piątek, 12 stycznia 2018

Dekada trzecia. Dorosłość.


1987-1997

- w lutym 1987 roku, w Katowickim  Spodku odbył się pierwszy  w Polsce koncert grupy Metallica.
                                                    

- zostały zniesione amerykańskie sankcje gospodarcze wobec Polski
- na antenie TVP2 ukazało się pierwsze wydanie Panoramy (dzisiaj nie do oglądania!!!)

- we Wrocławiu odbył się pierwszy happening Pomarańczowej Alternatywy


-Telewizja wyemitowała kultowy serial pt. Zmiennicy.


- w Białymstoku urodziło się pierwsze w Polsce dziecko poczęte metodą In Vitro (10 lat różnicy pomiędzy nami, a Zachodem!!!)



- zadłużenie Polski w krajach zachodu wynosiło 6 miliardów dolarów...
- Artur Hajzer i Jerzy Kukuczka zdobyli w Himalajach szczyt ośmiotysięcznika Annapurna


A za granicą naszej socjalistycznej ojczyzny?

- Grupa U2 wydała album "The Joshua Tree". Doskonały!!!!


- został dopuszczony na rynek lek zwalczający wirus HIV (AZT)


- w Nowym Yorku sprzedano obraz Van Gogha" Słoneczniki" za 39,85 miliona dolarów.


- Oscara za najlepszy film dostał "Pluton" z młodziutkim i rewelacyjnym w tym filmie Charlie Sheenem

- Mathias Rust jako 19-stolatek poleciał sobie małym samolotem z przez Finlandię do Rosji i wylądował jak gdyby nigdy nic na moście tuż obok Placu Czerwonego. Po wylądowaniu został aresztowany i skazany na 4 lata ciężkich robót. (w rzeczywistości odsiedział tylko rok więzienia). Paraliż decyzyjny wojsk radzieckich został w pełni obnażony!!!


- na ekranach kin zawitały "Czarownice z Eastwick" z Jackiem Nicholsonem, Susan Sarandon, Cher i Michelle Pfeiffer


- w lecie ukazał się album Michaela Jacksona "Bad", a wraz z nim moja ulubiona piosenka tego wykonawcy "Liberian Girl"



- na ekrany kin wszedł doskonały film Stevena Spielberga "Imperium Słońca" w młodziutkim Christianem Bale... dzisiejszym Batmanem :)



 - po 326 dniach ściągnięto w końcu ze stacji Mir ruskiego kosmonautę Jurija Romanienko. Nie było kasy, żeby mógł wrócić na Ziemię. Trochę chłopina tam schudł i zmarniał...


To był rok, gdzie była cała masa Papieża Jana Pawła II, aż do wyrzygania. Rok katastrof lotniczych, zamachów terrorystycznych i krachu giełdowego. Muzycznie i filmowo- PYSZNY!!!!

A co u mnie? Chyba rozkwitłam, wyszlachetniałam i stałam się pewna siebie. Wyleczyłam się ze wszystkich kompleksów. Nie wiem jak to się specjalnie stało, ale zaakceptowałam to kim jestem, a zwłaszcza jaka jestem. Zaakceptowałam fakt, że lepiej nie będzie i powinnam się cieszyć z tego co mam.

Byłam fajną dziewczyną. Może nie najpiękniejszą i nie najmądrzejszą, ale fajną, zabawną, z dystansem i poczuciem humoru, który zawsze był i jest moja najpotężniejszą bronią ... Czytałam tony książek (wtedy przeczytałam wszystkie dzieła Shakespeare'a- (cholera, to się tak  pisze?), spędzałam BARDZO dużo czasu w kinie, słuchałam potężnej ilości muzyki. W tym spore ilości muzyki klasycznej w filharmonii. Jeszcze przez chwilę miałam chłopaka, ale już za moment byłam sama i okazało się, że są w galaktyce jeszcze inni faceci. Całe stada facetów.
Facet, którego zawsze wspominam z uśmiechem na ustach, to był mój kumpel z pracy, Boguś. Przyjmowaliśmy się razem do tego samego działu, w tej samej spółdzielni, tego samego dnia. Pierwsze spotkanie u lekarza. Białe spodnie i niebieska koszula. Laluś, ale śmieszny. Ile razy ja przez niego płakałam ze śmiechu, to moje. Pamiętam, że któregoś razu przepisywałam na maszynie jakieś tłumaczenia wywiadów z Duran Duran, żeby rozesłać to do polskich fanów, a jemu się strasznie nudziło. STRASZNIE!!! Nasi zwierzchnicy się zerwali do domu, a  my jak te matoły, musieliśmy pilnować dobytku i jakby dzwoniła pani prezes, mamy mówić, że nasi są w terenie...
Pisałam, pisałam... a Boguś wpadł na genialny pomysł, żeby do długiej linijki przykleić taśmą klejąca widelec i mnie tym widelcem na odległość dźgać i przeszkadzać w pisaniu na maszynie... Cwany był, bo nie mogłam go sięgnąć od razu, żeby strzelić w ten durny łeb. Ale w końcu strzeliłam. Był przesympatyczny i strasznie zabawny. Któregoś dnia byliśmy razem na wystawie w BWA. Autora za diabła nie pamiętam, ale na obrazach i to sporych rozmiarów, kiczowate (chociaż nie do końca) zachody słońca nad morzem. Przez ferię barw i gabaryty te obrazy nam się spodobały i wtedy okazało się, że Boguś sam maluje, co ja oczywiście wyśmiałam. Założyliśmy się, że on namaluje taki sam obraz jak autor z galerii. Boguś podbił stawkę i powiedział, że namalujemy go razem, co mnie rozbawiło serdecznie, bo ze mnie prawdziwy artysta malarz... pokojowy. Ale zgodziłam się, co tam. Umówiliśmy się na sobotę u niego na chacie przy sztalugach. Fajna mama, fajny tata i siostra małolata :)
Okazało się, że obrazek który mamy namalować będzie malutki jak pocztówka (he, he) i naprawdę go wspólnie namalowaliśmy. Na płycie pilśniowej. To znaczy większość Boguś, bo ja raczej udzielałam dobrych rad. ...kolorystycznych, bo okazało się, że mój kolega jak większość facetów, jest prawie daltonistą... Miałam ten obrazek oprawiony w ramki jakiś czas, ale podczas którejś z przeprowadzek zapomniałam go zdjąć ze ściany i słuch zaginął. Szkoda.
 Nasz szef za kołnierz nie wylewał i w sejfie trzymał zawsze trochę alkoholu na wszelki wypadek, a oprócz tego jeszcze dezodorant, żeby zakamuflować odór porannego kaca w całym pokoju. Któregoś razu Boguś przyniósł mi astra zerwanego na klombie, ale zanim mi go wręczył, uperfumował dezodorantem szefa. Co to był za oszałamiający zapach... Padłam, a razem ze mną kwiatek. Biedny kwiatek :)
Któregoś razu mieliśmy razem coś załatwić na mieście i jakoś szybko nam poszło, więc zamiast wrócić do roboty, poszliśmy do kawiarni Barbórka (w tej chwili sklep CCC o ile pamiętam) i strasznie się tam upiliśmy winem. Ale naprawdę strasznie!!!! Potem w biały dzień nastrzelani jak bomby, szliśmy rechocząc przez całe miasto, bo on mnie odprowadzał na przystanek, a sam to nie wiem jak dojechał do domu, ale dojechał...
Zwolnili nas z pracy praktycznie w tym samym czasie i wcale nie dlatego, że upiliśmy się winem, tylko przyszła transformacja kapitalistyczna.... Przyszło nowe, a z nowym, zakłady pracy padały jeden po drugim i chociaż to była spółdzielnia, która produkowała chleb, napoje, ciasta, nikt tym zarządzać nie potrafił i padła ta spółdzielnia jak kawka. Byłam jedną z pierwszych osób zarejestrowanych w Urzędzie Pracy i znalazłam pracę 2 miesiące później. Oczywiście bez pomocy Urzędu...A Boguś? Boguś pojechał do Grecji zbierać pomarańcze. Widziałam go jeszcze kilka razy, ale to już nie było to samo. Jak powstała NK jakoś się odnaleźliśmy. Ma fajną żonę, córkę i konia. Jest szczęśliwy i gra w bule... No i fajnie. To bardzo pozytywna postać i zawsze ślę w jego kierunku tylko dobre myśli :)

Przyszły lata 90te i jak już wspomniałam te wszystkie zawieruchy związane z pracą. Ale to był też czas dla nowych bieznesmanów (cokolwiek to znaczy). Dostałam propozycję pracy u jednego z takich nowych krętaczy. Nazywał się Bubel i był jubilerem. Straszna poczwara, ale cwana. W 91-tym roku w całej Polsce otworzył sieć stoisk ze srebrną biżuterią. Pracowałam tam z koleżanką, która była świadkiem Jehowy, więc jak ja byłam na zmianie, w sprzedaży były krzyżyki i medaliki, a jak była ona, dewocjonaliów już nie było :) Nasze stoisko było w PDT-ie na I piętrze tuż obok kantoru wymiany walut. Dostawałyśmy przyzwoite pieniądze, a pracowałyśmy na zmiany tylko po 5 godzin, bo Bublowi było wszystko jedno jak pracujemy. Jemu miała zgadzać się tylko kasa. Pamiętam ile razy jechałam w delegację do Warszawy i wracałam z całą torbą wypełnioną srebrem ..sama!!! Zresztą moja koleżanka także. Jakieś wariactwo. Gdyby nam to ukradli, to nie wiem co by było. Pracowałam tam 2 lata i muszę się pochwalić, że nasze stoisko było ostatnim jakie zostało Bublowi, bo resztę rozpieprzył. Wpadał, zabierał kasę i tyle go dziewczyny widziały. A ja zawsze najpierw płaciłam za stoisko, odkładałam nam na wypłaty i płaciłam ZUS, bo nasz pracodawca okazało się, że nie odprowadzał tej składki..Niestety.
To był czas wariacki, intensywny i w końcu imprezowy. Tak, w końcu zaczęłam imprezować, chociaż dyskoteki rzadko i niechętnie, ale prywatki i owszem...

Poznałam sporo nowych, fajnych ludzi. Lubię poznawać nowych ludzi. Dla mnie to zawsze jakaś świeża przygoda. Trochę jeździłam po Polsce na zaproszenia fanów DD. Do Agi z Pabianic (teraz ze Szkocji). Do Moniki z Bydgoszczy ( palma de majorka kobiecie padła na głowę. I niestety na tę część związaną z religią). Nie rozmawiamy już ze sobą. Za duże różnice są pomiędzy nami. Spotykałam się też z Beatą z Warszawy (i z tą kobietą odnalazłyśmy się po latach w sieci i do dzisiaj się przyjaźnimy) i z Anią z Ciechanowa, z którą pisałyśmy dłuuuugie listy. Anka mieszkała z siostrą i jej mężem i dopóki się uczyła, jej mama, która wyjechała do USA, wysyłała jej po 100 dolarów miesięcznie. Kiedyś to była kasa, ale na początku lat 90tych 100 dolarów to już była kupa. Miała dojechać do matki, ale zawsze to było nie po drodze i wiza była właściwie nie do zdobycia. Siostra z mężem się wyprowadzili, a Anka została w mieszkaniu, które trzeba było utrzymać. Dostała pracę w kiosku. Sporo czytała gazet :) I niestety zaczęła popijać... Któregoś razu wpadli do niej jacyś 2 kolesie i najprawdopodobniej ją zgwałcili. Anka nie pamiętała szczegółów, ale list od niej był przerażający... Napisałam jej, żeby pakowała manele i przyjechała do mnie... Zmiana otoczenia i rozmowa może by jej pomogły. Nie wiem co się z nią stało, ale myślę, że popełniła samobójstwo. Wysłałam jeszcze kilka listów, ale już bez odzewu. Szkoda mi tej Ani... Chudziutkiej idealistki, zakochanej w La Toy-i Jackson, porzuconej jak psiak i zostawionej samej sobie... Nie oskarżajcie mnie- sama miałam wtedy swoich kłopotów na głowie sporo, a telefonów komórkowych i w ogóle telefonów nie miałyśmy. Były tylko te listy. Aniu, ja o Tobie pamiętam... Zawsze będę.
Anka raz u mnie była (ja u niej 2 razy). Pamiętam ją bez butów w autobusie,  wracając do mnie do domu z Zielonej Gęsi, gdzie zamówiłyśmy parówki w cieście naleśnikowym i wypiłyśmy chyba z litr ginu z tonickiem. Upiłyśmy się na wesoło, chociaż ona była na boso..większość czasu :)

Chłopaków wokół mnie kręciło się sporo. Nie żeby jakieś tłumy, ale kilku ich było. Same ciacha :) Tylko nie było chemii między nami. Raz trafił się nawet jakiś starszy pan, który przyuważył mnie w filharmonii i śledził!!!! Jeździł za mną do domu i kilka razy dziennie przechodził obok stoiska, w którym pracowałam. To nie było fajne. Raz się z nim rozmówiłam i na szczęście odpuścił. Chyba.
No dobra, w końcu się zakochałam. Nawet doszło do ślubu, w tym kościelnego :) Raz a dobrze. Pisałam o tym w poście "Żeby para była do pary", więc nie będę się powtarzała. Zaszłam w ciążę, ale nie było dobrze. Leżałam w szpitalu na patologii ponad 2 miesiące. Dziecko zmarło. Dostałam wtedy okrutnego kopa od losu. Ale to takiego, żebym sobie nie myślała, że będzie teraz z górki i fajnie. Zazwyczaj miałam fuksa, spadałam jak kot na 4 łapy, ale tym razem zabolało. MOCNO. I bolało jeszcze długo. Właściwie boli do dzisiaj. 3 stycznia nasza Ania miałaby 26 urodziny.

Październik 92...z Ewą i Ciamajdą. 7 miesiąc ciąży...

Pierwsze mieszkanie, potem wyjazd do Kędzierzyna, gdzie Mario grał w siatkówkę. Choroba serca, jego, potem moja, potem znowu jego. Powrót do Wałbrzycha na stare śmieci. Leczenie toxoplazmozy i w końcu hurra...Po mękach (dosłownie) i torturach związanych z wyleczeniem tego syfu, mogłam zajść w ciążę i urodzić zdrowe dziecko. I to też zrobiłam :)
W marcu 1996 roku urodziła się Marcela Ewa- mała, różowa truskawka...Byłam najszczęśliwsza na świecie, a macierzyństwo okazało się być fajne... wtedy ;)

Poukładałam sobie w końcu życie. Wyszłam na prostą. Długo na to czekałam i zapłaciłam najwyższą cenę. Ale w końcu odnalazłam spokój, szczęście i złapałam pion.
Rok później pojechaliśmy na pierwsze wspólne wakacje i właściwie już byliśmy w czwórkę, bo Gosia urodziła się w marcu 1998 roku, ale to już inna dekada, więc zupełnie inny czas.


Dekada bardzo różnorodna i działo się. Polska zmieniła ustrój, co było totalną rewolucją i początki były naprawdę trudne. Zwłaszcza bezrobocie dało się Polakom we znaki. W Wałbrzychu zamknięto wszystkie 3 kopalnie w tym samym czasie. Bezrobocie wynosiło ponad 40%. Wcześniej państwo myślało za obywatela, teraz obywatel sam musiał główkować. Jak pomyślę jak wielki, cywilizacyjny, kulturowy i ekonomiczny krok zrobiliśmy od tego roku 90-tego, to nie mogę w to uwierzyć... Ale nam ciągle jest źle i ciągle jest mało. Wszyscy są źli... a Unia najbardziej. Tylko nas przecież wykorzystuje. Ale ja pamiętam jak było i nie dam sobie kitu wcisnąć.
Osobiście dla mnie to była dekada, kiedy popełniałam błędy, ale szybciutko się na nich uczyłam. Byłam wtedy spontaniczna, mało rozważna i wcale nie byłam romantyczna :) Nadal nie jestem. Taka rasa.
Fajna dekada, poza tymi tragediami, które skopały mi dupsko. Ale coś za coś.... Było dynamicznie i ciekawie na swój sposób. Zwłaszcza gdy patrzy się na to  po latach, gdy tylko się to wspomina, a już nie przeżywa.
I tylko takie wspomnienie na koniec- w nocy, kiedy zmarła nasza Ania, po raz ostatni przyśniła mi się moja prababcia Aniela. Zmarła w 84 roku i ilekroć mi się śniła, zawsze zdarzało się coś niefortunnego, złego, niedobrego. To nie był dobry sen...bo niby dlaczego miał być dobry??? Ale od tego czasu nie przyśniła mi się ani razu. I nich tak zostanie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz