego. Po prostu to wnętrze po przepychu, pomysłowości, kunszcie i bogactwie bryły zewnętrznej mocno rozczarowało. Weszłam do środka czekając na nie wiadomo co, a tylko opadły mi ramiona i spytałam- to tylko tyle??? Phi.... No oczywiście oprócz przepięknego, ozdobionego freskami sklepienia kopuły, podzielonego na 5 kręgów, gdzie najwyżej znajduje się krąg z 24 starcami z Apokalipsy, niżej zmartwychwstały Chrystus z chórem anielskim i narzędziami męki pańskiej, kolejny krąg przedstawia postacie Matki Bożej i przeróżnych świętych, następnie cnoty i dary Ducha Świętego oraz jego błogosławieństwa, a na samym dole, tak kochani, piekło, piekło najprawdziwsze z diabłami, grzechami głównymi i zdaje się z szatanem ze skrzydłami i rogami. Klasyk, chociaż bez klasy. No szału nie było. To znaczy tak jak napisałam, kopuła robi wrażenie, ale całość już w ogóle nie.




No tak, jest jeszcze piękna rozeta, ale tak w ogóle to....

Zanim jednak weszliśmy do Katedry, zahaczyliśmy o inną piękną kopułę, umiejscowiona tuż obok Duomo. Weszliśmy za odpowiednią opłatą do kaplicy Medyceuszy, której pierwszym architektem był sam Michał Anioł. Weszliśmy tam za opłatą biletową przez bramki tak jak na lotnisku, gdzie w plecaku Maria pan strażnik wyczaił jogurt do picia, który mój małżonek miał wypić na miejscu, co zresztą uczynił. Pan strażnik jednak nie zauważył jeszcze trzech kartonów z winem, które w tymże plecaku także były. Nie wiem, czy Mario wypiłby od razu 3 kartony wina, więc w sumie dobrze się stało i jeszcze raz karton udowodnił, że ma wielką przewagę nad butelką, nawet plastikową.

Na dole kaplicy znajdują się przeróżnej wielkości i zdobności relikty po zmarłych świętych, czyli szczątki doczesne takie jak skóra, zęby, kości i co tam jeszcze umieszczone w wymyślnych i kunsztownie wykonanych szkatułach i pojemnikach. Brrrrrrr.... Na pięterku olbrzymia kaplica w przeróżnych odcieniach marmurów, z przewagą zielonego, z wielką i pięknie zdobiona freskami kopułą, a trochę dalej dwa grobowce ozdobione rzeźbami Michała Anioła- Poranka i Zmierzchu oraz Dnia i Nocy. Gdzieś o tych rzeźbach już czytałam przy okazji jednego z pałaców na Dolnym Śląsku, ale muszę poszperać gdzie to było. W okolicach Sobótki? Swoją drogą miał chłop rękę do marmuru, no miał. 

 

relikwiarze




kopuła z nami

i bez nas.

Zmierzch i poranek


Dzień i noc


i jeszcze ołtarz w głównej kaplicy

 
stwór wojenny z twarzą lwa i obcy 8 pasażer Nostromo


i stwór z twarzą barana także z odpowiednikiem obcego w trzewiach. Taka sytuacja.

Po wyjściu z tego obejścia postanowiliśmy w końcu zrobić piknik na pobliskiej ławeczce, gdzie zagryzając suchą bułką (dzień wcześniej pozwoliliśmy sobie na wykwintną kolację przecież) popijaliśmy uratowane z macanki białe wino. Słońce świeciło, a my byliśmy w jednym z najpiękniejszych miast na świecie.

 





Po zwiedzeniu centrum i zapozowaniu do portretów miejscowemu karykaturzyście przez Basię i Kamilę z Piotrem tuż pod Katedrą, ruszyliśmy zobaczyć posąg Dawida, ale kolejka była niemiłosierna, więc postanowiliśmy zobaczyć podróbę, identycznych rozmiarów i gabarytów, która stoi na placu z fontanną Neptuna. Znowu. Trochę się pogubiliśmy, bo my z Basią musiałyśmy na siusiu, ale spotkaliśmy się wszyscy na Moście Złotników, który był inspiracją do filmu "Pachnidło", jednego z moich ulubionych thrillerów, oparty na książce o tym samym tytule. A historia jest o mordercy, który komponował najpiękniejsze zapachy na świecie, w tym zapachy z kobiet. Polecam jeśli ktoś nie widział lub nie czytał. Obydwie propozycje zacne. 

Ludzi tam już zatrzęsienie, a to przecież dopiero marzec!!!. Most trochę mnie rozczarował, bo mimo wszystko spodziewałam się bardziej tego z filmu niż tego co zobaczyłam w realu, ale i tak jest piękny i zjawiskowy. Z mostu postanowiliśmy jeszcze wleźć na punkt widokowy, który znajduje się przy kościele San Maniato. Trzeba było przejść przez rzekę i podrałować trochę pod górkę, ale widok naprawdę wart był trudów wspinaczkowych. Całe miasto mieliśmy jak na dłoni. Mogliśmy pójść jeszcze trochę bardziej w lewo, gdzie widok byłby pewnie jeszcze lepszy, ale już z lekka siły nas opuściły. A kościół San Maniato ładny, ale też bez szaleństw. Za to z okna przywitał nas papież... żart, żart taki!!!!


Basia i jej cenne dzieło. Mina pani z tyłu bezcenna.

Trochę wiało od strony pleców Neptuna, więc mokry obiektyw, a Neptun bez trójzębu, za to z trójką dzieci pomiędzy nogami... No nie wiem, nie wiem.   


Dawid by Michał Anioł. Podróba.

są i arkady...

nasi turyści pod Neptunem, czyli Kamila i Piotr


 posąg Dawida stoi tuż obok i szaleństwo turystów

No i gdzie ci turyści? Wyparowali? Akurat :)
ulice jak widać szerokie jak na centrum miasta

Most Złotników od każdej strony prawie.









Obiecany Papież na wzgórzu z kościołem San Maniato

Freski w tymże kościele


I Piotr na tle.


Załoga G


No widoki po prostu przecudne, a Florencja jak na pocztówce. Oczywiście punktów widokowych jest w mieście kilka, ale my mieliśmy zbyt mało czasu na oblatanie wszystkiego co najważniejsze. Zeszliśmy z tej górki w poszukiwaniu jakiejś fajnej knajpki, gdzie podano by nam zacny włoski makaron i taką po ponad 2 kilometrach znaleźliśmy. Makaron carbonarra był po prostu palce lizać, więc najedzeni, chociaż może nie po kokardę, ruszyliśmy tramwajem z  powrotem na parking gdzie zostawiliśmy nasze autko o nazwie Lancia Ypsilon. Malutkie, ale zwrotne i idealne do parkowania na włoskich uliczkach. Mnie się jeszcze przy okazji pomieszały wszelkie kierunki, więc dobrze, że byłam w asyście, bo sama pojechałabym tym tramwajem gdzieś... 💩 

We Florencji zrobiliśmy ponad 18 i pół tysiąca kroków, złąziliśmy się, ale było warto. Miasto jest przepiękne, czyste, zjawiskowe i pełne pamiątek po Michale Aniele i jego kunszcie. To absolutny punkt obowiązkowy do obejrzenia w słonecznej Italii. A co było potem, napiszę następnym razem, bo jeszcze 3 dni zwiedzania. Kto czeka, ten się doczeka. Zapraszam.


I na koniec Florence... and the Machine i jej Spectrum. Ta Florence też jest fajna. 


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz