poniedziałek, 9 lipca 2018

Portugalia, czyli tydzień w różowych gaciach.

 Od tej cudnej podróży minął już miesiąc, a ja zalatana jak zwykle. Pora przysiąść i zapisać co następowało.
 Portugalię wyczailiśmy jeszcze w zimie na stronie https://www.wakacyjnipiraci.pl/. 720 pln w obie strony do Faro, z tym, że wylot z Belina. A co tam z Berlina, jedziemy. Namówiliśmy jeszcze Puszaszki (tych od Neapolu), zaklepaliśmy mieszkanie na Airbnb i właściwie byliśmy gotowi do drogi, kiedy facet od chałupy się wycofał i musieliśmy szukać nowej, co nie było takie proste, bo było nas 7 osób (wyjazd rodzinny- my z córkami, a Puszaszki z synem Bartkiem), ale udało się. Mieszkanie właściwie w samym centrum Faro znaleźliśmy na Booking.com.
U nas 35 stopni, więc sprawdziłam jaka tam temperatura w tej Portugalii. No zimniej, ale tragedii nie ma. W środę miało być nawet 27 stopni, więc co ja się tu będę pakować w długie spodnie i kurtki, skoro jedziemy tak czy siak do ciepłych krajów? Pokręciłam się, zakręciłam, zapakowałam krótkie spodenki, takie, w których policzki widać (nie założyłam ani razu!) i wydawało mi się, że zapakowałam jeszcze jedne spodnie 3/4 oprócz tych, które miałam na sobie w kolorze wściekłego różu.  Jak się okazało na miejscu,  jednak nie zapakowałam, ale o tym potem.
Podróż do Berlina przyzwoita, z małym korkiem tuż przed miastem. Do wytrzymania. Samochody chłopaki zostawili nie na parkingu obok lotniska, tylko na jakiejś ulicy całkiem niedaleko. I polecieliśmy na południe Europy.


 Faro z lotu ptaka bardzo ciekawe, bo leży tuż przy lagunie rozległej na wiele kilometrów, tworzącej wyspy, rozlewiska i bagniska. Fajnie, bardzo niezwykły krajobraz. Na lotnisku zimno. Naprawdę. Zachmurzone niebo i wieje. Cholera, a u nas zostawiliśmy te tropiki :)
Jeszcze w Polsce załatwiliśmy wynajem auta. My z wypożyczalni Sur Price, a Puszaszki z jakiejś innej (nie pamiętam nazwy). Myśleliśmy, że ta wypożyczalnia tuż przy lotnisku, a tu niespodziewajka. Z lotniska do samej wypożyczalni dowoził autobusik, a ponieważ wypożyczalnię każda rodzina miała inną, musieliśmy się rozdzielić.
Zadzwoniliśmy do osoby, która miała nam otworzyć mieszkanie- nie odbiera. Dojechaliśmy na miejsce i znowu telefon- nie odbiera. Czekamy, czekamy jak te patafiany na ulicy. W końcu Marcela zadzwoniła do recepcji od tych wynajmów. Pani powiedziała, że chłopak od chałupy zaraz odbierze. Nie odbierał. Poszliśmy więc na jakieś zakupy do portugalskiej Biedronki, żeby zakupić odpowiednie rzeczy na śniadanie i ewentualnie jakąś przegryzkę, bo byliśmy już mocno głodni. W drodze powrotnej jeszcze jeden telefon do recepcji. No OK, jak chłopak nie odbiera, to zaraz przyjdzie jakaś Lady i nam otworzy. Znowu czekamy ... Czekamy. Weszliśmy na korytarz, bo zrobiło się zimniej. Mario poszedł pod samo mieszkanie na piętrze. No w końcu przyszła jakaś Lady i od razu jak nas zobaczyła, zaczęła trajkotać po portugalsku, myśląc chyba, że jak się mówi głośno i wyraźnie, to my wszystko zrozumiemy. Gadała jak nakręcona prowadząc nas do mieszkania, a jak zobaczyła dwumetrowego Maria, to dopiero wtedy zaczęła się tyrada wystrzeliwanych słów. Olaboga :) Gadała do tego Maria i gadała, na co mój małżonek z uśmiechem i po polsku- Mnie też miło panią poznać :) Ryknęliśmy śmiechem. Na migi pokazała nam z balkonu gdzie jest centrum i gdzie jest rejon z restauracjami, gdybyśmy mieli ochotę gdzieś wyskoczyć ...i poszła.


Mieszkanie fajne, dosyć spore, z dwoma balkonami, ale niestety z tylko jedną łazienką. Oj tam, daliśmy radę.
Po rozpakowaniu się ruszyliśmy na poszukiwanie restauracji, bo kiszki poważnie nam już marsza grały.
Całkiem niedaleko znaleźliśmy Chefe Branco. Bardzo serdecznie polecam. Przemiła obsługa, szybko, smacznie i spore porcje. Na przystawkę dostaliśmy białe pieczywo z oliwą, marynowane marchewki, które o dziwo bardzo mi smakowały! (a ja na marchewki mam dosyć spore zęby) i kozi ser. Nażarliśmy się tym chlebem i marchewkami tak, że na główny posiłek niewiele miejsca nam zostało. A szkoda, bo żarcie naprawdę smaczne.
Wieczorem jeszcze biedronkowe wino i poszliśmy spać jak aniołeczki.

FARO


Faro to nieduże miasto, bo jeśli idzie o ilość mieszkańców, to mniej więcej jest to nasza Świdnica, z tym, że liczebność na kilometr kwadratowy jest nieco inna- u nas 3 tysiące na kilometr, a tam osób 300. Ale zabudowa tego miasta jest skrajnie różna. Malutkie domeczki parterowe lub jednopiętrowe. Żadnych postkomunistycznych blokowisk. Te domki tak na moje oko zdecydowanie za małe, bo trudno jest mi sobie wyobrazić życie rodziny w domku o gabarytach chatki z piernika. No, ale jakoś tam mieszkają.
Rano postanowiliśmy zwiedzić miasto, bo i tak pogoda była licha. Wiało, a niebo było całkowicie zachmurzone. No i wtedy się okazało, że ja jednak żadnych innych spodni na tyłek nie mam, oprócz tych różowych gaci. Cudnie, po prostu cudnie.
Na piechotkę poszliśmy do centrum, gdzie właśnie był zlot motocyklistów chyba z całej Europy. MROWIE!!!
Zajrzeliśmy do katedry Se de Faro (wstęp 3 Euro, dla studentów zniżka). Nie jest jakaś monumentalna, ale widać, że stara. W rzeczywistości z XIII wieku, zbudowana w miejscu dawnego meczetu, co wcale nie dziwi, bo Portugalia przez lata była pod panowaniem arabskim. Nie zaczarowała, ale architektonicznie niejednoznaczna. Takiego kościoła jeszcze nie widziałam, więc to było jest na plus.


główny ołtarz


kobaltowe kafle. Prawdziwy majstersztyk.

wejście na dzwonnicę

Widok z wieży. W tle po lewej stronie lotnisko. Kanał lewy.

kanał prawy :)



widok ogólny na miasto. Bociek obowiązkowy.

Fort.
 Dużo ciekawszy okazał się kościół Św. Franciszka oddalony o kilkaset metrów. Wejście 1 Euro, ale nie można robić fotek. Niestety ja mam dosyć głośną migawkę, więc nie miałam odwagi jej nacisnąć, ale Tomek ma aparat jak szpieg i cyknął urodę tego kościoła. O ile w Se, kafle były dodatkiem, tutaj wykaflowane były całe ściany. Robiło to niesamowite wrażenie. Naprawdę piękny kościół.

Św. Franciszek okiem Tomka Ostrowskiego




 Jeszcze jednym obiektem sakralnym godnym uwagi jest kaplica kości Capella Dos Ossos. W ubiegłym roku pisałam o kaplicy kości położonej w naszej dolnośląskiej Polanicy Zdrój, gdzie zakonnica zapierała się, że jest to jedyna tego rodzaju kaplica w Europie. Muszę chyba jeszcze raz tam pojechać i oświecić kobietę. Kaplica kości w Faro znajduje się przy kościele  Carmo. Uwaga, jest przerwa na sjestę, więc albo rano, albo po południu po godzinie 14-ej. Wstęp 2 Euro.


czekamy pod kościołem Carmo. Od złota aż tam kapie.




sklepienie kaplicy. W sumie niewielkiej gabarytowo.




 Oczywiście te kościoły zwiedzaliśmy w odstępach czasowych, a jeszcze pierwszego dnia udaliśmy się na wegański obiadek, a potem postanowiliśmy ruszyć na koniec świata, na skraj Europy, czyli na przylądek Sagres, albo jak kto woli, na przylądek Świętego Wincentego.

Na głównej bramie do starego miasta stado bocianów. Cała kolonia!!!!

uliczka przy której mieszkaliśmy. Typowa zabudowa Faro.
PLAŻE

No trzeba przyznać, że co jak co, ale portugalskie plaże są naprawdę przepiękne i różnorodne.
Byliśmy na kilku i rzeczywiście kopara opada.
Ale napiszę jeszcze kilka słów o Sagres, bo warto. Najbardziej na zachód wysunięta część Europy, zakończona olbrzymim murowanym fortem, a potem to już tylko Atlantyk i olbrzymie przestrzenie. Nie pamiętam ile kosztował bilet wstępu, ale nie była to jakaś zwalająca z nóg kwota. Co fajniejsze, na miejscu wiatr rozgonił te paskudne chmury i zrobiło się zupełnie przyzwoicie i ciepło. Obeszliśmy przylądek dookoła i naprawdę fakt, że znajdujemy się na samym krańcu kontynentu robił wrażenie. W sumie nic tam specjalnie nie ma. Rosną jakieś kwiatki i kaktusy, jest mała latarenka morska, coś w rodzaju labiryntu i widok do morskiej pieczary, ale przestrzenie są niesamowite!







Polacy na krańcu świata :)
Wyczailiśmy  w pobliżu malutką plażę i postanowiliśmy tam zalec na godzinkę lub dłużej, ale oczywiście zajechaliśmy na zupełnie inną, chociaż równie urokliwą. Przejście przez wodę (fajnie), a woda zimna jak w Bałtyku!!!! Plaża piaszczysta położona wśród skał. Nawet nie wiem jak się nazywała.




W drodze powrotnej jeszcze jedno miasteczko z piękną plażą. Też nie wiem jaka to miejscowość. Gdzieś pomiędzy Lagos a Faro.


A już kolejnego dnia wyprawa do Benagil, gdzie znajduje się przecudna morska jaskinia, którą BARDZO chciałam zobaczyć. Samo Benagil to maleńka miejscowość, plaża nieduża, ale ludzi sporo ze względu na te jaskinie. Na początku chcieliśmy wynająć kilka kajaków i tam po prostu dopłynąć, ale kajaków zabrakło. Postanowiliśmy więc zainwestować w łódź motorową w cenie 15 pln od osoby i okazało się, że to był bardzo dobry pomysł, bo nasz opiekun powpływał z nami praktycznie do wszystkich udostępnionych jaskiń, pokazał urozmaicenia terenu, a na koniec tak nas przewiózł tą łodzią, że wysiedliśmy cali mokrzy, ale uśmiechnięci od ucha do ucha.

zejścia na plażę w Benagil
praia de Benagil- strona prawa.

za tym pierwszym załomem znajduje się ta cudna jaskinia. Gdybym wiedziała, popłynęłabym wpław. 
najbardziej interesująca...

na górze gapie... trochę niewyraźne to zdjęcie

i największa jaskinia. Jak z filmów o Bondzie.


Betty urechotana :)

plaża na która można tylko dopłynąć od strony morza

ludzki profil



krokodyl

przepływamy pod słoniem

a tam czeka na nas dinozaur




Z łodzi widzieliśmy kolejną plażę, tym razem jedną ze 100 najpiękniejszych plaż na świecie- praię de Marihnę. Naprawdę cudna!!!! Tam zalegliśmy na dłużej biwakując, wałkoniąc się, a nawet mocząc w tym zimnym oceanie dupska. Naprawdę przeurokliwe i cudowne miejsce.






To był piękny i słoneczny dzień. Następny zresztą był podobny, chociaż bardziej wietrzny.
Zapakowaliśmy wałówkę, wino, Sangrię i pojechaliśmy na praia de Rocha. To wielka, piaszczysta plaża, na której z godziny na godzinę wiało coraz bardziej, a fale było coraz  wyższe. Przeleżeliśmy na niej prawie cały dzień... Opatuleni w ręczniki, ale i tak tego dnia słonko nas dopadło i zrobiło co swoje.






na plaży elementy australijskie




A ostatniego dnia jeszcze 2 piękne plaże- Praia De Dona Ana i Praia Das Tres Irmaos, moim zdaniem najbardziej urokliwa. A wcześniej jeszcze punkt widokowy Ponta Da Piedade. Wszystko zachwycające!!!, Gdyby tylko  było cieplej :)


Santa Ana



Ponta Da Piedade







Tres Irmages



i na koniec Praia de Faro. Piaszczysta, ale strasznie wietrzna. Przynajmniej tego dnia.
JEDZENIE
Bardzo smaczne, lokalne produkty, świeże ryby i pomysłowe przepisy. 2 razy stołowaliśmy się w knajpce wegetariańskiej Naturgabre commercio de productos coś tam, coś tam :) w samym centrum miasta, gdzie za 7 Euro mogliśmy jeść ile chcemy, a jedzenie było wyśmienite. Nie pamiętam nazwy dokładnie, ale łatwo ją znaleźć. Właściciel przemiły. Uwaga, knajpka czynna jest tylko od południa, do godziny 15-ej.
Raz byliśmy w czymś w rodzaju apperitivo, też oczywiście nazwy nie pamiętam, ale tam zabrakło dla nas już apperitivo, porcje były małe, chociaż smaczne.
Najsmaczniejsze lokalne jedzenie czekało na nas w typowo portugalskiej knajpce urządzonej w starym stylu o nazwie A Venda. Kelnerka do nas podeszła z zapytaniem na co mamy ochotę, a my jej na to, że wszystkiego chcemy spróbować, ale mamy dwie wegetarianki, 2 osoby bezglutenowe i bezlaktozowe. Popatrzyła na nas jak na kosmitów i zaproponowała, że będzie przynosić to, co szef kuchni poleca. I rzeczywiście przynosiła po 2 porcje przeróżności, od sałatek do jakichś kasz z bakłażanem i rybą i tak się tym nażarliśmy, że głowa mała. Rozmaite to były dania i dla wegetarian i dla mięsożerców, chociaż byliśmy w mniejszości (mięsożercy). Do tego lokalne wino. Pycha! W knajpce co kilkanaście minut gasło światło. Ja nie wiem co oni tam mają z tym prądem, ale to samo mieliśmy w mieszkaniu. Jak już była włączona kuchenka, pralka i suszarka, to dupa zbita. Prądu niet! Jak w knajpce zgasło światło, zaczęliśmy dla jaj śpiewać happy birthday ...Z resztą gości na sali :)
Ostatniego wieczoru poszliśmy do restauracji z kuchnią azjatycką, gdzie za 12 Euro mogliśmy się najeść po uszy. Knajpka znajduje się niedaleko mariny w Faro i łatwo ja znaleźć. Gama potraw olbrzymia i smażone i grillowane na miejscu i chyba 20 rodzajów sushi. PRZEPYSZNEGO!!!!

PARK PRZYRODY RIO FARMOSA

Nie polecam, no chyba, że łódką. Na piechotę lipa po całości. Naczytałam się, że tam jakieś flamingi i inne bociany, plus ptactwo wodne, a na miejscu spotkaliśmy tylko 1 parę ptaszków, które i tak nas nie chciały, bo pewnie miały młode w gnieździe i bardzo je nasza obecność wkurzała. Na terenie stary młyn przepustowy i stada krabów. Szału nie ma, dupy nie urywa. Tylko się upociliśmy, bo akurat słońce postanowiło nas zgrzać, a wiatr przestał wiać....Do czasu, gdy znaleźliśmy się na plaży, bo znowu zaczął. A  wiał naprawdę zacnie. Z plażowania wyszły nici.


schodki w młynie

Nieukończone molo

i z lotu ptaka.
Zleciał nam ten tydzień w Portugalii migiem. Bardzo jest tam pięknie i naprawdę serdecznie polecam południową Portugalię. Żałuje tylko, że pogoda nie dopisała, bo człowiek miał wyobrażenie, że gdzie jak gdzie, ale w czerwcu w Portugalii to już musi być naprawdę żar, a tu figa. Strefa umiarkowana.
Oczywiście byliśmy też w Lizbonie, ale o tym następnym razem i w dużo krótszym poście.
Oddając auto do wypożyczalni okazało się, że mamy pukniętą (draśniętą) szybę przednią, chyba kamieniem, więc pan od razu wycenił szkodę na 400 Euro (ta, akurat!!!) Dobrze, że auto było ubezpieczone i zapłaciliśmy za to z tej sumy. Tak naprawdę nie wiemy czy ono wcześniej nie było puknięte, ale żadne z nas tego nie zauważyło. Nasza strata.
Wróciliśmy do Berlina opaleni, ale nie strzaskani. Zadowoleni, ale nie euforycznie.
A jeszcze w Berlinie okazało się, że ktoś nam zapieprzył tablice rejestracyjne z samochodu... i wróciliśmy do Polski bez nich. Szkoda została zgłoszona na policję już w Polsce, bo jak pomyśleliśmy o niemieckiej biurokracji, to pewnie musielibyśmy tam zostać przez tydzień. Udało się wrócić do domu bez problemów. No cóż, jest ryzyko, jest zabawa. Nowe tablice od dawna już wiszą, a co ze starymi, nie wiadomo.
Oczywiście do Portugalii trzeba wrócić, zwłaszcza powyżej Lizbony, bo tam to dopiero cuda są do obejrzenia :) A teraz już bye bye.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz