niedziela, 14 marca 2021

Małe podróże 2020, czyli o tym, żeby nie zwariować w izolacji..

Pustynia.... czy tutaj jest jakaś cywilizacja?


 Takiego gównianego roku jak 2020 nawet nie byłam sobie w stanie kiedykolwiek wyobrazić. Gównianego pod każdym względem!!!! Począwszy od sytuacji finansowej, poprzez izolację, rozpierdol w Państwie, brak umiejętności radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych(rząd), rozpieprzenia milionów złotych na wybory, które się nie odbyły, wywalenie milionów złotych na Antonowa, z maseczkami, którymi można było sobie tylko tyłek podetrzeć, gest kreatury Lichockiej w Polskim Sejmie i przekazanie 10 miliardów złotych przez 5 lat na szambo w TVP, najobrzydliwszą cenzurę w Trójce i w konsekwencji rozwalenie tego kultowego radia, afery Szumowskiego z handlarzem bronią i respiratorami, kolejnej kadencji miałkiego fajfuska na prezydenta i strajk kobiet, bo tzw. KK postanowił Polkom dopieprzyć w sprawie aborcji, jakby jeszcze miały za mało na głowie. Teraz mamy kontynuację ze szczepieniami, a właściwie ich brakiem i patrzenie na upadek polskiej gospodarki, zwłaszcza sektora usługowego i turystycznego. A PIS nadal ma 30% poparcia. Brawo bracia Polacy. Brawo!!!!


Miałam napisać podsumowanie tego poronionego roku, ale chyba pisałabym kilka miesięcy, bo tego ogarnąć w jednym poście się nie da. Dlatego wybrałam temat przyjemny, związany z mizerną, ale jednak turystyką w okolicy i ... w okolicy właściwie. 

 

1. HEJ GÓRY I LASY.

Właśnie mija rok od czasu pierwszego przypadku Covida w Polsce. Na początku myślałam, tak jak większość Polaków, że w pół roku będzie po sprawie, przecież Chińczycy rozprawili się z zarazą w kilka miesięcy i to skutecznie, więc Europa też powinna, ale gdzie tam. Wprowadzenie całkowitego lock downu wiosną mocno mnie zdziwił, zwłaszcza zamknięcie lasów, plaż i parków. I zdziwiło chyba wszystkich Polaków, ale zanim kretyni pozamykali nam  lasy, z Puszaszkami wbiliśmy na okoliczny punkt widokowy na górze Jałowiec (751m.n.p.m) w okolicach Jedliny Zdrój. Wybraliśmy podejście od strony Głuszycy i to był super fajny pomysł, bo tamtejsza trasa jest piękna i urozmaicona, słonko grzało, chociaż wiosna była jeszcze bardzo niemrawa. 

Na górze w 2017 roku zbudowano drewnianą platformę widokową, z której rozpościera się widok na połowę Dolnego Sląska i patrząc od lewej strony na Góry Wałbrzyskie, potem masyw Slęży, a na koniec na Góry Sowie. Misiek się nabiegał, zbierając w ogonie wszelkie życie zewnętrzne i wewnętrzne z runa leśnego, a my zmachaliśmy się, rozmawiając o tym, gdzie w tym roku pojedziemy na wakacje... ha, ha, ha... HA! Przecież ta durna pandemia zaraz się skończy.... (???). Na koniec wylądowaliśmy w Jedlinie w restauracji Cie Kawej na pierogach. Polecam, jeśli się podźwignie po tej klęsce.


Góry Wałbrzyskie i na pierwszym planie Borowa z nowiutkim punktem widokowym. Byliśmy 2 lata temu. Fajny.

w dole Jedlina Zdrój

 




Tydzień później wybraliśmy się w okolice góry Chełmiec, gdzie się wychowałam i spędzałam sporo czasu na torach, w wąwozach i nad strumieniami, gdy byłam dzieciakiem i nawet trochę później. Las pod tą górą to były moje codzienne trasy. Nie bałam się tam chodzić. Wtedy biegałam po tamtej okolicy z psem lub z Fatmą i Ciamajdą łaziłyśmy jak potłuczone po tych torach. Dzisiaj sama chyba nie poszłabym tam za nic na świecie. Rozpieprzone to wszystko, lasy powycinane, na polach i hałdach  barany na kładach i motocyklach ryczą jak bawoły. Miazga jakaś.
 

Miś w obiektywie Tomka Ostrowskiego


Biały Kamień i Kościół Sw. Jerzego. by Tomek Ostrowski

jest cudnie!!!

Misio w swoim żywiole z piłeczką oczywiście by Tomek Ostrowski

zdemolowany i rozkradziony do granic, żelazny most. Za "moich czasów" były tam barierki w kształcie kratownic.

w dole zamiast torów po których biegałam, akwen wodny.

widok z torów na Wałbrzych. W tle góry Wałbrzyskie, a po lewej stadion Zagłębia Wałbrzych.

Okazało się, że Puszaszki w ogóle nigdy jeszcze nie wędrowały po Górach Wałbrzyskich, a i my mieliśmy poważne zaległości, więc miesiąc później ruszyliśmy tyłki w tamte rejony.(Debile z rządu pootwierały na nowo lasy. Gratuluję.) Od niedawna jest tam platforma widokowa nad kamieniołomem, a widoczny z daleka krzyż na górze Wołowiec kusił widokami. Wieki tam nie byliśmy. Wieki całe. Podjechaliśmy od strony Jedliny, a właściwie Kamieńska i trasa okazała się lekka, łatwa i przyjemna. Widok z platformy tyłka nie urywał, ale ze skały z krzyżem był już fantastyczny. Na miejscu zrobiliśmy sobie piknik, pod wiszącą skałą... Na wiszącej skale. Pogoda bała cudowna, okoliczności przyrody bajeczne, a zdobyte przez nas górki, akurat na miarę naszych możliwości i umiejętności. Wołowiec i Kozioł zdobyte.

z Betty, a tle miasto Wałbrzych i góra Chełmiec

Miś też szczytował

Wołowiec zdobyty

Widok ogólny. W dole po lewej stronie Góra zamkowa z ruinami zamku Nowy Dwór



widok z platformy nad kamieniołomem.




Góry Wałbrzyskie może zbyt rozległym pasmem nie są, ale z pewnością na kilkugodzinną wyprawę godne polecenia, z dzieciakami czy z psem, rowerem lub pieszo. Widoki rozciągają się stamtąd przepiękne, wzniesienia nie zabijają stromizną, szlaki są do wyboru do koloru zgodne z upodobaniami. A wieża na Górze Borowej, najwyższym szczycie tych gór, jest tylko wiśniówką na bezie. Polecam.

Oprócz gór w ubiegłym roku zaliczyliśmy także zamek Cisy, położony na terenie Książańskiego Parku Krajobrazowego tuż nad bystrą, malowniczą rzeczką. Zamek wybudował wielki, śląski budowniczy i strateg- Bolko I Surowy, który postawił także Zamek Książ. (są od siebie oddalone tylko o 3 kilometry)

W tej chwili Cisy to malownicza ruina i jak się okazało tego lata, jakiś cymbał, (lub cymbały) rozwalili (spalili, rozebrali na opał?) most, którym można było dostać się do tych ruin. Musieliśmy obejść zamek dookoła, żeby zobaczyć ruiny okrągłej, średniowiecznej wieży. Sporo turystów, sielskie krajobrazy, ognisko, dzieciaki i psy... Pandemia... Jaka pandemia? 



to co zostało ze starego mostu, ale...podobno jest już nowy.

Ponieważ lato w ubiegłym roku było ciepłe i wilgotne, chodziliśmy na grzyby. Może bez szaleństw z tymi grzybami, ale zdarzyło nam się raz czy dwa polatać po lesie i oprócz grzybów, wyzbierać też spore ilości plastikowych śmieci. Między innymi ruszyliśmy w kierunku jeziorka Daisy, wybitnie urokliwego i pięknego miejsca. Jeziorko inaczej nazywane jest jeziorkiem Zielonym od koloru, jaki przybiera woda i może nie jest zbyt duże (ma niecały hektar powierzchni), ale za to w cholerę głębokie już jest, bo ma 23 metry głębokości. Kiedyś o nim pisałam. Warto sobie przypomnieć.

siatka lniana, żeby nie było.

Nad jeziorkiem Daisy, my stoimy, Misio pływa :)

A skoro już jesteśmy przy akwenach wodnych, to we wrześniu miałam zajawkę na okoliczne zbiorniki i bajora i za pomocą wujka o znanym imieniu oznaczającym liczbę, którą trudno sobie wyobrazić, odszukałam przepiękny kamieniołom w miejscowości Zimnik, w okolicach Jawora. Tak naprawdę chcieliśmy zobaczyć kamieniołom w Gross Rosen, ale z Miśkami nie wpuszczali (co ja w sumie rozumiem), więc kilka kilometrów dalej odnaleźliśmy właśnie ten Zimnik. PRZECUDNY!!!!




i coś w rodzaju dzwonnicy w samej wiosce.

 2. HAWAJE. 

No tak, skoro my nie mogliśmy na Hawaje, to Hawaje przyleciały do nas. W sierpniu mieliśmy kolejną rocznicę ślubu i postanowiliśmy zrobić ją na wesoło, ubierając się w stroje hawajskie i w ogóle poczuć trochę Polinezji. Pinokio właśnie trąbił, że jest już po pandemii, więc  trzeba iść na wybory, a skoro można na wybory, to dlaczego nie poszaleć na Hawajach? Zaprosiliśmy wszystkich znajomych, choć nie wszyscy przyszli, bo jak wiadomo pandemia, to się jeszcze pozarażają. Kilka osób odmówiło, co ja oczywiście rozumiem i nie mam za złe. Ale niech żałują, bo impreza wyszła przezabawna i smakowita. Koleżanka dzień wcześniej zadzwoniła z zapytaniem, o której ta impreza na Karaibach, więc musiałam ją poinstruować, że archipelagi pomyliła, a nawet oceany i żeby jednak wylądowała w Honolulu, a nie w Santo Domingo. Ogarnęła :). W dniu imprezy pogoda tropikalna, upał ponad 35 stopni, podobnie zresztą jak 8 sierpnia 28 lat wcześniej. Z nieba lał się żar, ale na szczęście mój ogród jest mocno zacieniony, więc było do wytrzymania. Mieliśmy pyszne żarcie, grilla, śląski kociołek gotowany na ognisku, który przygotowała moja psiapsia Ewa (mało hawajski, ale co tam), tańce i hulanki, a punktem kulminacyjnym był film z naszego wesela, którego nie widziałam od dnia, w którym dostaliśmy kasetę z filmem 28 lat temu. Gocha z Bartkiem przerobili kasetę na płytę, wystawiliśmy w ogrodzie rzutnik, ekran i laliśmy ze śmiechu prawie 2 godziny. Na ekranie wszyscy piękni, młodzi, szczęśliwi i szczupli :) Zwłaszcza szczupli. Ostatni goście wyszli od nas o wpół do czwartej rano... Wytańczeni, choć tańca hula nie było, ale uśmialiśmy się serdecznie i mam nadzieję, że wszyscy zadowoleni, bo przynajmniej jakoś odreagowaliśmy wariactwo izolacji i dystansu. Nikt się nie zaraził.

z naszym świadkiem Adasiem i jego żoną Mirelką. Bardzo hawjascy.

Hawajska Madzia

moje piękne i zawsze młode przyjaciółki. Aga trochę jak Konstancja, żona Mozarta. Hawajska żona.










 

3. Łuk Mużakowa.

No i nadeszła jesień, a razem z nią obawa, że zaraz wtargnie druga fala Covida i pozamykają nas w cholerę znowu na miesiąc, albo na dłużej. Dlatego jeszcze zanim zaostrzono rygory, wymyśliłam wycieczkę na Łuk Mużakowa, czyli okolice polsko- niemieckiej granicy od strony Zielonej Góry. W planach Malediwy, Park w Łęknicy, czyli fanaberie pewnego, szalonego księcia, Australia, Diabelski Most i jak starczy czasu Niemiecka Wenecja. Plan ambitny, ale jak to z planami w Polsce- pogoda jest w stanie pokrzyżować najbardziej wyszukane założenia. Na wycieczkę umówiliśmy się w 7 osób - my, Puszaszki, Mirelki i Aga, żona Mozarta. Rano pogoda średnio optymistyczna. Niebo zachmurzone, nie za ciepło...lipa. Ale humory rewelacyjne!!!! Wyruszyliśmy jednym, dużym, autem Adama. Akurat na 7 osób. Ciasno, ale rodzinnie.

Na pierwszy plan miały iść Malediwy, czyli kopalnia kaolinu w Nowogrodźcu. Chciałam tam jechać już od dłuższego czasu i zobaczyć to lazurowe jeziorko na środku białej pustyni, ale nigdy nie było nam tam po drodze. Teraz  nie miałam zamiaru odpuścić. Podobno wejście na teren jest zabronione, z uwagi na kurzawki i zapadliska, ale byliśmy w grupie, więc jakby co, będziem się ratować nawzajem. 

Oczywiście najpierw dojechaliśmy pod samą kopalnię- zły pomysł, bardzo zły, bo pan pilnujący się zaniepokoił, więc nawialiśmy szybciutko i kilka kilometrów dalej już zajechaliśmy na właściwe miejsce. Rzeczywiście okolica kosmiczna i jakby z innej planety. Wzgórze bielusieńkiego piachu, kikuty drzew, niczym las namorzynowy, a w oddali resztki zbiornika, ponieważ jesienią wody tam jak na lekarstwo. Ale teren naprawdę wart obejrzenia, gdyby nie sterty plastikowych śmieci. Tony!!!! Co za syf. Człowieku, skoro przyniosłeś ten majdan na miejsce, to zabierz go ze sobą z powrotem. Jest lżejszy. Zostaw to miejsce czystym i pięknym. Nie... qwa, w Polsce nie da rady. OBORA i koniec. 


to co zostało z lazurowego jeziorka.







Połaziliśmy, znaleźliśmy kilka grzybów i ruszyliśmy w stronę zamku w Kliczkowie, który nie był w planach, ale skoro jesteśmy tak blisko, warto zobaczyć. O Zamku w Kliczkowie już kiedyś pisałam, więc nie będę się powtarzać. W każdym razie udało nam się go zwiedzić, bo znalazł się miły pan, który zgodził się nas oprowadzić za odpowiednią opłatą. Naprawdę symboliczną. 

sala teatralna  by Tomek Ostrowski

sala rycerska

fot. Tomek Ostrowski

Wieża Jenny, autor jw.

Następny punkt programu to jakiś obiadek, a potem już angielski park szalonego księcia. Przejechaliśmy polsko- niemiecką granicę pełną kramów ze wszelkim dobrem, zwłaszcza z fajkami, zaparkowaliśmy na przeciwko domku, gdzie po drugiej stronie ulicy z okna przyglądała nam się przezabawna  para Niemców, trochę takich Kiepskich by NRD. Byli na fajce w oknie. Kilka godzin. 

Założycielem zespołu pałacowo- parkowego był Herman Von Pucker- Muskau, który zachwycił się parkami angielskimi i na ich podobieństwo zagospodarował prawie 250 hektarów (docelowo miało być 700 hektarów) nasadzając je wyszukanymi i nierzadko wymyślnymi drzewami, krzewami, budując mostki, mosteczki, ścieżki wokół rzeki Nysy i wygląda to rzeczywiście bajkowo i bardzo urokliwie. Oczywiście zatrudnił do tego całą masę ludzi, ogrodników, architektów, sam omal bankrutując. Uratowało go małżeństwo z bogatą kobietą... 

Park na teren którego weszliśmy fantastycznie zadbany, przystrzyżony, czyściutki- w tle pałac nad jeziorem otoczony niezwykłą roślinnością. Pięknie, naprawdę, ale ponieważ byliśmy słabo przygotowani do tej wycieczki, nie ogarnęliśmy, żeby jechać jeszcze trochę dalej i zobaczyć mauzoleum szalonego księcia, które jest w kształcie piramidy położonej na jeziorze. No taka lipa! Park został wpisany na listę światowego dziedzictwa  Unesco, co wcale i ani trochę mnie nie dziwi.

 


 



Zaczęło się robić trochę ciemnawo, a jeszcze mieliśmy zobaczyć Diabelski Most w Kromlau, więc  zwiedzanie parku trochę przyspieszyliśmy. Pomachaliśmy niemieckim Kiepskim, którzy nadal stali w oknie z fajkami w łapkach, odmachali nam i pojechaliśmy szukać mostu. 

Wjechaliśmy do Kremlau już w porze szarówki. Zaparkowaliśmy idealnie, ale do mostu nie trafiliśmy. Przynajmniej nie od razu. Dlaczego? Chłopaki poodpalali w komórkach trasy jak dojść i okazało się, że trasa, która się wyświetliła pokierowała nas w maliny i to odległe. A potem wyszło na to, że wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy i po kilku minutach bylibyśmy przy moście. Doszliśmy tam w końcu po nocy, ale po pierwsze, niewiele było widać, a pod drugie most był w totalnym remoncie. Nigdzie na stronach nie było o tym mowy, więc z oglądania mostu prawie nic nie wyszło, a o zdjęciach w ogóle nie mogło być mowy. Ale nic to straconego, bo mamy zamiar tam wrócić, tym bardziej, że mamy świetną bazę wypadowo- noclegową w Olszynie. Gdy podjechaliśmy pod hotel, my jako księżniczki byłyśmy zniesmaczone, bo co to ma być? Jakiś kołchoz z Tirami? Oj... wyglądało to jak jakiś przygraniczny burdel. No, ale skoro mamy rezerwację, a jest już ciemna noc, to trzeba wejść i sprawdzić. Okazało się, że my jakieś "gupie" jesteśmy, bo miejsce okazało się trafioną w totka. Tuż po remoncie, czyściuteńko, ciepluteńko, świetna kuchnia do biesiadowania w pełni wyposażona, super fajna obsługa z poczuciem humoru i dobrymi intencjami. Na parterze oprócz restauracji market Lewiatan doskonale wyposażony, więc jeszcze zrobiliśmy zakupy, a panie które obsługiwały recepcję, kasy i sklep zapytały, czy nie mamy ochoty na świeże, chrupiące bułeczki, bo mogą je dla nas w kilka minut upiec. No klękajcie narody, jakie miłe i fajne panie!!!!!! Jakie uprzejme!!!! Bardzo dobre mamy wspomnienia z tego miejsca i polecam z całego serca. Nie ma się co bać. Burdelu ani śladu!!!!


Biesiadowaliśmy kilka godzin w tej kuchni chlejąc wino i rechocząc (spokojnie, w hotelu oprócz nas był tylko jeden gość i to sporo od nas oddalony, więc nikomu nie przeszkadzaliśmy). Rano śniadanko i znowu w trasę. Już wiedziałam, że z Wenecji nici, bo się nie wyrobimy, więc ruszyliśmy do miejscowości Brody, gdzie znajduje się olbrzymi pałac, oczywiście w ruinie, bo stoi po stronie Polskiej. Dewastacji dokonały wojska radzieckie, ale myślę, że Polacy też dołożyli swoje 5 groszy. Jakże by inaczej? Chociaż najpierw mieliśmy pojechać do Parku z kolorowymi jeziorkami, ale co? Pobłądziliśmy. Nie ma co narzekać, bo po drodze nazbieraliśmy od cholery grzybów. Aga nie miała już gdzie ich pakować, więc wkładała zebrane okazy do kaloszy.... Klęska urodzaju po prostu. Zatrzęsienie!!!!

W Brodach połaziliśmy po okolicy, akurat w oficynie obok były jakieś poprawiny weselne. Pałac fajny, wielki, ale zdewastowany. Na szczęście ma swoją fundację i powoli wstaje z kolan. Ma już zrobiony dach, co w przypadku takich budowli jest podstawą i nowiuteńki, chodzący dobrze zegar. Od czegoś trzeba zacząć. Może Obajtkowi trzeba go sprezentować? Stanie na nogi na pewno....Pałac, nie Obajtek.


front


zdemolowany tył pałacu i park w ruinie

i my z pałacem w tle

Pora była najwyższa, żeby dojechać w końcu do byłej kopalni "Babina" i zobaczyć cudowne, kolorowe jeziorka. Naprawdę, do niedawna myślałam, byłam wprost przekonana, że jedyne kolorowe jeziorka w Polsce są u nas, w Rudawach Janowickich i jakież było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia gdzieś w internetach znalazłam takie oto zdjęcie? Czyżby nasze rudawskie jeziorka były tylko kałużami i ich nazwa jest na wyrost? (o Rudawach pisałam na tym blogu kilka lat temu)

zdjęcie pochodzi z bloga "Zbieraj się", a ja je tylko pożyczyłam, szanując wszelkie prawa autorskie. To tylko inspiracja.

No kopara mi opadła z hukiem na podłogę. Właśnie dlatego nazwałam tę część wycieczki Australią, bo tak mi się  widok na fotce skojarzył. Okazało się jednak, że żadne tam Australie, tylko Afryka, bo tak się nazywa główny zbiornik z tą cudowną wodą we wszystkich kolorach, ponieważ kształtem przypomina właśnie ten kontynent. 

Odszukałam to miejsce na mapie, poczytałam i pomysł wycieczki gotowy. 

Jak już wyjechaliśmy z manowców i znaleźliśmy się na terenie kopalni (byłej kopalni) Babina, nie bardzo wiedzieliśmy gdzie tu iść. Trochę mi to właśnie przeszkadzało, że nie było jakiejś trasy  ponumerowanej co oglądać po kolei, więc oczywiście szliśmy na pałę. Najpierw weszliśmy na wieżę widokową tuż przy tym cudnym jeziorku. Akurat schowało się słońce, więc nie zobaczyliśmy w całej krasie uroków akwenu, ale widok i tak rewelacyjny, a pomysł z wieżą, turystycznie trafiony w 10. 

Poszliśmy w końcu na brzeg Afryki i nie było efektu łał, dopóki na chwilkę nie wyszło słońce zza chmur. Specjalnie dla nas, na kilka minut wyjrzało słoneczko i dostąpiliśmy zaszczytu zobaczenia tego, co w tej wodzie jest najbardziej magiczne i w przyrodzie nieczęste.

na wysokiej wieży, a za nami Afryka

tutaj jeszcze szaro buro



no, ale już tutaj rewelacja!!!!




Nasze zdjęcia nie wyszły tak pięknie jak z bloga wyżej przeze mnie wymienionego, nie ma też takich kolorów, ostrości i klimatu, tylko bardziej oranże i brązy, może dlatego, że jesień i nie są podpicowane? Ale i tak patrzę na nie z uśmiechem na twarzy.

Ruszyliśmy brzegiem Afryki zobaczyć co jeszcze ten park ma do zaoferowania i pomimo tego, że przy każdej atrakcji była tablica informacyjna i tak nie wiedzieliśmy którędy na Ostrołękę...żart, żart.

Nad brzegiem Afryki olbrzymie skarpy wydrążone wodą deszczową, które wyglądały jak kopce termitów. Robiły wrażenie. 

Zajrzeliśmy na miejsce, w którym powinno bić źródło z kwaśną wodą kopalnianą, ale akurat miało jakieś suchoty. Wody zero, ale kilkanaście metrów dalej, już zbiorniki z taką wodą zobaczyliśmy. Znowu widoki jak z innej planety. Kikuty drzew, które chyba nie za bardzo radzą sobie w kwaśnym środowisku, co widać na załączonych obrazkach.

termitiery po lewej stronie

stawy z kwaśną wodą



Na koniec jeszcze zawędrowaliśmy nad przecudnej urody turkusowe jeziorko, z krystalicznie czystą wodą. Gdyby było cieplej, na pewno moczylibyśmy tam tyłki, bo te lazury znajdują się już poza terenem parku. Pięknie tam było, po prostu i już. Oczywiście po drodze, znowu grzyby. Mistrzem zbierania został Adam.






No i co, czas było zbierać tyłki i wracać do domu, bo Wenecja i tak za daleko, a do domu też nie za blisko. 

Na najbliższej stacji benzynowej odkryliśmy wódkę "Bocian" o smaku pigwy i racząc się tym trunkiem i śpiewając "panie szofer gazu", dojechaliśmy do domku w stanie wesołego upojenia alkoholowego. Adaś, który był kierowcą miał średnio komfortowe warunki jazdy, bo tych stacji benzynowych po drodze było kilka... Ale dokupiliśmy też grzybów od miejscowych zbieraczy, więc wycieczkę na Łuk Mużakowa uważam za super udaną i na pewno ten kierunek powtórzymy, jak tylko zrobi się cieplej i ten pieprzony Covid trochę zelżeje, bo to jest jakiś obłęd. Tym bardziej, że mamy wypróbowaną bazę noclegową. Most w Kremlau i Niemiecka Wenecja na nas czekają. Jesteśmy przyczajeni. I jeśli będzie słonecznie zajrzymy jeszcze raz nad Afrykę, może będzie bardziej kolorowa?

link do Kopalni "Babina" https://lipinki.zielonagora.lasy.gov.pl/sciezka_geoturystyczna

I reasumując, kretyńska "pandemia" pozamykała nas w domach, doprowadziła do tego, że straciliśmy ze sobą normalne, ludzkie kontakty, ze strachu przed chorobą i śmiercią. Dla nas jak widać, w ubiegłym roku ważniejsze było zdrowie psychiczne, a nie objawy, lub ich brak, zakażenia wirusem. Znam osoby, które bardzo bały się covida, nigdzie nie jeździły, nikogo nie odwiedzały, siedziały w izolacji w domach, chodząc tylko do pracy i ewentualnie na zakupy I co? I tak zachorowały, więc jaki to w ogóle miało sens? Tego roku już nic im nie zwróci, więc moim zdaniem, warto być trochę nieposłusznym i oczywiście zachowując zdrowy rozsądek, spotykać się z przyjaciółmi i żyć. Tak po prostu, zwyczajnie, śmiać się, tańczyć i mieć marzenia i plany, nawet jeśli nic z nich nie wyjdzie, lub zostaną zmodyfikowane.

A, tak mi się jeszcze przypomniało. Jedyna, fajna rzecz jaka powstała dzięki tej pandemii i pomimo niej, to projekt Adama Sztaby i jego wersja piosenki "Co mi panie dasz". Pomysł i wykonanie genialne!!!! Dla mnie wybitne. Piosenka nabrała zupełnie innego znaczenia. Egzystencjalnego.



tak, tam rosną :)



2 komentarze: