niedziela, 6 maja 2018

Koncerty. Part one.

Lubię. Bardzo nawet, ale nie te wielkofestiwalowe typu Woodstock czy Open Air, bo tam dostałabym kota z powodu nadmiernej ilości tłumów, których wręcz fizycznie nie trawię, ale takie do 5 tysięcy osób, to czemu nie :) Chociaż zdarzały się wyjątki gabarytowe :)


Pierwszy poważny koncert jaki w życiu zaliczyłam, to było nie byle co, bo grupa Kajagoogoo, która zagrała na Wyspie Słodowej we Wrocławiu w 1984 roku. Właściwie oni nie nazywali się już Kajagoogoo tylko Kaja, a byli tuż po wywaleniu z zespołu założyciela kapeli, niejakiego Limahla i po wydaniu nowej płyty już bez niego pt."Islands". Dlaczego Kaja to dla mnie nie byle kapela? Ano dlatego, że wypromował ich klawiszowiec Duran Duran- Nick Rhodes. Został ich producentem i miał poważny wpływ na szaleństwo związane z Kajagoogoo w 1983 roku. Singiel Too shy to też jego robota studyjna.

Już nie pamiętam gdzie kupiłyśmy bilety na ten koncert (a wybrałyśmy się w 4 fanki Duranki), ale podejrzewam, że w Orbisie, bo tam można było kupić tego typu rzeczy. To były wakacje, więc pomalowałyśmy włosy czym się dało, założyłyśmy najlepsze ciuchy w stylu new romantic i trampki i ruszyłyśmy do Wrocławia. Zespół do Polski sprowadził niejaki pan Andrzej Marzec z agencji Pagart i przyznam szczerze, że łudziłyśmy się bardzo, że skoro Pagart może sprowadzić Kaja, to pewnie może też i Duran Duran... Niestety to były już zupełnie inne ligi muzyczne.



Ludzi na terenie Wyspy było zatrzęsienie, ale my ambitnie wepchałyśmy się tuż przed barierki pod scenę... I to niestety był błąd, bo to co się działo pod tymi barierkami to była MASAKRA!!! Omal nas tam nie stratowali, zagnietli na marmoladę i sprasowali na ciasto filo. To, że nie połamali nam żeber to cud prawdziwy. Jedyna satysfakcja była taka, że miałyśmy zespół na wyciągnięcie ręki. Dosłownie, bo Nick Beggs pogłaskał naszą Ciamajdę po dłoni, z czego była nadzwyczaj dumna. Jednak nagłośnienie pod tą sceną było fatalne. Obiecałam sobie, że już nigdy na żadnym koncercie pod barierką nie stanę... No chyba, że to będzie Duran Duran :)
Koncert był fajny, chłopcy bardzo kolorowi i przystojni. Micha cieszyła mi się mocno, dopóki na dworcu nie złapali nas SOK-iści. To taka policja kolejowa. Koleżanka, durna pała, założyła na dupsko wojskowe moro, oczywiście odpowiednio zmodyfikowane, a czasy były takie, że w wojskowych ciuchach mogli chodzić tylko żołnierze. Był problem, chcieli jej te spodnie ściągać z tyłka. Nie wiem już jakich argumentów używałyśmy, ale nas wypuścili. To było średnio miłe doświadczenie. Koleżanka więcej moro nie założyła. Zresztą nie pojechała już z nami na żaden inny koncert.

Myślałam, że moja przygoda z Kajagoogo i Limahlem to zamknięty rozdział, bo chociaż oni się ponownie zeszli i chyba nawet wystąpili na festiwalu w Sopocie, mnie ten rodzaj muzyki przestał interesować. Zeszli się, potem znowu rozeszli. Jakoś 4 lata temu przeglądałam program Festiwalu Balonowego w Krzyżowej i co ja "paczę" - Limahl będzie na zakończenie jako gwiazda specjalna. Zadzwoniłam do mojej Fatmy i z chęcią się w tej Krzyżowej spotkałyśmy na koncercie. Limahl to straszna mizerota- drobny, niewysoki, włoski też już nie te. Wyglądał trochę jak zmoknięty kurczak. Ale zaczął dobrze Too Shy, a zaraz potem opowiedział o tym jak spotkał Nicka Rhodesa w klubie i dał mu swoją kasetę z demówką i jak zaczęła się jego kariera, po czym zaśpiewał Rio!!!! No pięknie się z Fatmą darłyśmy i jestem PRZEKONANA, że byłyśmy w tym tłumie jedynymi osobami (oprócz naszych chłopów), które mało tego, że wiedziały kim jest Nick Rhodes i Duran Duran, to jeszcze znałyśmy słowa piosenki Rio, więc darłyśmy się jak na fanki Duran Duran przystało. Towarzystwo stało niegramotne. Można zobaczyć na filmie.



Limahl podczas tego koncertu oprócz swoich piosenek, zaśpiewał jeszcze całą masę utworów z pierwszej połowy lat 80-tych. Eurythmics, Yazoo, Soft Cell, Nicka Kershawa czy Pet Shop Boys (to akurat druga połowa). Sporo, w nowych aranżacjach i to była duża niespodzianka. Poza tym ten cały Limahl miał naprawdę doskonałą kapelę za plecami. Basista to najprawdziwszy wirtuoz, świetny chórek z funkcją saxofonistki, bardzo dobry klawiszowiec.






 Bardzo nam się ten koncert podobał, rozkołysał i przypomniał stare, fajne piosenki. Niestety bisów nie było, a Limahl po zaśpiewaniu ostatniego taktu zszedł ze sceny i tyle go wiedzieliśmy. A my chciałyśmy mu powiedzieć, że fajnie go znowu zobaczyć, że wiemy kim jest Nick Rhodes i oczywiście zrobić sobie fotkę z idolem z wczesnej młodości. Nie dało się. Za to mamy fotki z basistą Philem Williamsem, który jest muzykiem sesyjnym wielu brytyjskich gwiazd i z klawiszowcem Philipem Taylorem. I fajnie.

z basistą

i klawiszowcem.
W 85 roku okazało się, że ma do Polski przyjechać Depeche Mode!!! No klękajcie narody! Mocno promował ich wtedy w radio Tomek Beksiński, a chłopaki akurat byli po wydaniu płyty "Some Great Reward". MUSIAŁYŚMY być na tym koncercie, ale nie miałyśmy biletów. Pisałam w tej sprawie do Tomka Beksińskiego, czy ma jakieś wtyki... ale jak już wspomniałam w poście o nim, on się akurat w tym momencie usiłował zabić, więc coś tam obiecywał, ale i tak z biletów nici. Na dodatek termin koncertu kolidował z moim pobytem ze starymi na wczasach, ale zerwałam się z tych rodzinnych wakacji i wcześniej wróciłam do domu z plecakiem ciuchów mojej mamy, która zabrała ze sobą na te wakacje całą szafę. Pamiętam tę koszmarna podróż PKP, zgięta jak chińskie 8, na korytarzu zapchanym ludźmi do granic wytrzymałości. Takie Indie...


Ponieważ jak już wspomniałam, nie miałyśmy kasy, musiałyśmy coś wymyślić. Fatma miała 2 wielkie drzewa pełne czereśni. Nazrywałyśmy z Fatmą i Ciamajdą tych czereśni ile się dało i sprzedałyśmy je w warzywniaku. Jakieś pieniądze dostałam od mamy, a te czereśnie po prostu uratowały nam dupsko.
Okazało się, że już we Wrocławiu na dworcu czekała cała masa fanów wystrzyżonych na Gahana, więc Dolny Śląsk rulez. Podróż znowu była koszmarna, bo staliśmy w jakimś kurwidołku kilka godzin po nocy, bez wody i innych cywilizacyjnych udogodnień, ale za to towarzystwo było super fajne. Dojechałyśmy do Wa-wy jak 3 harmonie. Pokręciłyśmy się po mieście, po czym pojechałyśmy do mojej ciotki, żeby się u niej chociaż umyć i ogarnąć. Ciotki nie było, a jej mama chora na Alzheimera otworzyła, popatrzyła na mnie i zamknęła drzwi. Przebrałyśmy się w zsypie na śmieci, zrobiłyśmy kilka przysiadów żeby rozprostować spodnie i ruszyłyśmy pod Torwar...nadal bez biletów. Kupiłyśmy 3 bilety do koników nawet nie pamiętam za ile i udało nam się wejść na salę. Okazało się, że tuż przed wejściem nasz kolega z pociągu znalazł na ziemi 3 bilety...Ale to już było po śliwkach. A koncert okazał się fantastyczny, energetyczny, w pełni profesjonalny. Przetańczyłyśmy cały!!! Było cudownie!!! I jestem przekonana, że to właśnie ten koncert rozpoczął tak naprawdę w Polsce szaleństwo depeszomanii. Ludzie pokochali DM nie tylko za muzykę, ale także za to, że odważyli się przyjechać do Polski w 85 roku... Szaleństwo trwa do dzisiaj.


Rok 86 przyniósł nam wieści o koncercie Ultravox...we Wrocławiu!!! No tutaj to mi się dopiero micha ucieszyła!!! Bardzo, bardzo lubiłam i lubię Ultravox, ale niestety do czasu U Vox wydanego właśnie w 1986 roku. Zmienili stylistykę, zmienili aranżacje, poszli pod publikę i zapuścili te durne dęciaki, których nie odmówiło sobie także moje Duran Duran... Niestety. Płyta nie powaliła. Poza tym było ich już trzech, ponieważ się pokłócili  i wywalili z kapeli perkusistę, bo jemu się ten nowy Ultravox nie podobał.
Miałam bardzo zaostrzone zęby na ten koncert. I co się okazało?Tragedia i miernota po całości. Zero zaangażowania, zero kontaktu z publicznością, zero czegokolwiek. Vienna odwalona na bis zabrzmiała jak woda spłukiwana w toalecie. Kiwałam z niedowierzaniem głową. Co to w ogóle miało być? To jest to samo Ultravox, które oglądałam na video kilka miesięcy wcześniej z koncertu Monument? Niby członkowie ci sami, ale jacyś oklapli. Ręce mi opadły. Chyba zresztą wszystkim, z którymi wracałam do domu pociągiem. Przyjechali gwiazdorzy, odwalili pańszczyznę i pojechali zostawiając smrodek.
Midge Ure postawił na karierę solową rok później i wydawało się, że jest po śliwkach, zostanie tylko legenda, ale chłopaki pozbierali się jeszcze raz do kupy i reaktywowali ku mojej uciesze kapelę w 2008 roku. Potem odbyła się kapitalna trasa Return to Eden, z której powstał film DVD. POLECAM, bo takie Ultravox to ja kocham!!!!



 Rok 1987 był  lepszy, bo zawitało do nas prawdziwe bożyszcze, czyli Marillion. MARILLION z tym FISHEM!!!!

My akurat pojechaliśmy na koncert do Zabrza.  To był bardzo dobry czas dla tej kapeli, zwłaszcza u nas. Tomek Beksiński zrobił swoje tłumaczeniami tekstów Fisha, które były nie tylko poetyckie, ale były o czymś. O czymś ważnym.
Na koncercie prawdziwe szaleństwo. Fish fantastyczny i pełen charyzmy. Prawdziwy lider. Odśpiewali wszystkie najważniejsze kawałki, ale prawdę powiedziawszy ja nie specjalnie pamiętam ten koncert. Miałam jakieś zaćmienie. Wiem, że bardzo mi się podobał, ale gdybym miała przytoczyć czy Lawender lub Kayleigh były na bis, to pustka w głowie. Nie pamiętam. Po prostu. Tak czy siak, miałam okazję zobaczyć Marillion w pełnym składzie z Fishem i w pełnej krasie, bo chwilę później Fish opuścił kapelę, a na jego miejsce przyszedł popowy wokalista i ... czar prysł. Oczywiście to nie znaczy, że nowe Marillion było złe, ale było inne.
Z tego co wiem Fish solo odwiedzał Polskę co jakiś czas, ale dla mnie prawdziwym zaskoczeniem był jego koncert zupełnie niedawno, bo w 2013 roku w Wałbrzychu. W Wałbrzychu??? (zupełnie niedawno??? he, he...). Zastanawialiśmy się z Mariem czy ten koncert w ogóle wypali, bo kto w Wałbrzychu pamięta Fisha z Marillion? Okazało się, że sporo ludzi pamięta i koncert był niezwykle klimatyczny i najwyższej próby.
Fish wielkie, szkockie chłopisko, mocno się zestarzał, ale głos i charyzma nadal te same. Zaśpiewał sporo nowych piosenek i za nic na świecie nie chciał nawet zanucić Kayleigh, twierdząc, że to jest zła piosenka.
Spodobało mi się, że stał się mocno ekologiczny i dostrzega co ludzie wyprawiają z planetą Ziemią. Piosenka "Blind to the beautiful" niezwykle piękna i prosta w przesłaniu... Tańczyliśmy z Fishem w kółeczko, tak jak sobie tego życzył... ale czy nam aby było do tańca?




Na koniec Fish odkręcił butelkę Żołądkowej Gorzkiej i wypił nasze zdrowie. Fajny, super fajny Niedźwiedź ze Szkocji, niezwykle zdolny i walący prawdą w oczy. Lubię takich ludzi. Bardzo.





Wrócę jeszcze do koncertów w latach 80-tych w Polsce na chwilkę. W 88 roku do Polski przyjechał zespół Clan of Xymox, ale akurat zdawałam tego dnia maturę z matmy, więc lipa po całości.
Odbiłam to sobie w grudniu na Duran Duran w Budapeszcie, ale o tym pisałam w topiku o Duran Duran, dekada pierwsza, więc odpuszczam.
W 90-tym roku dałam się namówić na The Wall w Berlinie. Czasy szły nowe i to miało być kapitalne widowisko. Chciałam bardzo zobaczyć Bryana Adamsa na żywo. Zresztą artystów była tam cała masa mniej lub bardziej przeze mnie lubianych. Pojechałam na ten koncert ze znajomym, który był wielkim fanem Watersa i Pink Floyd. Piał z zachwytu. Na miejscu okazało się, że stoimy 500 metrów od sceny, a na dodatek w połowie koncertu wysiadło nagłośnienie, więc ani widu ani słychu. Ludzi mrowie!!!! Podobno po otwarciu dodatkowych bramek weszło około pół miliona narodu. Wyjechałam z tego Berlina zniesmaczona, brudna, zmęczona, wkurzona i znudzona towarzystwem znajomego. Obiecałam sobie, że NIGDY już na takie zbiegowisko nie pojadę. NIGDY!!! I póki co trzymam gardę.


Ostatni wart obejrzenia koncert z tamtego okresu to był Sisters of Mercy znowu we Wrocławiu w 1991 roku. Podobnie jak Marillion i Depeche Mode mieli świetną prasę w Polsce także za sprawą redaktora Beksińskiego, który miał na ich punkcie sporego fisia, chociaż chyba szybko wyleczył się z osoby samego Eldricha, zostając tylko przy jego twórczości.
A koncert akurat był niezły, bardzo energetyczny i ekspresyjny. Eldrich na dopalaczach robił co swoje. Jest (był?) dobrym wokalistą, chociaż nie wybitnym. Blady, chudy, wampiryczny. Jak odśpiewał "Lucretie" publika mocno zareagowała i wiedziałam, że reszta pójdzie już  jak po sznurku :) Oczywiście Patrici Morrison nie było. Okazało się, że podobno kiepska z niej była basistka, ale nadrabiała włosami i ogólnym wyglądem. Fajna była. Na jej cześć moja kotka dostała na imię Patrynia właśnie.
Pod koniec koncertu Eldrich "pożyczył" sobie na zawsze czapkę żołnierza, który stał w pierwszym rzędzie. Kumpel, który był w armii stwierdził, że za brak czapki groziły poważne konsekwencji... Cóż, mam nadzieję, że jakoś mu się upiekło.
Jak na komunistyczne lata 80-te udało mi się zaliczyć sporo przyzwoitych koncertów i obejrzeć sporo fajnych wykonawców.
Jakoś omijałam polskich artystów, oprócz zespołu Daab i Balkan Electrigue, które udało mi się zobaczyć i byłam bardzo miło nimi zaskoczona. Ale polskich nadrobiłam w zupełnie innym czasie i o tym napiszę następnym razem.
A na koniec genialny "Ye me poday" właśnie Balcan Electrique z Fiolką Najdenowicz na wokalu...







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz