piątek, 20 maja 2016

Georgia on my Mind- Dawit Garedża i Sighnaghi- mała gruzińska Toskania.



Przyznam szczerze, że bardzo trudno jest mi wybrać najlepsze i najpiękniejsze zdjęcia, tym bardziej, że zostały już totalnie pomieszane i wydaje mi się, że mają tendencję do znikania :) Nie mam już siły szukać fotki którą widziałam kilka dni temu, która albo się schowała, albo to ja jestem takim gamoniem i nie potrafię odnaleźć jej na kompie, googlach czy gdzie tam one jeszcze powędrowały... Mario ma bęcki :)
Dzisiaj dzień drugi naszego pobytu w pięknej Gruzji. Zaplanowaliśmy wycieczkę do monastyru na końcu świata Dawit Garedżi, potem do Toskańskiego miasteczka w Gruzji- Signaghi, a na koniec umówiliśmy się dzień wcześniej na degustację wina do jednej z piwnic w Tbilisi... Dzień zapakowany jak bombonierka, ale już Forrest Gump powiedział, że życie jest jak pudełko pełne czekoladek i nigdy nie wiadomo na co trafisz :)

Po obudzeniu się u sławetnego Krzysia w domku ( i nie był to domek podobny do domku Krzysia od Kubusia Puchatka, ale o tym już pisałam) posłałyśmy Maria i Radzia do sklepu po sprawunki na śniadanie. Nasze tak naprawdę pierwsze śniadanie w Gruzji. Jeden poleciał do spożywczego, a drugi do piekarenki... Spożywczak wrócił szybko, ale piekarenka??? Gdzie piekarenka????... Wpadł po 20 minutach z gorącym jeszcze chlebem!!! A jak pachniał!!! Chleb gruziński wygląda zupełnie inaczej niż nasz polski. Jest pieczony na ścianach kamiennego  pieca. Pszenny, pachnący i chrupiący :) Zeżarliśmy go z masłem , twarogiem i śmietaną :)

Po śniadaniu przyjechał po nas marszrutką olbrzymi Gruzin o imieniu Zura. Wielkie chłopisko. Jakieś 2 metry wzrostu, ze 160 kg wagi!!! Sympatyczny, tylko trochę nieświeży :) Gdy jechaliśmy miał zwyczaj wystawiać spoconą lewą rękę za okno.... Jola, która siedziała przede mną umierała... ja lałam jak wariatka ze śmiechu.
Zura głupi nie był i rozumiał polską mowę... Słowo mydło zrozumiał na pewno :) I o ile tym razem byłyśmy oczadzone jego męską aurą, to na kolejną wycieczkę przyjechał wyprany i wykąpany jak walczyk. Wiem, bo gdy się żegnaliśmy już w Kazbegi, w górach Kaukazu zrobiłam z nim tzw. misia... Nie było jak chłopaka objąć... Rąk mi zabrakło. Naprawdę Waligóra!!!! :) Ale pachniał dobrze.
Ruszyliśmy przez Tbilisi. To naprawdę wielkie miasto. Wikipiedia mówi, że to półtora miliona mieszkańców, Krzysiek twierdził, że na pewno więcej niż 2 miliony...  Nie będę się sprzeczała.
Kierunek na monastyr Dawit Garedża- kompleks kościelny aż z VI wieku !!!!Do obejrzenia fantastyczny klasztor i freski z XII wieku  namalowane w jaskiniach położonych na ścianie skalnego klifu. Jedziemy na granicę 3 państw- Gruzji, Azerbejdżanu i Armenii. Przygoda czeka :)
Gruzińskie tzw. drogi szybkiego ruchu czy autostrady - jeśli ktoś myśli, że jedzie się tak jak u nas, a przecież i u nas zdarzają się wpadki na drogach (jeszcze!!!!), to niech wyrzuci to myślenie w otchłanie zapomnienia... Gruzja to stan umysłu... :)
 Dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka żeby zatankować. Marszrutka Zury na gaz, więc ze względów bezpieczeństwa wysiedliśmy z autka... Ale nie ma tam względów bezpieczeństwa ze względu na palenie fajek na stacji paliw :)

Dotarliśmy do jakiejś polnej drogi i ta droga trwała długo.... bardzo długo.... za długo :)






Ponieważ asfalt zdecydowanie był tam w stanie agonalnym, a Zura mimo wszystko starał się, żeby jego autko przetrwało tę podróż, omijał wszelkie dziury ... dziury i dziury :) Na dodatek jechał naprawdę powoli ... Podróż trwała i trwała... I pamiętajcie o pachach Zury :) Tej lewej zwłaszcza :) Biedna Jola... :)

Ale dojechaliśmy chyba po 2 godzinach na miejsce. Widoki- cudowne. Już trasa na monastyr fantastyczna. Żywego ducha oprócz jakiejś wiochy zbudowanej za czasów Stalina, gdzie psy dupami szczekają, ale jest tam polska tawerna. Oprócz tego owce, barany, kozy, pastuchy, psy i ewentualnie bydełko rogate. Obory na kompletnym wygwizdowie. Dopiero stawiają tam jakieś wodociągi, bo kraina bez rzek i strumieni...
Dojechaliśmy. Sporo turystów. Kolejka do wychodka... Aż się zmarszczyłam na widok... Brak wody i wychodek... Homo sapiens potrafi strzelać kupy... NIEMAŁE i śmierdzące :)


Ale ruszyliśmy po prawie pionowej skale do monastyru. Po drodze miejsce, gdzie mnisi zbierali wodę do picia, bo jak wspomniałam, rzek i strumieni ZERO!!!

Zbiornik o nazwie Łzy Dawita :) Podobno relikwia. Oj tam... ja też zbieram deszczówkę :)




Sam monastyr fantastyczny!!!! Przepiękny i wykombinowany tak, że chce się go podziwiać i patrzeć jak to mnisi na przestrzeni wieków adoptowali skały na własne cele (CELE!!!!)
Monastyr był niszczony wiele razy, a to przez Mongołów, a to przez Persów, którzy palili niemiłosiernie bezcenne manuskrypty... Czy każdy najeźdźca musi tak traktować słowo pisane??? Jakiś koszmar. A to se ne wrati przecież... I gdzie się tym Mongołom i Persom chciało na takie zadupie zasuwać???



Zanim ruszyliśmy po stokach klifu i monastyru zrobiliśmy pamiątkową fotkę...Potem podzieliliśmy się na zwolenników wspinaczki wysokogórskiej i tych nizinnych :)
Teraz kilka fotek z samego monastyru.


Czysto i klarownie.



Po zwiedzeniu tego co mnisi mają do zaproponowania ( a wszędzie wchodzić nie pozwalają. I słusznie) większość z nas ruszyła na klif. Jola z Puszaszkami została na poziomie monastyru. W sumie szkoda, bo trasa nie taka trudna, skoro ja dałam radę.  Przecież nie wszystko trzeba na siłę i też  odpuściłam kilka rzeczy :)

Jest MOC  z nami :)




Po drodze jakaś metalowa barierka... szlak wie co to?Granica? Szlak turystyczny? Rodzaj wodociągu czy co??? Na podpieranie się dla zmurszałych  turystów za niska :)



Po drodze na klif.

I jeszcze rzut oka na dół.... 


I weszliśmy na ten klif. Całkiem niedawno pisałam o Szkocji i jej przestrzeniach, widokach i olbrzymich połaciach  zieleni.... Niestety Szkocja przegrywa z  tym zakątkiem Gruzji. Przegrywa totalnie. Tutaj dosłownie- wpłynąłem na suchego przestwór oceanu :)



Na granicy Gruzji, Azerbejdżanu i Arbuzji :)))






Są i nasze jaskinie.... tylko kto tam wlezie?

ale zanim jaskinie- gruziński waran z komod(ą ) 



NO właśnie nacisnęłam przycisk PUBLIKUJ!!!! AAAAAAAAAAAAAAAA....... Muszę dokończyć jeszcze dzisiaj.
Przyznaję, że chęci do wejścia w te jaskinie miałam wielkie. Niestety ostatnio mam kłopoty z kręgosłupem szyjnym, a tym samym z zachowaniem równowagi. Po prostu w głowie VERTIGO :) I to nie jest zabawne. Zawroty głowy są straszne... i jeszcze wino gruzińskie w tle. Powinnam odpuścić albo skały albo wino. Wlazłam do pierwszej jaskini...Popatrzyłam na przepaść pode mną.... O MATKO I CÓRKO!!!! Wróciłam na klif :) I zgadnijcie co wybrałam - wysokość czy wino????  :) A tak nota bene zawroty są w trakcie leczenia :)

Wklejam fotki Agnieszki i Xawerego. Dzięki wielkie. W jaskinie poszła tylko Aga, Xawery i Radek... My poczekaliśmy na szczycie... Natrafiliśmy na patrol graniczny z Gruzji z wielkim, szarym niczym wilk  psem Kaukaskim... Byliśmy potulni jak baranki :)





Pomyślcie sobie..najpierw tony gipsu, potem malowanie w odosobnieniu.... Na obrazkach Królowa Tamara, jej syn Georgio Lasze oraz portrety Dymitriego I



















Radzio.... i tło :)













Powoli zaczęliśmy schodzić z klifu... Czy to była wysoka górka??? Ha, ha.... Malutka w skali gruzińskiej :)


Jeszcze po drodze zajrzeliśmy do wykutej przez mnichów jaskini ze źródełkiem. A jak tam ptaki śpiewały w kniejach, w dole to po prostu nie do opisania. :)



Zeszliśmy na dół i czas był wielki, żeby opuścić to piękne miejsce i pojechać w nowe. Przed nami Sighnaghi, podobno toskańskie miasteczko w Gruzji. Miało być niedaleko... Jakieś 80 km... a jechaliśmy i jechaliśmy. Pomijam fakt drogi z dziurami w tej zielonej głuszy, ale potem wcale nie było lepiej... Nie lubię narzekać, ale wioski, które mijaliśmy były w fatalnym stanie. Wiem, że to nie jest kraj bogaty, ale syfu na podwórkach nie da się niczym wytłumaczyć. Rdza... gubi ten kraj :)
W końcu jesteśmy na przeciwko tego miasteczka. Rzeczywiście- Toskania :)



Wjechaliśmy głodni jak wilki do miasteczka. Śliczne, czyste, zadbane. SUPER piękne!!!
Pierwsza myśl- JEŚĆ...i pić. Może być wino... Nawet powinno :) Przejście po kilku restauracjach, w końcu jakaś trafiejka, ale 2 osobne stoliki. Damy radę... Ludzie, jeszcze nigdy tak długo nie czekałam na jedzenie.
Pierwszy raz zdarzyło mi się w moim w sumie długim już życiu, żeby jeden stolik był obsługiwany dopóki nie skończą zamówienia, a reszta knajpy czeka jak te muły bagienne... Przecież jak pierogi  to od razu powinny być przygotowane dla kilku stolików, a nie tylko dla 1 ??? No, ale nie ja prowadzę knajpę w gruzińskiej Toskanii... Tak jak wspomniałam, czekaliśmy na jedzenie wieki. W międzyczasie zakupiliśmy z Mariem winko na pobliskim targowisku. Pyszne, z taninami...5 lari za litr :) Zęby czarne :) Ale jaka pychota.
Żeby pozwiedzać miasteczko, a zwłaszcza mury obronne wyszliśmy za  późno z restauracji. Został nam tylko spacer ogólny :) Szkoda wielka, bo mury z 1762 roku i są niczym mur chiński. Otaczają miasteczko dookoła, a w dole olbrzymia dolina... Kolejny, genialny widok do zapamiętania.

















Do marszrutki Zury wróciliśmy mocno spóźnieni. Zły był na nas, ale czy to nasza wina? Taka kultura obsługi... A my przecież jeszcze  musieliśmy zobaczyć cokolwiek w tym  ślicznym miasteczku :)

Powrót do Tbilisi, a tam jeszcze umówiona degustacja wina w piwnicy :)
Znowu opóźnienie, bo ponad godzinne, ale piwnica czynna. Wita nas właściciel piwnicy na ostatnich nogach (Oj, bycie szefem winiarni jest naprawdę zgubne dla narządów mowy oraz ruchu :)
Przywitał nas Artur -polewacz, który fajnie opowiadał o historii winiarstwa w Gruzji ( najstarsze szczepy ponad 8 tysięcy lat!!!!!) i jest sympatycznym, choć steranym życiem (i winem )  Gruzinem. Naprawdę fajnie opowiada (po rosyjsku), ale na powierzchni, przed piwnicą jakaś awantura Rosjan z Cyganami... Artur zostawia nam kilka butelek wina (prawda, że nie wszystkie pełne :) i idzie jako peacemaker rozdzielać Ruskich i Cyganów. Właściciel w tym czasie przynosi nam na desce trochę sera, ale myślę, że siekał go mieczem samurajskim...Przynajmniej na taki wyglądał. Ser, nie właściciel :)  I zaprasza do degustacji... Czy Polaków trzeba 2 razy zapraszać? Wychlaliśmy Arturowi całe wino... Naprawdę smaki wina przeróżne- od półsłodkiego białego, wysyłanego na Europę, aż do wytrawnego czerwonego, że aż nam japy skręcało :)
Wrócił Artur jeszcze z 2 butelkami :) Wypiliśmy co do ostatniej kropli :) Mieliśmy za degustację zapłacić po 10 lari od osoby (7 osób, bez Puszaszków), a Artur i pan właściciel policzyli nas razem za 35 lari. Jak miło :)
Podweseleni poszliśmy jeszcze na jakiś kebab, czy co tam i wróciliśmy do chaty Krzysia ... Tam jeszcze chłopaki zatankowali paliwo do rakiet zwane czaczą... i odpłynęli na inne planety. Kobiety poszły spać jak aniołeczki :)  A co było potem napiszę następnym razem... Bo Gruzja piękna jest :)

winiarnia w piwnicy :)...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz