wtorek, 7 września 2021

Turcja,Turcja, jaka piękna Turcja, gdzie po ludzku tam nie mówi nikt. Bodrum 2021.


 Turcję, po kilku latach przerwy, odwiedziliśmy po raz chyba piąty. Nie bardzo chciałam, bo wolałam w tym roku zobaczyć Tunezję, ale okazało się, że pomimo przejścia covida i podwójnego zaszczepienia i tak będziemy musieli zrobić dodatkowe testy. O co to, to nie. Mowy nie ma!!!! To po cholerę ja się szczepiłam? Właśnie przede wszystkim z powodu możliwości podróży bez testów. Więc na drzewo. Tunezja poczeka, chociaż ostrzyłam sobie zęby na koloseum w El Jem, gdzie kręcili "Gladiatora" No, ale co zrobić? Tak to sobie Tunezyjczycy w tym sezonie wymyślili.

 Szybkie poszukiwanie na stronie wakacje.pl i Turcja, którą bardzo lubię ze względu na piękne okoliczności przyrody, antyk i doskonałe jedzenie plus cieplutkie morze, była jak najbardziej w zasięgu naszych możliwości. Padło najpierw na Yelikavag w okolicach Bodrum, gdzie byliśmy chyba z 10 lat temu, nawet w tym samym hotelu, ale ostatecznie coś tam się rozmyło i padło na samo Bodrum, hotel Shark. Nie grymasiłam, nie byliśmy na wakacjach od czerwca 2019 roku (Barcelona, Girona i Figueres z genialnym muzeum Salvadora Dali), więc pojechałabym gdziekolwiek, byle coś zwiedzić, zobaczyć i pomoczyć tyłek w ciepłym morzu. Wylecieliśmy z Wrocławia 12 sierpnia o 3 w nocy i po 2 i pół godzinie wylądowaliśmy na lotnisku w Bodrum. Po 40 minutach byliśmy w hotelu. Po drodze trzy olbrzymie resorty, które z ledwością uniknęły spalenia. Dosłownie o metry. Widok tragiczny. Spalone całe połacie tego. tzw lasu, chociaż z naszym wyobrażeniem o lesie nie ma to nic wspólnego. Sprawdzałam potem jak często w Bodrum i okolicach pada deszcz. Pada mniej więcej od października do marca i potem koniec. Sucho i właściwie półpustynnie. Wiórek!!!!

 

 

Ponieważ pokój przysługiwał nam dopiero od godziny 14-ej, poszliśmy zobaczyć gdzie jest najbliższa plaża i okazało się, że zupełnie niedaleko, jednak ilość leżaków jaką tam zobaczyłam przeraził nas. Pisałam wielokrotnie, że nienawidzę tłumów, a tłum na plaży to dla mnie jakiś horror. Co to za odpoczynek w mrowiu ludzi? Kiepski, więc póki co tę plażę odpuściliśmy na zawsze, przebraliśmy się w toalecie w stroje kąpielowe i zasiedliśmy na basenie. Potem okazało się, że hotel korzysta z innej, mniej ludnej plaży, do której turystów zabiera busik o godzinie 11, a wraca do hotelu o 17-ej. Skorzystaliśmy z tej opcji następnego dnia. Plaża dużo bardziej przytulna, zatokowa, z parasolkami z wikliny i huśtawkami w morzu. Fajna. Tylko kurczaki, na piechotę to trochę daleko. 



Na plażę razem z nami tym busikiem pojechała para Polaków z Bydgoszczy, z którymi się zaprzyjaźniliśmy- Kamila i Piotr- bardzo sympatyczni, otwarci i roześmiani ludzie. Oni mieli być tylko do niedzieli, a był piątek, więc spytałam, czy nie chcieliby z nami następnego dnia wynająć samochodu i pojechać na wycieczkę do Didim, gdzie znajduje się przepiękna, antyczna świątynia Apollina, jedna z największych ocalałych tego typu zabytków w tej części świata. W planach był jeszcze  jak najbardziej antyczny Milet i równie antyczne Priene. Samochodem do najbardziej oddalonego od Bodrum Priene to jakieś 130 km, wracając zahaczylibyśmy Milet, jakiś turecki obiad, a na koniec Didim i kąpiel w morzu. Tak, taki miałam plan i na mapie to wyglądało bardzo prosto i dziecinnie łatwo. Rano po śniadaniu zapakowaliśmy wodę do picia, kapelusze na głowy i ruszyliśmy w upał w poszukiwaniu najbliższej wypożyczalni samochodów. Znaleźliśmy, bo była zupełnie niedaleko, ale była nieczynna, chociaż zegarki wskazywały kilka minut po 10-ej. Pukamy, stukamy- nic. Na szczęście po drugiej stronie ulicy jeszcze jedna wypożyczalnia. Pobiegliśmy- zamknięta na głucho. Zadzwoniłam. Nic, automatyczna sekretarka. Zadzwoniliśmy do naszego rezydenta, czy może Turcy mają jakieś święto albo co, okazało się, że nie mają i teoretycznie te wypożyczalnie powinny być otwarte. Teoretycznie, ale to jest Turcja, więc naprawdę trudno powiedzieć. Stwierdziliśmy, że skoro już ruszyliśmy tyłki, to szkoda tego czasu i pojedziemy autobusem albo innym dolmuszem tylko do Didim, bo najbliżej. Zatrzymałam nawet jednego dolmuszka z zapytaniem o tę miejscowość, a kierowca kazał nam iść na bus station w centrum Bodrum. Ponieważ zapomnieliśmy z Mariem maseczek, pobiegliśmy jeszcze do apteki, żeby móc w ogóle wejść do jakiegokolwiek autobusu, a po drodze trafiliśmy do jeszcze jednej wypożyczalni samochodów. Zamknięta. Zresztą potem minęliśmy jeszcze dwie, w których z kolei w ogóle nie było samochodów. Taka niespodzianka. Miazga!!!!Ruszyliśmy na piechotkę, bo to tylko 2 km, ale w skwarze te 2 kilometry wcale nie były takie proste do pokonania. Po drodze wypiliśmy całą wodę. Na szczęście sklepów w Bodrum jest sporo, zakupiliśmy nową. Na bus station zapytałam jak tu dojechać do Didim jakiegoś Turka, pokazał autobusik, ale żeby zapłacić w dolmuszu kartą kredytową trzeba było mieć specjalny kod covidowy, więc to jeszcze chwilę trwało zanim to załatwiliśmy. Dolmusz zawiózł nas na wielki dworzec autobusowy, taką typową przesiadkownię, znowu pytanie o Didim, a tam jak zaczarowany czekał na nas autokar właśnie w tym kierunku. Klimatyzowany!!!! Pomyślałam, że nareszcie jakiś pozytywny akcent tego dnia i może to bardzo uczęszczana trasa i jeżdżą te autokary co godzinę... ha, ha... Trasa okazała się piękna i widokowa, wzdłuż jeziora Bafa, które jest tak wielkie, że miałam wrażenie, że to morze, a nie jezioro. Jechaliśmy długo. Bardzo długo, bo ponad 2 godziny, a to tylko 118 kilometrów. Jak już wspomniałam, na mapie wyglądało to zupełnie inaczej. Wydawało mi się, że Didim to pewnie jakieś małe miasteczko, tak jak starożytne Side z pięknymi plażami, a tu się okazało, że plaże i owszem piękne, ale miasteczko to wcale nie jest małe, a wręcz przeciwnie, gabarytowo spore i bardzo tłoczne. Wjechaliśmy do miasta i kątem okaz z daleka widziałam ruiny świątyni kilka kilometrów od naszej trasy i już wiedziałam, że będzie przypał. Oczywiście mogliśmy wysiąść w okolicy, bo kierowca by się zatrzymał, ale musieliśmy sprawdzić o której mamy autobus do Bodrum. Na dworcu autobusowym otrzymaliśmy informację, że następny autobus będzie o 16-ej i jest to ostatni autobus w tamtym kierunku, a na naszych zegarkach była godzina 14:55. Czyli mamy godzinę na dojechanie do ruin, zwiedzanie i powrót na dworzec. Kurczaki popieprzone, bardzo mało. W autobusie poznaliśmy młodego Rosjanina, który także przyjechał zobaczyć tę świątynie, więc zapytałam czy może chciałby pojechać tam z nami jedną taksówką, na co się ucieszył i zgodził. Okazało się, że dla tureckich kierowców taksówek nie ma najmniejszego problemu z zapakowaniem 5 osób do taksówki, która przeznaczona jest dla 4 pasażerów i tak na kupie, już z lekką głupawką, dojechaliśmy do świątyni Apollina w antycznej Didymie. 

Tego dnia było wyjątkowo gorąco, skwarnie i bezwietrznie. Jak dla mnie za bardzo, a w świątyni składającej się z kamieni nagrzanych tym szalonym słonkiem, było nieprzytomnie gorąco. Za to świątynia przepiękna, chociaż najatrakcyjniejsze kolumny, które ostały się po wojnie z Persami i trzęsieniach ziemi, były akurat w rusztowaniach i remontach. Nie można tego robić poza sezonem? W zimie jakiejś? Nie, widocznie.

Samo miejsce znane było z cudownego źródła, uważanego za święte już od X wieku przed naszą erą.!!!!! Nieprawdopodobne. Teraz ocembrowane, wygląda jak głęboka studnia. Bo to chyba było to źródło.(???)

Swiatynię zbudowali kapłani sprowadzeni z Delf w VI w.p.n.e i miała podobną rangę jak wyrocznie delfickie właśnie. Tutaj dowiadywano się o przyszłości z ust wyroczni, która zanim zasiadała przed lustrem źródła, kilka dni pościła i musiała być nieskazitelnie czysta. Wdychała opary unoszące się ze studni, a jej słowa wypowiadane w stanie totalnego odlotu, interpretowali kapłani. Majaczyła z głodu raczej.

Najwcześniejsze zapisane proroctwa pochodzą z 6 w.p.n.e. Podczas gdy wiele z nich dotyczyło  spraw osobistych – na przykład małżeństwa, finansów, czy przyszłości – niektóre dotyczyły państwa. Wyrocznia przepowiedziała zwycięstwo Aleksandra Macedońskiego pod Gaugamelą i ostrzegła Seleukosa I Nikatora (kimkolwiek był) przed wyprawą do Europy. Seleukos zlekceważył radę i został zamordowany przez Ptolemeusza Ceraunusa, syna jego starego przyjaciela i sojusznika. Wyrocznia w Didymie była szeroko serwowana bogatym obywatelom. Klienci musieli oczyścić się wodą ze studni przed świątynią. (czyli były 2 źródła wody chyba?) Następnie składali ofiarę – ofiarą był zwykle kozioł – aby ustalić, czy bóg jest obecny. Zastanawiam się co było tą oznaką obecności? To, że zwierzę wykrwawiało się w jakiś specyficzny sposób? Masakra jakaś.                                                                                                                                                                                    
Z Kamilą na schodach wewnątrz świątyni




                         
Widok ogólny




schody przed świątynią i nasi nowi znajomi z Bydgoszczy





nasz młody Rosjanin z Moskwy




zejście dla kapłanów, wyślizgane przez tysiące lat.



Absolutnie świątynia zjawiskowa i piękna, monumentalna i kiedyś musiała robić oszałamiające wrażenie. Zresztą zadałam sobie ten minimalny trud i wygooglowałam rekonstrukcję, jak mogła wyglądać w czasach antycznych i noooooo... klasa. Zresztą Apollo, to nie był byle jaki bóg i razem z bliźniaczą siostra Artemidą, rządzili na tamtym skrawku Turcji niepodzielnie. Najpotężniejsi bogowie swoich w czasów....Bardzo mściwi i krwiożerczy, zazdrośni i zawistni. Lepiej było z nimi nie zadzierać. Ile to kóz poszło pod nóż w ofierze dla nich? Nikt nie liczył.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                     
rekonstrukcja świątyni Apolla w Didym.

    A my jak japońscy turyści z aparatami i w tureckiej gorączce zwiedziliśmy tę świątynie tak szybko jak tylko się dało, czyli migiem. Jednak jak wrócić na dworzec autobusowy? Kierowca taksówki nie chciał na nas czekać, bo jak stwierdził, musi jechać. Zostawił wizytówkę, ale co z tego, skoro nie odbierał telefonu? Poszliśmy na piechotę po drodze licząc na odrobinę szczęścia i jakiegoś dolmusza i udało się. Złapaliśmy autobusik, który jechał właśnie na  dworzec. Upał był taki, że żałowałam, że nie mam majeranku, bo pięknie upiekłabym sobie uda w tym skwarze, a w samym autobusiku czułam jak strugi potu płyną mi po nogach. Strugi.... Pierwszy raz w życiu dostąpiłam takiego uczucia. Zdążyliśmy na nasz autokar do Bodrum, a nawet załatwiliśmy toalety (gdy spojrzałam w lustro, moja twarz miała kolor mojej koszulki, a była krwistoczerwona) i zakupiliśmy jakiegoś tureckiego placka ze słonym serem i z wodą w łapie zasiedliśmy w stronę powrotną.  Po godzinie 19-ej byliśmy w Bodrum. Ale to nie koniec, bo jeszcze trzeba dojechać do hotelu w dzielnicy Gambit, pamiętajmy, że hotel Shark. Spytaliśmy tureckiego kierowcę, dziadziusia, czy wie gdzie to jest, pokiwał głową, że nie, ale wie gdzie jest dzielnica. Wsiedliśmy i nawet nam do głowy nie przyszło, żeby kontrolować jak ten dziadziuś nas wiezie i gdzie wysiadać i zanim się obejrzeliśmy, wylądowaliśmy znowu na dworcu autobusowym w centrum Bodrum!!!! Oniemiałam!!! Po prostu nie mogłam uwierzyć, że wróciliśmy do punktu wyjścia. Na szczęście  za 10 minut odjeżdżał kolejny busik i tego kierowcę już dokładnie wypytaliśmy o nasz hotel. Powiedział, że wie gdzie to jest i nas wysadzi. No i fajnie, ruszyliśmy znowu pod górę i tym razem Kamila odpaliła wujka Googla, żeby kontrolować poczynania kierowcy. Wiadomo, zaufanie zaufaniem, a my znowu w malinach. I już byliśmy niedaleko od hotelu i chcieliśmy wysiadać, ale kierowca twardo, że jeszcze nie i on nas zawiezie. No ok... ale Kamila jak złowrogi sprawozdawca właśnie powiedziała, że oddalamy się od hotelu o jakieś 500... 600...700 metrów....Jak w filmie science- fiction. Jasna dupa, ja już straciłam nadzieję, marząc tylko o prysznicu, a tu się okazało, że pan kierowca postanowił zrobić nam przyjemność i przewieźć nas po najwyżej położonych uliczkach Bodrum, żeby pokazać nam panoramę swojego miasta.... Bardzo to było miłe z jego strony, ale prysznic!!!! PRYSZNIC!!!!! Oczywiście zawiózł nas prawie pod sam hotel, pięknie podziękowaliśmy na wycieczkę i z językami do ziemi wpadliśmy na hotelową kolację wypijając najpierw 3 toniki pod rząd, następnie racząc się smażoną rybką. Potem jeszcze gadaliśmy śmiejąc się, bo w sumie ten dzień chociaż trudny, był udany. Zobaczyliśmy to, co chcieliśmy zobaczyć, choć tylko w wersji okrojonej i obarczonej ryzykiem, ograniczonej czasowo, ale przecież docelowo osiągnęliśmy swój plan. Częściowo. Taką wycieczkę na pewno będziemy pamiętać długo, bo to była najdłuższa, najkrótsza wycieczka w moim życiu. Kamili i Piotrowi bardzo dziękujemy za wspólne trudy tej podróży, za wyrozumiałość i duży dystans do tego co się stało. Będzie co wnusi opowiadać. A to, że wcześniej napisałam, że pytałam Turków o drogę, o dolmusze, o cokolwiek i oni logicznie odpowiadali w jakimkolwiek języku, to tylko moja nadinterpretacja, bo oni w przeciwieństwie do Egipcjan, w żadnym języku nie rozmawiają. Naprawdę, w żadnym. Czasami coś łapią po angielsku, ale ciężko i po grudach. Tam po ludzku, nie rozmawia nikt. Taka piękna Turcja 👂👅👀💣... a na pytanie innych Polaków z hotelu podczas kolacji, co robimy jutro, odpowiedź brzmiała- nic, leżymy plackiem na basenie. Taki dzień nam się, niczym premie dla polityków, po prostu należał... A co widzieliśmy jeszcze w Turcji, następnym razem..                                                                                                                      
Kamila i Marzka pozdrawiają ....

                                                                        
                                                                                                   
 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz