poniedziałek, 23 stycznia 2017

Bergamo- brama do Mediolanu.


Czas zwijać majdan ze słonecznej, choć jak już wspominałam zimnej Italii. Zjedliśmy ostatnie ohydne śniadanie (w mojej głowie nadal była jajeczniczka i kakao :), zapakowaliśmy klamoty i ruszyliśmy na dworzec żegnając Mediolan.
Jechaliśmy do Bergamo, wieczorem mieliśmy stamtąd wylot do Katowic, ale wiedzieliśmy, że warto poświęcić cały dzień na zwiedzanie tego starego, włoskiego miasta. Starego, bo podobno pierwsze ślady osadnictwa są aż z XII wieku przed naszą erą!!!!

Pociągiem jechaliśmy ok. 45 minut. Wagony były piętrowe, co nie jest dla mnie jakimś zaskoczeniem- kiedyś w Polsce na trasach lokalnych jeździły tylko takie Michałki, ale gdy przejeżdżaliśmy przez najwyższy most kolejowy jaki mogłam sobie wymyślić, zrobiło mi się trochę słodko w ustach. Niestety nie mamy fotki, bo okna były strasznie brudne i na dodatek nie otwierały się, ale widok zrobił wrażenie. Zwłaszcza na mojej adrenalinie.

Główna ulica miasta.

Dzień wcześniej postanowiliśmy najpierw zwiedzić Dolne Miasto- Citta Bassa, a dopiero gdy już zaliczymy co najważniejsze rzeczy, mieliśmy wjechać kolejką do Miasta Górnego- starówki- Citta Alta.
No ale jak to my... Pierwszy olbrzymi kościół po drodze zamknięty- oczywiście siesta. Ruszyliśmy trasą turystyczną, ale nam się nudziło, więc skręciliśmy w lewo pod górkę. Po drodze kolejny kościół- czynny, ładny, ale msza. Nie przeszkadzamy. Ale zaraz na naszej trasie wyrósł słynny budynek poczty w Bergamo. Zbudowany za czasów Mussoliniego, pomnik faszystowskiej myśli architektonicznej. Kwadratowy i generalnie paskudny z rzeźbami w stylu socrealizmu. Nie od dziś wiadomo, że Stalin i Hitler mieli podobny gust architektoniczny, a że Mussolini lizał dupsko Adolfowi- podpatrzył co było wtedy  modne.


to to stojące to ryba. Po drugiej stronie był mały basenik z wodą.

Nawet weszliśmy do środka. Pan bardzo czujnie zareagował na odgłos trzaskającej migawki. Aha, pewnie nie wolno robić tutaj zdjęć. Z ciekawostek- fajne tam mieli oświetlenie- ceramiczne lampy w kształcie kwitnących kaktusów i fikuśne żyrandole, też ceramiczne. Czyli jednak faszyści włoscy mieli więcej polotu niż Niemieccy.
Za chwilę się okazało, że zaleźliśmy właściwie już pod Górne Miasto i za moment będzie kasa do kolejki. Mieliśmy zwiedzać dół, ale trudno- najpierw zaliczymy górę. No i bardzo dobrze!!!


to nie są schody dla szpilek.

widok na miasto z wagonika ...

 Na górze tłumy turystów. Tłumy!!! Nawet się zastanowiłam jak to jest- jesteśmy w środku tygodnia, w środku dnia, na dodatek w zimie, a tutaj takie mrowie??? TO CO SIĘ TUTAJ DZIEJE W SEZONIE LETNIM????


No, ale w sumie to nie był nasz problem w tamtym momencie. Przejść się tymi wąskimi uliczkami dało.
 A uliczki śliczne, wąziutkie, maleńkie, pełne jeszcze świątecznych dekoracji i miejscowych frykasów.


jak już wcześniej pisałam- Włosi to psiarze :)


po drodze kościółek z wystawą miniaturowych scenek rodzajowych. Fajne i jakie kunsztowne!




policjanty :) Galanty!


cudna psia choineczka.

miejscowy grajek i jego psie muzy


Doszliśmy jakąś boczną uliczką do  placu Piazza Del Duomo, który sąsiaduje z Piazza Vecchia i tam cuda, cuda na patyku!!! Przede wszystkim absolutne dzieło sztuki sakralnej w postaci Kościoła Santa Maria Maggiore, katedra i średniowieczna, wysoka na 54 metry wieża z dzwonami. No, ale przecież nadal siesta!!! Zamknięte!
Mogliśmy zajrzeć tylko do  kaplicy Cappella Colleoni, gdzie nie można było robić zdjęć i do sali z freskami, gdzie zdjęcia robiliśmy.



Portal Czerwonych Lwów i uśmiechnięta Aga.


wnętrze kaplicy, gdzie nie można było robić zdjęć ;)


i sala papieska z freskami




detale bramy przed kaplicą Colleoni
Cóż było robić skoro zamknięte, poszliśmy jeszcze pozwiedzać górne miasto. Tuż przy duomo niezwykły astronomiczny zegar. Niestety nie wiem na jakiej zasadzie działa. Znajduje się pod "dachem", więc trudno mi stwierdzić czy w ogóle docierają do niego promienie słońca. A może to rodzaj miarki?

wodnik i strzelec- czyli Mario i ja :)


zegar czy jednak rodzaj miarki?
Przeszliśmy górne Bergamo aż do cytadeli i zaczęliśmy się rozglądać za jakąś restauracją, bo głód nas dopadł. Ale jak to zwykle w naszym przypadku- albo było kosmicznie drogo, albo z definicji restauracja miała tzw. coperto- czyli od razu, na dzień dobry 2 Euro za to, że nakryli stolik. To jest dosyć irytujące. Uparliśmy się, że nie jadamy tam, gdzie jest wymagany ten podatek, bo w sumie co? Możemy dać napiwek, jeśli będziemy zadowoleni, ale tak z góry, bo TAK, to nie :)
W międzyczasie skończyła się siesta i mogliśmy wjechać na wieżę przy Piazza Veccha. Windą. Wjazd 2 i pół Euro. A na górze przecudowne widoki. Panorama miasta, piękne słońce i aż się wierzyć nie chce, że na takiej małej przestrzeni jest aż tyle zabytków!!!!









Po zjechaniu na dół w końcu mogliśmy wejść do Bazyliki Santa Maria Maggiore. I po prostu szczękę zbierałam z podłogi!!! Widziałam w życiu setki kościołów, pałaców czy zamków, ale czegoś takiego moje oczy jeszcze NIGDY nie widziały!!! Wnętrze po prostu poraziło swoim bogactwem, kunsztem i zdobieniami.
Nie wiedziałam na czym się skupić, bo tego był taki ogrom. W Polsce na bogato jest w Henrykowie czy w Krzeszowie i tam też można dostać zawrotu głowy, ale tutaj??? SZOK!!!








Chodziliśmy z rozdziawionymi gębami, bo doprawdy cuda, cuda w tym kościele i to wszystko zrobili ludzie  wieki temu.
Kościół wybudowano w XII wieku i poświęcono go Matce Bożej składając śluby i prosząc ją o opiekę nad miastem i ochronę przed pożarami, chorobami i głodem. I o ile sam budynek jest w stylu romańskim, to wnętrze to barok i to kapiący!!! Autorami tych zdobień był Giovanni Angelo Sala i jego syn Gerolamo. No muszę przyznać, że czegoś takiego się nie spodziewałam. Aga, która jest podróżniczką i z pewnością widziała więcej kościołów niż ja, stwierdziła, że też pierwszy raz na oczy widzi taki kościół, tak bogaty i tak zdobny. Naprawdę, aż sobie przysiedliśmy, żeby na spokojnie to wszystko ogarnąć. I nie ogarnęliśmy :)
Pamiętacie jak pisałam o Ostatniej Wieczerzy, którą chcieliśmy zobaczyć w Mediolanie i się nie udało? Udało się zobaczyć Ostatnią Wieczerzę właśnie w tym kościele. To nic, że nie namalował jej Leonardo :) Ostatnia wieczerza, fresk i na dodatek z XIV wieku. Tylko nie znam autora.




Na uwagę zasługuje też niezwykle piękny konfesjonał. Tylko 1, ale za to jaki!!!!

Mario stwierdził, że właściwie powinniśmy zasadzić się z aparatem przy wejściu i robić zdjęcia ludziom, którzy wchodzą pierwszy raz do wnętrza i zbierają  szczęki z podłogi :) Byłaby naprawdę niezła polewka.

Po wyjściu z bazyliki poszliśmy do katedry tuż obok. I tylko wzruszyliśmy ramionami- łe, tylko tak??? No, wszystko po Santa Maria Maggiore niestety wyglądało już tylko tak...Ale znajduje się tam niezwykłej urody kaplica św. krucyfiksu. (chyba nie pomyliłam nazwy). Tam też na bogato!!! Aga uklękła, bo ona już tak ma, w przeciwieństwie do mnie i ze zdumieniem stwierdziła, że podłoga jest podgrzewana!!! Można?Można :)
W ogóle wszystkich kaplic w tej bazylice jest 6... 

wnętrze katedry.





i kaplica krucyfiksu.






Bogato, bogato...ale my już naprawdę byliśmy głodni. Przy głównej uliczce pizzeria na kilogramy i na grubym cieście. Nowość. Weszliśmy, bo wyglądało to wszystko apetycznie, chociaż to grube ciasto ??? A co tam, zjemy. Wzięliśmy każdy inną i okazało się, że jest przepyszna!!! Ciasto leciuteńkie i chrupiące, a farsz rewelacyjny!!! Panie operowały tam nożyczkami. Też nowość. Ciach, ciach i pięknie pokrojone na małe kwadraciki :)



A na deser weszliśmy do ciastkarni na lokalny deser o nazwie Polenta e Osei! Przesłodkie, jajeczne ciastko z kaszką kukurydzianą. W smaku przypominało mi kogel mogel... Smaczne, ale dużo tego zjeść nie można, bo przesładza!! Wzięliśmy nawet po takim do domu i nawet dojechało w całości.


Chcieliśmy jeszcze połazić po Dolnym mieście, bo tam też widniały kopuły kościołów. Zahaczyliśmy o kilka, ale Mario już się poddał. Wchodziłyśmy same. Jeszcze nigdy w ciągu 3 dni nie byłam w takiej ilości kościołów!!! NIGDY!!! Ale jeszcze nie byłam w Rzymie, więc wszystko przede mną.
Kupiliśmy sobie wino i poszliśmy do Mc Donalda na herbatę i żeby trochę odtajać. Przesiedzieliśmy tam prawie 3 godziny, popijając te herbaty, winem i zagryzając tym dziadowskim jedzeniem. Niestety. A potem autobusem pojechaliśmy do lotnisko. Samolot opóźniony teoretycznie o pół godziny ( w Katowicach śnieżyca), a praktycznie o godzinę. Wylecieliśmy prawie o północy. W Polsce rzeczywiście tony śniegu, pługi na płycie lotniska. Najważniejsze, że już w domu. Nie lubię latać. Tzn. doceniam zaoszczędzony czas, bo to jest bezcenne, ale jak mam lądować to mi trochę słabo. Za to uwielbiam startować!!! Potęga silników, która wygrywa z ziemską grawitacją zawsze wprawia mnie w zdumienie. To nie powinno latać, a leci...a nawet zapieprza!
Aga z Włoch wyjeżdżała już podziębiona, Mario z opryszczką. 2 dni potem obydwoje byli  zdemolowani i chorzy strasznie!!! Maria dopadła grypa- ani ręką, ani nogą- nic! Chory był strasznie!!! No cóż, ofiary muszą być. 3 dni na hardcorze zaowocowały choróbskami. Raz ciepło, raz zimno, raz upoceni, raz wychłodzeni. Tylko ja się uchowałam. Na szczęście.
Włochy zdecydowanie na pewno jeszcze nie raz...ale może już nie w zimie? Polecam, bo pięknie tam jest i nudzić się nie sposób!!!I Bergamo koniecznie!!! Brama do Mediolanu? Taką bramę warto zobaczyć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz