czwartek, 9 czerwca 2016

Georgia on my mind- Stepancminda i Góry Kaukazu część pierwsza


No i nastał czerwiec- kiedy? Nie mam pojęcia. Czas ostatnio przelewa mi się pomiędzy palcami. Ucieka. A im jestem starsza tym szybciej. Żeby napisać coś fajnego, trzeba mieć wenę, a i z nią ostatnio u mnie kiepsko. Za pięknie jest za oknem, żeby siedzieć przy biurku i skrobać posta. Teraz są najdłuższe dni w roku, dojrzewają czereśnie i truskawki ...Nareszcie :) Marcela we Wrocławiu, Gośka w Mediolanie, Mario w robocie, a ja mam dzisiaj wolne od Książa, więc do dzieła!!!!


Nastał kolejny dzień naszej wizyty w Gruzji. Dzisiaj opuszczamy Tbilisi na kilka dni i jedziemy w góry Kaukazu. Zabiera nas tam nasz ulubiony kierowca Zura. Tym razem przyjeżdża wykąpany, odpachniony, wygolony i jak walczyk!!! Miło na chłopa popatrzeć :)
Cena za wycieczkę 30 lari od osoby, ale to daleko, więc zgadzamy się bez szemrania. Żegnamy się z Krzysiem, machamy mu łapkami na do widzenia i życzymy powodzenia. W świetnych nastrojach ruszamy z kopyta.
Po drodze do Stepancminda droga pełna miejscowych sprzedających swoje wyroby winne :) Zatrzymujemy się kilka razy, próbujemy wina, ale żadne nam nie smakuje... Po degustacji w piwnicy mamy już wyrobiony gust i byle czego nie chcemy :)
Dojeżdżamy do olbrzymiej zapory wodnej, jednak zanim kazaliśmy się zatrzymać Zurze, już byliśmy daleko. Zura obiecał nam lepsze widoki na dole... No zobaczymy. Póki co marudzimy pod nosem ...

co to za fotka zza auta szyby ...

Po chwili dojeżdżamy do twierdzy Ananuri położonej nad rzeką Aragwi, na której jest właśnie ta olbrzymia zapora i elektrownia wodna. Fajne miejsce na odpoczynek. Z chęcią wysiadamy z ciasnego auta i maszerujemy w stronę murów obronnych. Za nimi 2 monastyry, wieże strażnicze i rzeczywiście piękny punkt widokowy, ale i tak nie jesteśmy zadowoleni z tego, że nie zatrzymaliśmy się nad zaporą.
Twierdza pochodzi z przełomu XVI i XVII wieku. Należała do książąt Aragwii i podobno była świadkiem wielu, wielu bitew. Sporo turystów z całego świata. Istna wieża Babel :)

Idę sobie, a za mną Puszaszki :)

Najwyższa wieża w twierdzy-Szeupowari...
widok ogólny na obydwa monastyry. Jeden zdobny we freski, drugi kompletnie pozbawiony zdobień.

w tym zdobionym...


Agnieszka jak japońska turystka :)

i trochę sobie odpoczywamy na tle :)


Powoli zbieramy się w dalszą drogę. Zura wpada na pomysł, że zadzwoni do restauracji po drodze, żeby nam przygotowali jakiś zacny posiłek i zanim dojedziemy wszystko będzie już na nas czekało pachnące i gotowe do spożycia :) Super pomysł. Wprawdzie JESZCZE nie jesteśmy specjalnie głodni, ale każda pora na posiłek jest dobra. No i na wino rzecz jasna :)
Zaczyna się gruzińska Droga Wojenna. Ma ponad 208 kilometrów i łączy Kaukaz południowy z północnym. Nazwa jest dosyć złowroga, ale sama trasa niezwykle malownicza i piękna. Nazwa Droga Wojenna pochodzi z XIX wieku, kiedy to Rosjanie ją zmodernizowali i używali ochoczo do przerzucania tamtędy wojsk w razie konfliktów zbrojnych.
Ruszyliśmy w górę srebrnej rzeki. Dosłownie po pół godzinie zatrzymaliśmy się przy restauracji. Rzeczywiście czekały już tam na nas szaszłyki, pieczone ziemniaczki, czinkali, czyli gruzińskie pierożki z  mięsem, jakiś rosołek z młodej owieczki (OJ!!!!), sałatka z pomidorów i ogórków oraz  litry wina w dzbankach :) No i fajnie. Najedliśmy się po uszy... A po winie humory znacznie nam się poprawiły. W Gruzji toast trzeba wypić do dna... o masakra! A było przed 13-tą :)

Siedzimy sobie i zażeramy :) Ten wielki facet to właśnie Zura.
 Pytałam czy ma dzieciaki i czy też takie spore?A i owszem- syn ma 212 cm :)
A dopiero co skończył 20 lat :) Maluszek taki.

Czy ja pisałam o gruzińskiej oranżadzie? Nie jeszcze? Ano maja oni tę oranżadę fantastyczną. Przypomina mi smaki z dzieciństwa- pyszna, gazowana: cytrynowa, gruszkowa, winogronowa ... i waniliowa- ta akurat fatalna w smaku. Marcela zmówiła i nikt jej wypić nie chciał. Była mdła i smakowała jak płyn do kąpieli... O fuj :)
Po skończonym posiłku zapytałyśmy z Agnieszką czy możemy zajrzeć do kuchni, żeby zobaczyć jak panie robią to czinkali. A jak robią? BŁYSKAWICZNIE!!!!

sakieweczki pełne smaku :)
Skorzystaliśmy jeszcze z toalety.Nie wiem jak w męskiej, ale w damskiej przez środek kibelka (na stojaka) płynęła rzeka... No dobra, strumień, ale wartki. Wypływał ze ściany. Nie wiem tylko, czy autentyczny czy rura pękła i tak sobie ta woda płynęła??? Taka ciekawostka.

No dalej w drogę. Okolica coraz bardziej dzika i górzysta. Na horyzoncie góry z białymi czapami śniegu. Widoki fantastyczne .Jechaliśmy dosyć długo ,aż znaleźliśmy się na najwyższym punkcie Drogi Wojennej .Przełęcz Krzyżowa, która przechodzi z Doliny Aragwi do Doliny Tereku- 2397 m n.p.m.
Zatrzymaliśmy się, żeby podziwiać widoki z punktu zwanego Panoramą. Za oknem, po pięknym słońcu w Tblisi i prawie 30 stopniach nie zostało nic, co mogło choć trochę przypominać klimat stolicy. Jesteśmy w górach- pada śnieg z deszczem i jesteśmy otuleni wilgotną mgłą. Podeszliśmy do punktu widokowego i dech nam zaparło... Wielka szkoda, że było tak paskudnie, bo PANORAMA kosmiczna!




Punkt widokowy pięknie zdobiony mozaiką związaną z kulturą i tradycjami gruzińskimi. Podobno jest to pomnik przyjaźni rosyjsko- gruzińskiej... koń by się uśmiał. Gruzini kochają Rosjan jeszcze bardziej niż Polacy.


takie tam widoczki :)
Tutaj widać proporcje- gatunek homo sapiens i te niewielkie masywy górskie.

widok w dół z punktu widokowego. Prawdziwy zawrót głowy.
I moje ulubione zdjęcie- moja Marcela na tle gór Kaukazu... :)
 Trochę tyłki nam tam pomarzły i zmokliśmy, pomimo butelki wina, którą szybko osuszyliśmy w tych niesamowitych okolicznościach przyrody. Czas było ruszyć dalej. Po drodze jeszcze wylew wapienno- żelazowy. Coś w rodzaju Pamukkale, z tym, że nie tak urokliwy i oczywiście bez zbiorników z wodą oraz z bardzo niską temperaturą, ale było to ciekawe zjawisko.



Kierujemy się w stronę wioski Sno. Malutka, malownicza z obowiązkowym pomnikiem, wieżą strażniczą (było ich na tym terenie kilkanaście) oraz z tajemniczymi głowami z kamienia rozrzuconymi po polu. Był tam także niewielki monastyr. Połowa z naszych weszła, połowa czekała w aucie, już lekko wymęczona.
Po drodze jeszcze kolejka TIRów na przeróżnych blachach czekająca na wjazd w okolice granicy rosyjsko- gruzińskiej. Nigdy wcześniej takiej kolejki TIRów nie widziałam. Dobre kilka tygodni oczekiwania. Współczucie dla kierowców oczekujących  w takim wygwizdowie bez cywilizacji.

SNO

W końcu dojechaliśmy do Stepancminda zwanego inaczej Kazbegi. Pogoda fatalna, rozpadało się na dobre. Mieliśmy nocleg zaklepany u niejakiej Mai, ale po ostatnim Krzyśku byliśmy nieco nieufni. Zura pogadał z jakimś autochtonem, a ten zaprowadził nas do agroturystyki (bo tak byśmy to u nas nazwali) u Inez. Cena była wygórowana- mieliśmy odpuścić. Okazało się, że autochton chciał nas przyciąć na pośrednictwie. Gdy zobaczył, że my nie chcemy, pojechał sobie niezadowolony, a my dogadaliśmy się z Inez co do ceny. Trafiliśmy z babeczką w dziesiątkę. Chałupa czyściutka, zadbana. Jedna łazienka normalna z wanną, druga -gruzińskie standardy, ale naprawdę schludnie i bardzo fajnie. Radek z Jolą mieli nawet pokój z meblami w kolorze perłowym, zdobione na bogato w girlandy kwiatów... Późne rokokoko :) Laliśmy. To był najdroższy pokój w całej chacie :) Ale Inez coś nam spuściła. Na dzień dobry dostaliśmy pyszne ciasto, gruzińską chałwę zrobioną z orzechów laskowych, 2 litry białego wina i karafkę czaczy. Herbata i kawa do dyspozycji... Chcieliśmy jeszcze coś pozwiedzać, ale zaczęło lać jak z cebra. No to pięknie, a jutro mamy iść w góry!!! Radek jeszcze pobiegał po okolicy i wrócił przemoczony jak pies, a reszta rozsiadła się wygodnie w cieplutkim pomieszczeniu i raczyła się dobrodziejstwami gruzińskiego przemysłu alkoholowego. Nie wiem ile tego wieczoru wypiliśmy wina i tej nieszczęsnej czaczy, ale mało tego nie było. W ciągu dnia jak tak policzyłam na 7 osób, bo Puszaszki bezalkoholowe wyszło jakieś 9 litrów wszystkiego. Straszne ilości. Inez tylko dzbanki nam donosiła... Ale jakie rozmowy:o świętych i ich zamykaniu obwodów energetycznych  na obrazach :), o Czajkowskim i innych takich... o życiu i stanie egzystencji na tym łez padole...Jakas masakra. I co najważniejsze- KAŻDY MIAŁ RACJĘ!!!!
 I jeszcze rzut oka przez okno na to co za oknem i dobranoc.... Bo czas był najwyższy :)

DOBRANOC :)
Ps. Kochani napiszcie mi jak to się stało, że poprzedni post ma prawie 500 wyświetleń, a 2 poprzednie razem niecałe 200... O co chodzi? Ta fasola zrobiła publiczność? O rety!

1 komentarz: