poniedziałek, 16 maja 2016

Gruzja czyli Georgia on my mind :) Tbilisi 1.


Przepraszam kochani, że tak późno zabieram się za opisywanie cudownej Gruzji, ale najpierw musiałam nieco ochłonąć, ogarnąć chałupę i pranie, zebrać myśli i przede wszystkim posegregować fotki, a jest ich naprawdę sporo.
O ile pamiętam na pomysł wyjazdu do Gruzji wpadła mama chłopaka mojej Marceli- Agnieszka. To było chyba pod koniec listopada ubiegłego roku i padło pytanie, czy my też nie chcielibyśmy pojechać razem z nią, jej synem Xawerym i naszą Marcelą. Gruzja??? Dlaczego nie? Podobno jest przepiękna. Szybko podjęliśmy decyzję  tym bardziej, że przelot liniami Wizzar w obydwie strony wyniósł ok. 500 pln od osoby. Wprawdzie mogliśmy mieć przy sobie tylko bagaż podręczny i to niezbyt duży, ale decyzja zapadła. Namówiliśmy jeszcze naszą młodszą córkę Małgosię na ten wyjazd, a ona z kolei namówiła swojego chłopaka Bartka. Podczas imprezy sylwestrowej pochwaliliśmy się naszym znajomym, że lecimy do Gruzji i dołączyła do nas jeszcze para- Radek i Jola :) 9 osób- prawie jak DRUŻYNA PIERŚCIENIA :)

Wylecieliśmy 2 maja tuż przed północą z lotniska w Katowicach do Kutaisi. Przesunięcie strefy czasowej o 2 godziny do przodu sprawiło, że wylądowaliśmy w Gruzji ok. 5 rano tamtejszego czasu. Szybka odprawa, szybka wymiana dolarów na ichnie lari i równie szybkie poszukiwania marszrutki (taki mały busik, który funkcjonuje na tamtejszych trasach), która zabrałaby 9 osób do Tbilisi. Gruzini lubią się targować, a okazało się, że nasza Agnieszka w niczym im nie ustępuje. Twarda z niej negocjatorka. Najpierw do 7 osobowego busika Gruzin chciał zapakować 10 osób (wraz ze sobą jako kierowcą), na co się nie zgodziliśmy, ale  szybko znaleźliśmy kolejną marszrutkę, która w miarę w cywilizowanych warunkach dowiozła nas po ponad 3 godzinach do Tbilisi.
Przyznaję szczerze, że drogę przespałam, czego nienawidzę robić na siedząco z głową na maszynę do pisania, ale zmęczenie zwyciężyło. Po wyjściu z lotniska trafiliśmy na cudowny wschód słońca, wokół nas widzieliśmy fantastyczne ośnieżone szczyty gór i to wszystko co zapamiętałam z pierwszych wrażeń w Gruzji i drogi do jej stolicy. Obudziłam się dopiero w samym mieście stołecznym. Pierwsze wrażenie- szaro i brzydko..... OJ!
Muszę jeszcze dodać, że spotkaliśmy się z Agnieszką jeszcze przed wyjazdem, żeby ustalić co chcemy zobaczyć (mniej więcej na pierwszy raz) i gdzie mamy spać. W internecie znaleźliśmy kontakt do niejakiego Krzyśka- recenzje miał dobre. Aga zadzwoniła- Dzień dobry, mówi Agnieszka ze Świdnicy  ... :) :) :)
Krzysiek zgodził się nas przenocować przez 3 noce i zorganizować nam transport na 2 wycieczki dosyć odległe od Tbilisi.
Marszrutka wysadziła nas na Placu Wolności w samym centrum miasta, gdzie pośrodku na wysokiej kolumnie stoi święty Jerzy (patron Gruzji), który włócznią zabija smoka... Złoty cały, aż po oczach dawało :)



Xawery włączył GPS i ruszyliśmy gęsiego za nim w stronę naszego noclegu. Centrum miasta zrobiło na mnie niesamowite wrażenie- budynki praktycznie opustoszałe, pozawalane, poniszczone- przy głównej ulicy jeszcze jako tako, ale gdy spojrzało się gdzieś w bok, wiało tragedią. Gruzja to trzęsienia ziemi.... Tak tak, wcale nie takie słabe, bo ostatnie w 2012 roku miało aż 5,1 stopnia w skali Richtera. Ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero kilka godzin później.








Ewidentnie widać ślady dawnej świetności i niezwykłego czaru architektonicznego  tego miasta, jednak w maju 2016 roku żal było na te kamienice patrzeć. Nowy Orlean po przejściu Katheriny.... to nawet trafne skojarzenie, bo te budyneczki z balkonikami niczym właśnie z Nowego Orleanu.
 Doszliśmy do głównego skrzyżowania miasta na styku rzeki i wzgórz z zamkiem obronnym i tutaj było już zdecydowanie lepiej i ładniej. Co z tego skoro, gdy znowu  ruszyliśmy do naszego Krzyśka jakbyśmy trafili do Bangladeszu ...Bajzel i syf- dosłownie. Uliczki w Tbilisi są jak ulice w San Francisco- bardzo strome i dosyć wąskie. Na każdym słupie wysokiego napięcia niespodzianka w postaci liczników energii elektrycznej przypisanych do mieszkań w budynkach przy tymże słupie. Taki folklor :)
W końcu jest nasz adres- dom obrośnięty winogronem- no niby jest, ale jakiś marny. To na pewno tutaj???
Skoro adres się zgadza to idziemy- korytarz tragedia. Dołączam fotkę z instalacją elektryczną na korytarzu :)



Otwiera nam niewysoki facecik o zmęczonym wyrazie twarzy, w spłowiałej koszuli z kitką zawiązana byle jak na głowie. Uśmiecha się- czyli tutaj... Niestety :)
Mieszkanie ciemne, zaniedbane  i jakby to ująć kolokwialnie- zdecydowanie nie dla każdego. Standard znacznie odbiegał od naszych wyobrażeń o miejscu gdzie mieliśmy spać i przebywać wieczorami. Największe zaskoczenie - łazienka. Jest muszla klozetowa, umywalka... a gdzie reszta?A, reszta to wąż prysznicowy podłączony do baterii przy umywalce. Jak się tutaj myć? NORMALNIE!!! Siedząc na kibelku zażywasz prysznica :) Żałuję, że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia jak to wygląda w oryginale, ale okazało się, że takie połączenia w Gruzji to normalka!!! Nieprawdopodobnie  wyglądały także  liczniki gazowe, pomijam już fakt, że instalacja gazowa była przypięta plastikowymi rurkami (!!!!!), a sam gazociąg wyglądał jak dzieło sztuki współczesnej, zwłaszcza w Kazbegi.


Nie jestem jakąś księżniczką i spałam już w różnych warunkach. Pomyślałam, że damy radę, tylko cholera już ten Krzyś od nas dobrej recenzji nie dostanie. Sorry. Nie ma co ludziom mydlić oczu. Oczywiście jak komuś takie warunki nie przeszkadzają, nie ma problemu... ale uważam, że 25 lari na nocleg (1 lari =1,60 PLN) w takim miejscu to lekka przesada. Do dyspozycji mieliśmy czyste ręczniki (naprawdę czyste), niezliczone ilości wina białego (takie sobie) i hektolitry czaczy o smaku paliwa rakietowego :) Ostatniego wieczoru chłopaki wypili tego paliwa po 2 szklaneczki po czym przeszli na bejzik, zaczęli histerycznie chichotać i poszli spać :)
Wracamy jednak do Tbilisi. Nasze dzieciaki trafiły w o wiele fajniejsze miejsce przeznaczone dla nich na nocleg. I chociaż z zewnątrz wyglądało to kiepsko, w środku było czysto i przytulnie.

Xawery na tle kwatery dla dzieci. Balkon po prawej, podparty jedną deską to łazienka...podobno fajna w środku :)

Na podwórku drób przyczepiony za nogę do klamki :) 




No cóż, jest ryzyko jest zabawa :)
Rzuciliśmy  klamoty w kąt i ruszyliśmy przede wszystkim zjeść coś tutejszego, gruzińskiego i typowego dla tej kuchni. Restauracja, do której trafiliśmy (pierwsze zdjęcie z psinką i I Love Tibilisi w tle) fajna i czysta. Turystów zatrzęsienie, chociaż aż 3 kondygnacje z ledwością znaleźli dla nas stolik na 10 osób.
Na pierwszy ogień poszło chaczapuri z serem i jajkiem, pierogi chinkali z delikatnym nadzieniem mięsnym w kształcie sakieweczek (jadłam też wersję z serem i grzybami- pychota!!!), lobio czyli czerwona zapiekana fasola z kolendrą (najczęściej używana przyprawa w Gruzji- nie każdy lubi.) i przeróżne grilowane mięsa. Do tego 2 dzbanki czerwonego wina - poczuliśmy się po tym posiłku szczęśliwi.

Pierożki chinkali są z bardzo delikatnego ciasta. Po ugotowaniu w sakiewce tworzy się rosołek wygotowany z mięsa, który wypija się przez małą dziurkę nagryzając ciasto, a następnie zjada się resztę :)


Podczas posiłku wypytaliśmy Krzyśka jak to się stało, że mieszka w Tbilisi (miłość panie, miłość :) Osiadł tu,  ma gruzińską żonę i 2 malutkich dzieciaczków. Planuje wrócić do Polski kiedy dzieci podrosną ze względu na tutejszy stan edukacji w szkołach powszechnych. Większość dzieci płaci za edukację. To znaczy płacą rodzice, nie dzieci. Nie ma lekko.
Opowiedział nam także o wojnie Gruzińsko- Rosyjskiej, trzęsieniach ziemi, stanie gospodarki, tradycjach i kulturze Gruzinów. Opowiadał chętnie i wyczerpująco, więc pod tym względem mogę Krzyśka zdecydowanie polecić. Na przewodnika nadaje się wyśmienicie. Poza tym pokazał nam najfajniejsze miejsca,  w tym miejscową piwnicę z genialną kuchnią .... Wprawdzie nie było wody w butelkach do picia, ale wino było na litry ile tylko chcecie :) Niestety toaleta wołała o pomstę do nieba... Stwierdziłam, że chyba trzeba się przyzwyczajać i już :)


Po pysznym posiłku ruszyliśmy zwiedzać. Zaczęliśmy od łaźni miejskiej i ruszyliśmy wzdłuż strumienia u podnóża góry, gdzie znajduje się twierdza Narikala położona pomiędzy łaźniami siarkowymi, a ogrodami botanicznymi.

W strumieniu król ropuch śpiewał akurat serenady miłosne... darł trepa ile wlezie :)

Twierdza Narikala- większość z tego co z niej zostało pochodzi z przełomu XVI i XVII wieku. Bardzo ucierpiała podczas trzęsień ziemi w XIX wieku.


Tutaj widać,że coś się dzieje....Wyremontowane, malowniczo położone  budyneczki cieszą oko. 




Trasa którą ruszyliśmy bardzo malownicza. Deptaczek w małym wąwozie, w dole strumień, a nad nami cudowne, wyremontowane kamienice z pastelowymi balkonikami przyklejone do skały.
Doszliśmy do niewielkiego wodospadu. Podobało nam się :)


Oczywiście ustawiliśmy się do pierwszego grupowego zdjęcia z pielgrzymki :)

Od lewej: Radzio, Jola,Xawer, Mario, Małgocha, moja, Agnieszka i Mela.... fotkę robił Puszaszek Bartoszko :)
Na wzgórze z twierdzą można albo wejść piechotą po schodkach, albo wjechać kolejką linową, ale tę atrakcję zostawiliśmy sobie na wieczór :) Ruszyliśmy schodkami. Po drodze najpierw weszliśmy do błękitnego meczetu. Chuściny na głowach dla bab obowiązkowe.

Żeńska reprezentacja naszej drużyny- Marcela- chyba sama nie wierzy, że ma na głowie tę chustkę, Jola nieco przygaszona tym obyczajem, Gocha zdegustowana, ja na głupawce, a Aga jakby w swoim żywiole :)


W końcu zwycięstwo- doszliśmy na szczyt - widoki fantastyczne :) Większa część Tibilisi i najważniejsze budowle na wyciągnięcie ręki. Zdecydowanie zderzenie 2 światów- współczesnej urbanistyki i tradycyjnej, koronkowej architektury Tbilisi.


Maluszek w środku to Krzysiu.

Rzeka Kura, która przez Jolę została nazwana Lizakiem...chyba przez skojarzenie z kogucikiem na patyku :)
Przez rzekę Kurę biegnie most zwany potocznie podpaską. Most tylko dla pieszych, o długości 150 metrów. A po prawej stronie niedokończony teatr w kształcie dwóch rur.

 Mamy też zdjęcie tuż przed podpaską, oczywiście z jakimś przedstawicielem gruzińskiej fauny, czyli jednym z setek kundelków wylegujących się na tamtejszych placach. Psiny leżą sobie leniwie, są zakolczykowane i najprawdopodobniej wysterylizowane. Bardzo fajnie, że władze miasta tak dbają o psiaki. Niestety w innych regionach kraju psy nie mają już tak dobrze. Przed lotniskiem w Kutaisi omal mi serce nie pękło na widok żebrzącej, wychudzonej suni, która zrobiłaby wszystko, żeby dostać cokolwiek do jedzenia. Dałam jej cały serek gruzińskiego mascarpone, bo serce mi się krajało... O kotach nie wspomnę. Gruzini jeżeli chodzi o opiekę nad zwierzętami są jeszcze dalej niż my...czyli w ciemnej D.
Ale wracajmy na wzgórze z twierdzą. Nad całym miastem góruje tam olbrzymi pomnik MATKI GRUZJI, która w jednej ręce trzyma czarę z winem dla przyjaciół, a w drugiej miecz dla wrogów. Wielka ta Matka Gruzja niczym nasz Jezus ze Świebodzina....




I jeszcze rzut oka na pawia...

Zeszliśmy sobie spokojnie ze wzgórza na dół schodkami, żeby pozwiedzać jeszcze trochę miasto. Byliśmy pod budynkiem parlamentu gruzińskiego (OLBRZYM), w starych monastyrach, a także przy wieży z zegarem położonej przy teatrze lalek. Okazało się, że Tbilisi ma przecudne, romantyczne zaułki, których nigdzie indziej na świecie nie zobaczysz. Chodząc po tym mieście byliśmy zaskakiwani co chwilę albo tym co najlepsze, czarowne, śliczne i odpicowane, albo wręcz odwrotnie- tym co najgorsze- czyli ogólnym zaniedbaniem i chaosem.

Bartek i Gocha


Parlament

i to co zachwycało.



Weszłyśmy z Marcelą do jakiejś rozwalającej się bramy w kamienicy w centrum, a tam taka boazeria na korytarzu !!!!

Jeden z monastyrów w centrum.

Fikuśna wieża zegarowa przy teatrze lalek.




Na tym zwiedzaniu miasta zleciał nam właściwie cały dzionek z przerwą w piwnicy, o której wspominałam wcześniej, gdzie Agnieszka z Jola jadły jakieś kiszone kwiaty... Wyglądały jak kwiaty czarnego bzu, ale co to było??? Im smakowało, dla mnie było za "etniczne " :)
Ale winko w piwniczce i owszem, owszem... Zimne i w dowolnych ilościach. Gdy rachunek przekraczał 64 lari trzeba było zapłacić i mogliśmy tankować na nowo. Litr białego wina w piwniczce- 4 lari, czyli mniej niż 7 pln :)
Złaziliśmy się po tym Tbilisi tego pierwszego dnia, ale to wcale nie był koniec zwiedzania tego niezwykłego miasta. Wieczorem jeszcze wsiedliśmy do kolejki linowej i jeszcze raz wjechaliśmy na wzgórze z twierdzą, żeby zobaczyć panoramę miasta w nocy. A było na co popatrzeć :)




Doczłapaliśmy się do domu Krzyśka na ostatnich nogach, opłukaliśmy wodą w tej dziwnej łazience i zasnęliśmy jak dzieci wcześniej uskuteczniając nocne rodaków rozmowy... przy winie :) A co było potem, napisze innym razem, żeby nie zanudzać :)
Ps. Za zdjęcia dziękuję Agnieszce, Xaweremu i Bartkowi :)

2 komentarze:

  1. czekam na ciąg dalszy, oj tak, zdjęcia jak i opisy, raz zachwycają, raz przerażają.

    OdpowiedzUsuń