piątek, 24 czerwca 2016

Georgia on my mind- Tbilisi 2. Pożegnanie :)


I co? Kto zdziwiony, że tak szybko nowy post? Ja zdziwiona :)  Tak, tak. Mam w nosie póki co ogród. Wykarczowany jako tako, niech sobie radzi sam. Mam też kilka dni wolnego od Książa i to też bardzo dobrze, bo złapię może dystans. Nie dzieje się tam ostatnio najlepiej, ale może o tym napiszę innym razem.
Czas pożegnać Gruzję, a i tak sporo za późno. Chociaż, może przyjemności należy sobie dozować? :)

Rano pożegnaliśmy panią Inez, która dzień wcześniej załatwiła dla nas marszrutkę do Tbilisi. Cena - 10 lari od osoby. Jeśli nie pamiętacie mojego wpisu o tym jak jechaliśmy z Zurą do Stepancmindy tylko przypominam, że zapłaciliśmy po 30 lari od osoby. Taki drobiazg.
Pogoda fatalna. Pada śnieg z deszczem, chmury zasłaniają te cudowne góry. Normalne, najzwyczajniejsze przedwiośnie, ale śnieg???Fuj... Tylko nie śnieg. Niestety im jesteśmy wyżej, tym tego śniegu jest więcej. Sypie ostro. W samochodzie temperatury raczej chłodne. Jeśli działało ogrzewanie, to tylko tuż obok kierowcy, bo miał otwarte okno, więc pewnie było mu gorąco. Nam wręcz przeciwnie.

zza auta szyby....





Na przełęczy jest już dużo lepiej i powoli zaczyna się rozpogadzać. Po drodze do Tbilisi, na tej drodze wojennej stada baranów, a także corrida w wykonaniu dwóch młodych byczków. Tłukły się na środku drogi, aż wióry się sypały. W międzyczasie dziewczynka, która jechała tuż obok kierowcy puściła na niego soczystego pawia... Musieliśmy się zatrzymać, żeby malucha wyczyścić ... i kierowcę doprowadzić do stanu używalności :)


Im bliżej stolicy tym bardziej gorąco. W samym Tblisi upalne lato!!!! 4 pory roku w ciągu kilku godzin, no dobra 3 pory roku, ale mimo wszystko jakie extrema :)
Metrem dojechaliśmy do centrum, a tam zadzwoniliśmy do Gruzina, który kilka dni wcześniej umawiał się z Agnieszką i Radkami na nocleg dla naszej 9 w swoim hostelu. Okazało się, że niestety ma tylko 4 miejsca dla nas, ale resztę załatwił nam u swojej sąsiadki, która także ma hostel. No trudno, jakoś się podzielimy.
Na miejscu okazało się, że hostel pełniuteńki, więc dla nas został pokój 5 osobowy, a małolaty idą do Gruzina od telefonu -2 pokoje 2-wu osobowe. Niestety moja Gośka stwierdziła, że to jest jakiś ćpun (nie wiem na jakiej podstawie), a ponieważ ona boi się narkomanów jak diabeł święconej wody zdecydowała, że ona tam nie śpi. Cóż było robić, zamieniliśmy się z Puszaszkami na pokój. Walnęliśmy wszystkie toboły w hostelu i znowu ruszyliśmy w miasto.
Najpierw obiad w naszej ulubionej knajpie, w której najczęściej się stołowaliśmy, oczywiście z winem, bo jak inaczej w Gruzji siadać do posiłku? Na lekkim rauszu poszliśmy obejrzeć to, czego jeszcze nie widzieliśmy. Monastyr tuż obok rzeki Kury i odnowione uliczki, którymi się przespacerowaliśmy. Fantastyczne. Znaleźliśmy też świetny hostel z bardzo miłą obsługą, ale musiałabym poszukać jak się nazywa. Wcześniej jednak byliśmy świadkami chrztu małej dziewczynki w monastyrze po drodze. Świetny, malutki ludzik ubrany odświętnie, w chusteczce na głowie... Ale tylko rodzice, nie ma chrzestnych, ani innej rodziny... Dziwne. Stanęłyśmy we 3 z Jolą i Agnieszką obserwując  z zaciekawieniem. Mnie się nawet oczy zaszkliły- skoro nie ma chrzestnych to my we 3 jak te wróżki ze Śpiącej Królewny ha, ha... Z pewnością każda z nas życzyła w tym momencie tej malutkiej dziewuszce wszystkiego najlepszego :) Rodzice chrzestni przybiegli w ostatniej chwili...


no czyż nie piękna dziewczynka?Prawdziwa księżniczka z baśni Wrzeciono :)
Spacerkiem po stolicy Gruzji... płot po prawej niczym dzieło sztuki :)




Mario jako serce dzwonu :)

Doszliśmy aż na wzgórze Św. Eliasza z wielkim monastyrem, chyba największym w całym mieście. Tak naprawdę to  katedra, sobór Trójcy Świętej, siedziba Katolikosa-Patriarchy Gruzji. Podobno na budowę tej katedry musiał się złożyć każdy wierzący Gruzin. Budowano ją w dwóch etapach z powodu braku funduszy. Rozpoczęto w 1995 roku, a skończona w 2002 roku. Jest naprawdę olbrzymia, ale nie chciałam zaglądać do środka. Akurat było chyba jakieś święto, więc ludzi zatrzęsienie, a jak już niektórzy wiedzą nie znoszę tłumów.



taki widok spod bram katedry...
a tuż obok już taki....

i taki w przejściu podziemnym ...
Jak już pisałam, Gruzja to kraj szalonych kontrastów. Zapytałam na samym początku Krzyśka, u którego spaliśmy przez kilka pierwszych dni, czy mają gdzieś w sklepach albo na bazarach jakieś lokalne produkty kosmetyczne typu olejki do masażu albo jakieś fajne kremy na bazie roślin u nas nieznanych... A gdzie tam!!! W sklepach królowała nasza rodzima Ziaja i jakieś rosyjskie ustrojstwa. Nie mają Gruzini przemysłu kosmetycznego wcale. W ogóle mają niewiele przemysłu- ich głównym produktem exportowym jest wino. Rzeczywiście doskonałe. Ale nie samym winem człowiek żyje, chociaż na murze przeczytaliśmy napis- OSZCZĘDZAJ WODĘ- PIJ WINO!!!! :) więc może tam tak można :)
Wracając do Tbilisi siedliśmy sobie na ławce w parku i wypiliśmy właśnie buteleczkę wina. Tam w parkach wino pić można, a nawet powinno się :) Nikt nie krzyczy, nikt nie wlepia mandatów.
Wieczorem załapaliśmy się jeszcze na jakiś festyn ludowy tuż obok niedokończonego teatru... Nawet nasi tam byli :) Zespoły rockowe, a także folklorystyczne. A mają Gruzini dryg do tańca, oj!



co ten Mario tu śpiewa???... nie pamiętam :)
Wieczorem wróciliśmy do hostelu, znowu wypiliśmy buteleczkę wina, poznałam turystów z USA z Chicago w hostelowej kuchni, a potem  poszliśmy spać.
Rano szybkie zakupy w Carrefourze. W stolicy są 4 markety tego typu. Reszta to małe sklepiki, najczęściej rodzinne inicjatywy. Zura gdy jechaliśmy do Stepancminda zapytał ile u nas jest marketów w mieście. Odpowiedziałam, że mieszkańców jest 60 tysięcy, a marketów ok 30. Taka prawda. Musiałabym policzyć, ale chyba niewiele bym się pomyliła. Zura zdziwiony.
W Carrefourze na środku sklepu piec do wypiekania chleba. Jeszcze gorący i pachnący placek piekarz wyciąga i podaje zawinięty w papier. Pychota, aż ślina leci. Do tego wystarczy jogurt albo zwykłe masło i śniadanie gotowe.

Piec do wypieku gruzińskiego chleba. Zdjęcie z internetu.
Wszystkie sypkie produkty typu mąka, cukier, kasza- na wagę. Stoi cały dzień pan i odważa i nakleja naklejki. Wiem, że cały dzień, bo byliśmy w tym markecie jeszcze tuż przed zamknięciem. Stał ten sam całe 12 godzin. Masakra. Kupiliśmy marynowany czosnek... Oj, jak to capi!!! Ale smaczny bardzo.
Po śniadaniu poszliśmy na targ staroci. Agnieszka chciała sobie skompletować sztućce i uparła się, że kupić je można tylko i wyłącznie tam. Targ całkiem niedaleko. Okazało się jednak, że nie możemy przejść przez ulicę. Nieważne, że są pasy- ŻADEN kierowca nawet na chwilę nie ściągnął nogi z pedału gazu. Było ciężko. Naprawdę. A sam targ rozmieszczony wokół miejskiego parku i w nim. I czego tam nie było... śmialiśmy się pod nosem, bo doprawdy CCCP w kapsule czasu na tym targu :)

kobierce z prawdziwej wełny


zestawy chirurgiczne. Od chirurgii szczękowej po naczyniową :)
Mańka wstańka i Krokodyl Giena.
Lenin- wiecznie żywy :)
Dzieła sztuki. Ceny regulowane :)
Nawet nasz Misiek załapał się na portret :)


Jola z Radkiem i Agnieszką zaginęli na tym targu. Nam się trochę nudziło, więc poszliśmy na lody, a na przeciwko sklepu odkryliśmy genialnego dziadka z jeszcze genialniejszym winem. Dziadek miał ok 80 lat i wina wszelakiej maści w doskonałej cenie. Oczywiście zakupiliśmy kilka literków, a oprócz wina jeszcze koniak własnej roboty. Bardzo fajny dziadek, naprawdę. Degustowaliśmy napitki z nakrętek :)

to winko w rękach dziadziusia było genialne!!!

lody zeżarte, a NASZYCH nie ma :)

za to gołębi stado!!!!
W końcu zakupy dokonane. Jola z Radkiem zakupili obraz, po dłuższych targach, a Agnieszka skompletowała sztućce :) Brawo oni.
Pokazaliśmy im gdzie siedzi ten świetny dziadziuś i też zrobili zakupy.
Po obiedzie połaziliśmy jeszcze po  centrum miasta. Weszliśmy na chwilę do synagogi (chłopcy tym razem musieli założyć na głowy jarmułki!!!, a my bez chustek :) i tuż obok, weszliśmy do w sumie na co dzień zamkniętego (ponieważ jest w remoncie) kościoła Azerskiego. To chyba najpiękniejszy kościół jaki w Gruzji widziałam. Freski na przepastnych ścianach i sufitach. Przepiękne!!!

Synagoga. W sumie nic specjalnego, ale zajrzeliśmy z ciekawością.





i ten piękny armeński kościół.




Wieczorem postanowiliśmy wjechać kolejką widokową na wzgórze nad parlamentem, tam gdzie praktycznie z każdego punktu w mieście widać olbrzymie młyńskie koło- karuzelę taką jak w Londynie. Poszliśmy parkiem z nadzieją, że na końcu będzie brama, przez  którą podejdziemy sobie wyżej. Figa z makiem. Bramy brak. Za to sporo młodzieży wokół na ławkach. Siedliśmy i my...przecież mamy wino do wypicia :)
Xawery ruszył jeszcze do parkanu, żeby sprawdzić, czy naprawdę nie ma żadnego wyjścia. Zrobił wielkie oczy i wrócił z uśmiechem do swojej ławki. Za chwilę poleciał do tego parkanu Bartek i też rechocze... O co chodzi??? Okazało się, że za postumentem rzeźby para dzieciaków (młodzieży) najnormalniej w świecie uprawia sex pod chmurką... Takie rzeczy w chrześcijańskiej Gruzji??? :) :)  Po chwili zastanowienia postanowiliśmy opuścić miejsce nierządu ha, ha... Po co młodym przeszkadzać?

Park

Ruszyliśmy pod górę, a była to nie byle jaka górka, za to okolica zadbana i cywilizowana.
Stacja kolejki w stylu secesyjno- tureckim. Podobno. Fajne, stare, czarno- białe fotki z epoki na ścianach dokumentujące budowę tej kolejki. Stromizna straszna... Z pewnością więcej niż 45 stopni pod górę.

na zewnątrz


 i w środku 

A co jeśli ten wagonik się odczepi i runiemy w dół z całym impetem???  Jest ryzyko jest zabawa.
Na górze fantastyczne widoki, restauracja, knajpki, dom ślubny i wesołe miasteczko. Dzieje się. Widać, że jest to centrum rozrywki w Tbilisi.





ekipa :)
Górna stacja kolejki. Naprawdę ładna.

Fotki porobione, widoki obejrzane, ale mamy jeszcze trochę wolnego czasu. Idziemy w głąb wzgórza do wesołego miasteczka. Niestety Puszaszka dopadły jakieś potworne katusze brzuszne. Zaszkodził mu gruziński kotlet mielony. Nie jest dobrze i ewidentnie widać, że chłopak cierpi. Gocha zostaje z nim, a my obiecujemy, że za 20 minut wrócimy. Marcela z Xawerym zjeżdża jak małe dziecko w jakiejś rurze i drze się na całe Tbilisi... fisiek :)
Obok olbrzymia wieża telewizyjna i zbliżamy się do młyńskiego koła. Robi wrażenie. Naprawdę wielgachne urządzenie. Tylko 4 osoby decydują się na rundkę tymże kółeczkiem i ja jestem jedną z tych osób.


zapowiada się piękny zachód słońca :)

Fanzolimy się do środka. Ostatni moment, żeby zawrócić :)
porusza się to koło bardzo, bardzo powoli... Jechaliśmy jakieś 10 minut...




Zaczęliśmy zbierać się do zejścia na dół. Część z nas poszła jeszcze po drodze na cmentarz, gdzie pochowana jest podobno matka Stalina, a ja z Jolą, Mariem i Puszaszkami zjechałam kolejką i poszliśmy szukać apteki. Bartek naprawdę mocno cierpiał. Apteka pełna stojaków ze słodyczami... Podeszłam do okienka i drukowanymi literami powiedziałam- JELITA!!!! Pani zrozumiała. Dostaliśmy espumisan i węgiel.
Trochę to Bartkowi pomogło, ale i tak jego cierpieniom końca nie było. Potem stwierdził, że jeszcze nigdy w życiu nic tak bardzo go nie bolało. Biedak...
Ostatnie pakowanie maneli, marszrutka do Kutaisi odjeżdża około północy. Klamoty walnięte do bagażnika, a w samochodzie unosi się cudowny zapach marynowanego czosnku... 3 godziny w amoku ha, ha... Ale daliśmy radę. Dojechaliśmy do lotniska, chociaż kierowca podobno na podwójnej ciągłej wyprzedzał karetkę pogotowia... Dobrze, że drzemałam i nie widziałam tego na własne oczy.... Nad ranem wylecieliśmy z Gruzji... Zmęczeni, umordowani, brudni i śmierdzący tym czosnkiem, ale jacy SZCZĘŚLIWI!!!!
Tydzień czasu na totalnym hardcorze. Wypiliśmy w tym czasie cysternę wina, jedliśmy najpyszniejsze pierożki na świecie oraz najlepszą fasolę pod słońcem, zjechaliśmy wszystkie najpiękniejsze zakątki Gruzji. Miało być jeszcze Batumi, ale odpuściliśmy... Przecież kiedyś tam jeszcze wrócimy :)))
Polecam Gruzję bo jest dzika, cudowna i pełna niespodzianek. Oczywiście nie polecam paniusiom z tipsami, bo nie dadzą rady, ale reszta gatunku homo sapiens jak najbardziej :) Gruzja w mej pamięci zostanie na długo.

Św. Jerzy czyli George... zabijający smoka- patron Gruzji :)


Ps. Dziękuję za udostępnienie fotek Agnieszce, Xaweremu, mojej Marceli i Bartkowi Puszaszkowi, a całej ekipie za te wspaniałe kilka dni. Musimy to jeszcze powtórzyć :):)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz