poniedziałek, 20 czerwca 2016

Georgia on my mind- Stepancminda i Góry Kaukazu część druga



Ahoj czytelnicy!!! Tęskniliście? No ja trochę tak i popiół na łeb sypię, ale naprawdę nie mam czasu... Deszcze padają, jest ciepło, a ogród zarósł jak dzika dżungla amazońska!!!! Wyrywałam i karczowałam kilka dni... Teraz przez tę wilgoć gniją czereśnie na drzewie i truskawki na krzaczkach...  A przecież oprócz ogrodu są inne fajne rzeczy do robienia w lecie. Dzisiaj pierwszy dzień astrologicznego lata. Cieszmy się, bo za 2 miesiące będzie po ptakach :)
Muszę skończyć tę Gruzję i teraz już wiem, że dzisiaj tego końca nie doczekacie. A więc do roboty.
Drugi dzień w Stepancmindzie przywitał nas chmurami i pysznym śniadaniem. Pani Inez przygotowała dla nas prawdziwą ucztę z plackami chaczapuri z owczym serem, jajkami na twardo i całym stadem tamtejszych przysmaków z najprawdziwszym mlekiem od krowy w roli głównej. Nie byliśmy w stanie tego zjeść, więc zabraliśmy żarełko ze sobą w góry, bo czas był najwyższy zrobić to, po co tutaj przyjechaliśmy, czyli odwiedzić przecudownie położony  Sminda Sameba  wysoko, wysoko w górach.
Gdy wyruszyliśmy wyszło słonko zza chmur i zawiało optymizmem.


Ten domek daleko na szczycie, to nasz punkt docelowy :)
Wzięliśmy ze sobą butelki na wodę ze świętego źródła na szczycie i jak japońscy turyści ruszyliśmy pod górę każdy ze swoim aparatem :)
Po drodze minęliśmy wioskową faunę - malutką jałóweczkę naszej pani Inez, świnki i krowy biegające luzem oraz pasące się na wysokościach konie. Zupełnie nie przywiązane i chodzące tam gdzie miały tylko ochotę. 





Droga okazała się niezwykle stroma. Mogliśmy wchodzić albo na szagę, czyli po prostu pod górę, a była to górka niemała (ponad 2 tysiące metrów!!!!) albo drogą, którą turyści bardziej wygodniccy niż my, wjeżdżali samochodami specjalnie do tego celu wynajętymi. My wybraliśmy sposób pośredni- trochę na szagę (a było potwornie stromo), a trochę drogą. Widoki ZAPIERAŁY DECH!!! Dosłownie i w przenośni, bo gdy nieświadomie przekroczyłam 2 tysiące metrów zabrakło mi tchu i porządnie zakręciło mi się w głowie... Pamiętacie jak pisałam o klifie Davit Garedżi? Błędnik mi dokuczał wtedy przy jaskiniach, a teraz tylko o sobie przypomniał. Trasa biegnąca drogą dłuższą, ale o wiele przyjemniejszą. Od pewnego momentu szliśmy tylko drogą, właściwie do samego końca...

Stepancminda i jej gazociąg :) Tak to sobie wymyślili :)



Widok na miasteczko z wysokości jeszcze przyzwoitej, bo porośniętej lasem.

Chwila zastanowienia, którędy dalej i odnaleźliśmy skrót, zamiast iść jeszcze 3 kilometry drogą
A skrót wyglądał tak- to po czym idziemy, to hałda czarnego śniegu, w niej wyryte stopnie na stopy. Nie byliśmy pierwsi :)


I naszym oczom ukazał się FANTASTYCZNY widok!!! Na łysej górze stał sobie monastyr, a w tle te cudowne góry Kaukazu!!Zabrakło trochę słońca, ale nie można mieć wszystkiego! Mnie znowu lekko przytkało :)



Łbów nam tam omal nie poodrywało, bo wiało straszliwie, ale z ciekawością poszliśmy w stronę monastyru. Na górze jakieś małe bieriozki i to podobno cudowne źródło, z którego napiliśmy się wody tankując przy okazji zabrane buteleczki.

na chwilę obejrzeliśmy się za siebie. Ten samochód po prawej utknął w bagnie na długo.... bardzo długo.

Mario popija ze źródełka.
Weszliśmy w końcu na teren monastyru. Taki jak większość, w których już byliśmy, z tym, że ten położenie ma absolutnie nietuzinkowe. Zapakowałyśmy się z Jolą do środka bez chustek na głowie i bez sukmany dookoła bioder i pop mjuzik na nas nakrzyczał. Na Jolę zwłaszcza. Wyszłyśmy na fochu :) :) A ja jeszcze na odchodne  zrobiłam kilka fotek, których nie wolno było robić. W nosie mam, bez przesady. Byłyśmy ubrane jak na Sybir, w kapturach, kurtkach i bluzach i jeszcze coś powinnyśmy mieć na głowach na znak pokory? Sorry, ale we mnie pokory w takich sytuacjach brak. Wręcz przeciwnie- pokazuję rogi. Trochę szkoda, bo w środku paliło się małym piecyku i mogłyśmy zagrzać łapy, ale w sumie miałam już trochę przesyt upokarzania kobiet przez wyznawców religii. Oczywiście jedynej i słusznej. Bo każda taka jest. Wolałam stać na zewnątrz i podziwiać widoki. Nie byle jakie widoki.

Widok z monastyru na inną stronę niż Stepancminda
i widok na Stepancmindę
Rumuni na tle :)
wnętrze monastyru



Postaliśmy jeszcze chwilę i postanowiliśmy ruszyć w podróż powrotną  inną drogą. Zdecydowanie krótszą, ale także zdecydowanie bardziej niebezpieczną i stromą... Ale co, my nie damy rady? A na zejście czas był najwyższy, bo mieliśmy umówiony transport nad wodospady, które miały być zaliczone jeszcze tego popołudnia.

Tak wyglądała ścieżyna, którą wybraliśmy sobie na drogę powrotną ....


i jeszcze Monastyr od dołu...




Hurra udało nam się zejść. Łatwo nie było, stromizna straszna - można było polecieć na łeb na szyję. Po dotarciu do Stepancminda my z Mariem i Puszaszkami poszliśmy na obiad, a reszta udała się do Inez na kawkę. Po jakiejś godzince spotkaliśmy się do kupy i umówiona marszrutką pojechaliśmy najpierw na granicę państwa z Rosją. Strasznie tam było, ponieważ nad drogą wisiały skalne uskoki, droga była w remoncie (REMONCIE!!!!)  i nie wyglądało to wszystko na zbyt bezpieczne.
Kierowca zawiózł nas do monastyru na granicy, ale tutaj to już zupełnie nic nie urywało. Po drugiej stronie rzeki na wzgórzu jakiś murek- podobno urodziła się tam Tamara- królowa Gruzji. Nic specjalnego. Po prostu trochę gruzu :)

Tak sobie mieszkają pop , które modlą się w monastyrach :) Taki mały domek na wzgórzu :)

Pojechaliśmy w końcu nad wodospady. Na początku myślałam, że jest tylko jeden i to niezbyt duży. Na miejscu okazało się, że jest jeszcze jeden. Spokojnie, spacerkiem drużyna pierścienia ruszyła na poszukiwania duziej wody :) Droga na wodospady niezbyt skomplikowana i niezbyt trudna... Po wejściu na ponad 2 tysiące metrów i z powrotem, to już była tylko wycieczka dla emerytów.

Najpierw mały wodospad.
partizany :)


Średnio ogarnęliśmy, że w tym miejscu są 2 wodospady. Jakieś zaćmienie, albo tylko mi się tak wydawało, ale z Jolą musiałyśmy podpytać jakichś turystów (chyba z Holandii) czy gdzieś tam wyżej jest jeszcze jeden waterfall... Owszem jest. Poszliśmy. Po drodze takie klimaty jak poniżej :)




Doszliśmy  do dużego wodospadu. Wprawdzie nie żadna Niagara, ale rzeczywiście spory. Wysoki w znaczeniu :)




Tutaj widać jaka jest proporcja i czy naprawdę taki duży :)

Powoli zaczęliśmy zbierać się do Inez. Mieliśmy jeszcze pojechać do źródeł wody mineralnej, ale kierowca zażyczył sobie taką cenę, że odpuściliśmy. Wróciliśmy do miasteczka. Ja z Puszaszkami wróciłam do Inez i poszłam najzwyczajniej w świecie zregenerować akumulatory. Zasnęłam jak kamień na prawie 2 godziny i BARDZO dobrze mi to zrobiło :) Reszta poszła w miasto na swój obiad, bo przecież tylko po kawie... A wieczorem jeszcze nocne Polaków rozmowy...  Następnego dnia wracaliśmy  na chwilę do Tbilisi, ale o tym następnym razem :)  Czas kończyć opowieść o Gruzji. CZAS NAJWYŻSZY. Wakacje się zbliżają, a Dolny Śląsk czeka!!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz