środa, 18 września 2019

Deliciosa Barcelona

Nareszcie zasiadłam do tego posta. Wieki to trwało, ale oto jestem i zaczynam opowieść o Barcelonie i generalnie o Katalonii, a jest o czym, bo region i jego stolica są naprawdę fascynujące i przepiękne.
Barcelona była przez nas już odkładana od jakiegoś czasu, aż któregoś pięknego dnia zajrzałam sobie na loty nie do samej Barcelony, ale do oddalonej o około 100 kilometrów Girony. I proszę bardzo - bilety są ogólnie dostępne i na dodatek w przyzwoitej cenie. Szybka decyzja i jeszcze konsultacja z Puszaszkami, czy chcą? I klamka zapadła. Lot zaklepany na końcówkę maja, zarezerwowany samochód, bo stwierdziliśmy, że to będzie dla nas najwygodniejsza opcja. Zostały noclegi- pierwsza noc w hostelu- trudno. Kolejna w jakiejś miejscowości o kilkanaście kilometrów od samej Barcy, potem 3 noclegi u Enrique z Airbnb, też w okolicach Barcelony, a już 2 ostatnie w Gironie. 7 dni w Katalonii. Cudownie!


Wylot z Wrocławia wieczorem, na miejscu wylądowaliśmy tuż przed północą, ale wypożyczalnia poczekała na pasażerów z naszego rejsu. Dostaliśmy fajnego, białego Seata, zupełnie nowiutkiego,  pełnego bajerów i ruszyliśmy w świetnych humorach do Barcelony szukać hostelu. Około godziny 3 w nocy znaleźliśmy. W Barcelonie NIE MA GDZIE zaparkować i piszę to zupełnie poważnie. Znalezienie tam miejsca parkingowego graniczy z cudem, a już na pewno nie ma co szukać tego miejsca na ulicach. Są podziemne parkingi, ale trzeba tutaj przy okazji trzymać się za kieszeń. Tak więc po nocy przejechaliśmy obok naszego hostelu, ale nie było gdzie stanąć, więc musieliśmy zrobić dodatkowe okrążenie. Znaleźliśmy miejsce jakieś kilometr dalej i z plecakami ruszyliśmy na piechotkę do hostelu.
Na miejscu światło zapalone, ale drzwi zamknięte. Pukamy. Nic. Pukamy znowu i dalej nic. Dzwonimy na recepcję- słyszymy nasz dzwonek, ale nikt nie odbiera. Co za licho, przecież jak przejeżdżaliśmy wcześniej, to na recepcji byli ludzie... Stoimy jak te pajace o 3 w nocy pod hostelem, ale po chwili przyszli inni mieszkańcy tegoż przybytku w ilości sztuk 8 chyba. Większość wesolutka i lekko chwiejąca się na nogach. Spytaliśmy czy tu mieszkają- A i owszem- A mają klucze?Albo kartę do drzwi?No nie mają. Popukaliśmy sobie razem w szybkę, śmiejąc się z absurdalności sytuacji. W końcu po kilkunastu minutach zszedł recepcjonista. Był na piętrze w kuchni, zrobić sobie posiłek. Wpuścił nas. Jest progres :)
Pokazaliśmy naszą rezerwację, ale chłopak za diabła nie mógł zrozumieć o co nam chodzi. Mario tłumaczył, a jest dosyć cierpliwy. Powtarzał imię i nazwisko i... nic. Chłopak szukał po omacku w komputerze, ale albo nie umiał go obsługiwać, albo nie potrafił czytać po hiszpańsku (katalońsku?). Wokół kręcili się ci młodzi ludzie, którzy razem z nami stali pod drzwiami, a właściwie pałętali się. Jeden z nich postanowił pomóc, więc Mario odpalił translator i na piechotę zaczął tłumaczyć chłopakowi z polskiego na hiszpański, a chłopak najstaranniej jak tylko potrafił odpowiadał w tymże języku. Translator tłumaczył nam to na polski. To było naprawdę zabawne, bo chłopak ewidentnie był nastrzelany i mówienie wyraźnie (a właściwie niewyraźnie) sprawiało mu problem. Dowiedzieliśmy się, że oni tutaj są właściwie na wolontariacie i nikt tego nie pilnuje i on tak naprawdę nic nie wie, bo też jest gościem i pochodzi... z Anglii i przyjechał tu na krótkie wakacje i właściwie to on nie zna ani hiszpańskiego ani katalońskiego.... My z Puszaszkami już parskaliśmy śmiechem, bo sytuacja jak u Barei. Nikt nic nie wie, nikt nic nie ogarnia, a my stoimy jak parasole. W końcu tzw. recepcjonista w ogóle poszedł sprawdzić, czy są jakiekolwiek wolne łóżka dla nas, bez względu na to, czy ta rezerwacja jest aktualna, czy też nie. Najprawdopodobniej założył, że jesteśmy z prawdziwej rezerwacji. Jak kaczuszki podreptaliśmy na chłopakiem do pokoju chyba z 10 łóżkami piętrowymi. Pobudziliśmy ludzi i nieogarnięci poszliśmy spać. Rano nad Puszaszkami zwisała wielka, męska kudłata noga... której właściciel smacznie pochrapywał.
Po pobudce umyliśmy zęby, wypiliśmy w kuchni po kawce i herbatce, zjedliśmy nasze wieczorne kanapki i ruszyliśmy zadowoleni na miasto. Pięknie świeciło słonko i było rześko. Cudowna pogoda na zwiedzanie!!!!
Okazało się, że nasz samochód zaparkowaliśmy tuż pod wzgórzem Montjuit, czyli po polsku wzgórzem Zydowskim, na którym znajduje się twierdza o tej samej nazwie. Sama twierdza, a właściwie pierwotnie zamek, powstała w XVII wieku, ale od tego czasu była wielokrotnie przebudowywana i powiększana. Teraz robi naprawdę spore wrażenie, zwłaszcza płaski, olbrzymi dach, z którego rozpościerają się widoki na port, morze  i praktycznie całą Barcelonę. Za czasów generała Franco, zamek zyskał ponurą sławę. Znajdowało się tam najbardziej okrutne i mroczne więzienie w całej Katalonii, gdzie generał pozbywał się swoich przeciwników politycznych. Oczywiście nie sam, ale rękami psychopatycznych aparatczyków. TRochę o zamku pisał w swoich książkach Ruiz Zafon. Bardzo zresztą lubię jego cykl książek zaczynający się od "Cienia Wiatru" opowiadający o tajemnicach rodziny Sempere i mrocznych czasach rządów generała Franco w Hiszpanii, z naciskiem na Barcelonę. Swoją drogą to jedna z najlepszych książek jakie w życiu czytałam. Naprawdę.
Na wzgórze można wjechać nowoczesną kolejką linową za 5 i pół Euro w jedną stronę. Jeżeli mamy dużo czasu, można tam wejść na piechotę, ale nam czasu było szkoda, więc z wielką przyjemnością wjechaliśmy na sam szczyt tymże środkiem transportu. Widoki cudowne. Cudowne, ale jak się potem okazało, wcale nie ukazywały całej Barcelony. Na to musieliśmy poczekać jeszcze 2 dni.

za tym murem z grafitti znajduje się basen olimpijski wybudowany w 1992 roku.

po lewej właśnie basen olimpijski. Mało widać, ale położenie tego obiektu zachwycające.

jadziem pod górę, jadziem.




na zamkowym dachu.




Pobiegaliśmy się po tym zamczysku i muszę przyznać, że ma bardzo fajne rozwiązania multimedialne. Ale zamek to zamek, a przed nami cała Barcelona!!!
Ponieważ jak już napisałam na ulicach tego miasta nie sposób zaparkować gdziekolwiek wymyśliliśmy, żeby podjechać gdzieś na zadupie, tam zostawić auto i ruszyć na miasto metrem. A zadupie znaleźliśmy bardzo fajne, tuż przy stacji San Andrea, gdzie jest wielka galeria handlowa i z jeszcze większym darmowym parkingiem i naziemnym i podziemnym. Polecam, bo patent sprawdzony, a miejsce bezpieczne.
W automatach metra kupiliśmy 10-cio przejazdówkę, dzięki której w ciągu godziny mogliśmy poruszać się metrem po całej Barcelonie za jedno skasowanie. Bardzo ekonomiczny patent. Polecam także.
Na miasto ruszyliśmy bez planu, z jednym tylko zastrzeżeniem, że omijamy La Sagradę, bo tam bilety mieliśmy kupione na następny dzień. I ja nie wiem jak, ale na czuja wysiedliśmy tuż przy Barcelońskim Łuku Triumfalnym zbudowanym w 1888 roku z okazji Wystawy światowej, tuż przy alei do słynnego Zoo i naprawdę bardzo niedaleko od starego miasta. Szliśmy bez planów, na całkowitym spontanie i tego dnia zawędrowaliśmy jeszcze do Katedry Barcelońskiej-przepięknej, z kamiennymi stawami pełnymi ... gęsi :), weszliśmy na słynną La Ramblę, pełną cudaków, wystaw sztuki ulicznej i pamiątek, chociaż nie wiedzieliśmy, że to jest TA RAMBLA!!! A tuż za pomnikiem Krzysztofa Kolumna zahaczyliśmy o Port, gdzie właśnie wpłynął olbrzymi, monstrualnych wielkości wycieczkowiec.

Barceloński Łuk Triumfalny


fot. Tomasz Ostrowski



do Zoo to właśnie tędy

po drodze do Katedry taki drucik :)



Teatr Muzyki Katalońskiej.

Przepiękny i na zewnątrz i wewnątrz

fot. Tomasz Ostrowski
Katedra św. Eulali w tle




w pełnej krasie by Tomasz Ostrowski

fot. Tomasz Ostrowski

fot. Tomasz Ostrowski

fot. Tomasz Ostrowski

fot. Tomasz Ostrowski


uliczka tuż przy katedrze. Starówka Barcelońska albo inaczej dzielnica Gotycka.
św. Jerzy w ogrodzie z gęsimi stawami

i gąski z rybkami.

Jak widać na obrazkach, katedra przepiękna, gotycka i stara. Budowana pomiędzy wiekiem XIII a XV.
Patronka św. Eulalia była męczennicą, która zginęła w czasie prześladowań chrześcijan w roku 304. Legenda mówi, że była przez Rzymian znieważana i torturowana, oraz publicznie obnażona. W momencie, w którym została obdarta z ubrania, spadł śnieg, który ukrył jej nagość przed oczami oprawców. Pochowano ją właśnie w tej katedrze.


La Rambla

cudak

street art

Muzeum figur woskowych

Mario z Betti na tle mrówek origami.

pomnik Krzysztofa Kolumba

Port w Barcelonie

Wieża pośrodku jest przystankiem dla kolejnej kolejki linowej w mieście.
wszechobecne szynki ze świnki iberico. Bardzo smaczna ta świnka. Niestety.

i Betti w kalafiorach :)

 Naprawdę tego pierwszego dnia złaziliśmy się strasznie, bo praktycznie wszędzie na piechotkę, a to nie jest małe miasto. Na Starówce zjedliśmy jeszcze hiszpańskie tapas, ale jeżeli chodzi o wielkość porcji, to pozostawiała sporo do życzenia, choć było to naprawdę smaczne. Pierwszy raz jadłam tapas, a były to małe przekąski: kanapki z avokado, papryczki w oleju i oliwki. Najeść się tym nie najadłam, ale doceniam smak tych potraw.
Gdy wróciliśmy na San Andreas zrobiliśmy jeszcze zakupy w okolicznych sklepikach i autkiem ruszyliśmy do umówionego noclegu z Air Bnb gdzieś pod Barcelonę. Gdy dojechaliśmy, okazało się, że Mario pomylił daty i tak naprawdę mamy tam zaklepany nocleg i owszem, ale w niedziele wieczorem (a to był dopiero czwartek, a na niedzielę nocleg już mieliśmy zaklepany tak czy siak w innym miejscu). No cóż, pomylić się każdy może. Zaczęliśmy szukać noclegu po internetach i znaleźliśmy gdzieś na wybrzeżu w kolejnym hostelu. Tym razem prowadzili go ... Rosjanie.
Zanim tam dojechaliśmy minęło trochę czasu, więc już zupełnie po nocy zaczęliśmy szukać tego hostelu po mieście, a nawigacja zwariowała. Samochodem w te wąskie uliczki wjechać się nie dało. Zostawiliśmy Beatę i Tomka w aucie, a sami poszliśmy szukać tego hostelu po tych maleńkich i nieprzejezdnych zaułkach, pełnych zakazów wjazdu i basta!. 2 kilometry w jedną stronę, a potem z powrotem, bo nawigacja była oczadziała i nie potrafiła pokazać nam miejsca docelowego. Mario jest przeciwnikiem pytania się miejscowych o cokolwiek (jak każdy chłop, bo na pewno sam znajdzie), a ja wręcz przeciwnie. Ja pytam. Byłam już mocno wkurzona i olałam tę pieprzona nawigację pytając autochtona, gdzie do jasnej Anieli jest ten hostel!!! I pan nam powiedział gdzie, wytłumaczył jak iść i doszliśmy...Hurra! Ale dojechać się tam nie dało. Mario wrócił po Puszaszki, a potem już sam poszedł szukać jakiegoś miejsca do parkowania. I znalazł. Ale rano za szybą był mandat, a auto wgniecione i porysowane przez jakiegoś kretyna. No i kara... Zapłaciliśmy mandat, a ubezpieczenie zapłaciło za porysowany i wgnieciony samochód wypożyczalni.... I tak to właśnie skończyła nam się pierwsza doba w Hiszpanii na Costa Brava. A co było potem, napiszę następnym razem. Mam nadzieję, że szybciej, a będzie o La Sagradzie, Gaudim, Enrigue, który grał nam wieczorem na gitarze, oraz kościele dla królewny Snieżki..


fot. Tomasz Ostrowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz