I nastał drugi dzień naszego pobytu w Italii, tym razem przeznaczony na wizytę w Como.
Okazało się, że całkiem niedaleko naszego hotelu znajduje się stacja kolejowa, skąd bezpośrednio mogliśmy dojechać sobie do tego miasteczka. Przy okazji zwiedziliśmy Sesto S. Giovanni i dowiedzieliśmy się, że właśnie tam jest siedziba producenta wina Campari. I to spora!!! Co ja piszę- wielka i futurystyczna, chociaż stary budynek winiarni został sprytnie wkomponowany w nowoczesną bryłę. Wygooglujcie sobie, bo jest na co popatrzeć.
Do Como jechaliśmy jakieś 40 minut w ciepłym i czystym pociągu. Miasteczko zostało założone w 196 r p.n.e jako strażnica graniczna, ale śladów antyku nie zauważyliśmy. Ruszyliśmy za ludźmi z pociągu. Właściwie nigdy nie mamy jakiegoś planu co koniecznie musimy zobaczyć- po prostu przygoda czeka. Zwiedzanie z niespodziankami. Tym razem było podobnie. Nawet nie wiedzieliśmy gdzie ci ludzie idą, ale co tam... Ulica wyglądała jak główny deptak. Po drodze piękna karuzela. We Włoszech czy zima czy lato- karuzele są czynne :)
Tuż za rogiem zabłyszczało przed nami błękitne jezioro Como nazywane inaczej Larius, co zrozumiałe samo przez się.
Mieliśmy cudną, słoneczną pogodę, więc w jego blasku jezioro naprawdę zaimponowało. Jest to trzecie co do wielkości jezioro we Włoszech i jak się okazało najgłębsze. Ma ponad 400 metrów głębokości!!!! Dookoła góry, a do nich poprzyklejane domki. Bajkowo.
Nad samym jeziorem plac zabaw dla dzieci, kładka z pomnikiem upamiętniającym dokonania Aleksandra Volty (tego od baterii), a także postawiona specjalnie z myślą o tym naukowcu świątynia utrzymana w stylu klasycystycznym. Volta urodził się w Como, więc mają się czym pochwalić. Zresztą to nie jedyny pomnik w okolicy postawiony na jego cześć, ale o tym za chwilę.
Zauważyliśmy, że na przeciwko świątyni dla Volty, po drugiej stronie jeziora, na wzgórze biegnie kolejka...i biegnie WYSOKO!!! Super, wjedziemy sobie i obejrzymy okolicę z góry.
Cena biletów na kolejkę w obie strony- 4 i pół Euro. Ludzi tłum!!! Oczywiście odstaliśmy w kolejce do kolejki swoje.
Na górze okazało się, że jesteśmy już w zupełnie innej miejscowości. Z tego co pamiętam to było chyba Brunate. Miejscowość usytuowana na szczycie wzgórza- albo pod górę, albo z góry- tak czy siak przechlapane! Ale za to jakie widoki na Alpy!!!! Bajka.
No i cóż tam na tej górze???. A kościół oczywiście. Weszliśmy. Ładny, jeszcze z szopką Bożonarodzeniową. A na widnokręgu Lighthouse. Latarnia, z tym, że nie morska. U nas na Dolnym Śląsku też są takie. I to sporo, z tym, że nasze były poświęcone Bismarckowi. Najbliższa ode mnie, to wieża na Wielkiej Sowie, ale jest też w okolicy Sobótki i wiem, że była także w Boguszowie Gorcach. Została wysadzona w powietrze. Niestety.
Ta nad jeziorem Como została poświęcona oczywiście Alessandro Volcie. Tylko cholera daleko do tej latarenki!!! Aga postanowiła popytać o jakiś środek transportu- owszem jest, ale tylko w weekendy, a my byliśmy w poniedziałek...
No niby na fotce niedaleko... ale pod górę. |
Za takie pieniądze można by było wybudować kolejną, fajną i naprawdę potrzebną wioskę S.O.S dla dzieci. Tylko po co, skoro powstało to obrzydlistwo. Zimne, wielkie i przerażające tak naprawdę.
No ale wracając do Italii- skoro już tu jesteśmy, to pójdźmy do tych kościołów. Pod górkę...Co tam. Drogowskazy prowadziły :)
2 odcinki były katastrofalne. Nawet pożałowaliśmy, że nie idziemy drogą, ale musimy być twardzi, nie miękcy:) Było krócej, ale za to ekstremalnie.
Wdrapaliśmy się na jakiś szczyt, gdzie i owszem był kościół, a właściwie jakaś kaplica, a do niej przyklejony bar. U nas nie do pomyślenia. W środku biednie, ale czyściutko. Znaczy w kaplicy, nie w barze. Walnęliśmy się umordowani na ławce i wyciągnęliśmy z plecaka spreparowanego drinka z lotniskowej wódki z sokiem ananasowym. Smakował w tym słonku wyśmienicie :)
I urechotaliśmy się, bo na ścianie kaplicy panele słoneczne i miejsce z defibrylatorem jakby co!!! Sprytnie i tanio. Chociaż jeśli kilka dni kompletnie nie byłoby słońca i przytrafiłby się jakiś zawalik, to co? Lipa.
Ale zanim walnęliśmy się na ławce, okazało się, że jesteśmy tuż pod latarnią Volty!!! Jeszcze tylko kilka kroków!!! Pokrzepieni drineczkiem, z bananami na twarzach ruszyliśmy po schodkach do góry :)
Latarnia, jak latarnia, szału nie ma, ale za to WIDOK!!!! Kopary nam opadły!!! Przecudowne Alpy, w dole błękitne jezioro, domeczki poprzyklejane do wzgórz i fantastyczne słońce. Powietrze było zamglone, ale i tak widoki nieziemskie!!!! Pod nami latały samoloty , oczywiście nie pasażerskie... Stałam jak wryta w ziemię!
Walnęliśmy się tam na kolejnej już ławeczce i podziwialiśmy te cudowne, niepowtarzalne widoki dopijając nasz "soczek"- kulturalnie z kubeczków ...
Widoki nadzwyczajne, ale zgłodnieliśmy i czas było wracać. Nabierałyśmy jeszcze z Agnieszką lokalnych szyszek, które wyglądały jak róże i ruszyliśmy w dół. Z okien kolejki widzielismy bryłę olbrzymiej katedry w Como. Nasz następny punkt do zobaczenia.
Katedra pochodzi z końcówki XIV wieku i podobno jest ostatnią gotycką katedrą we Włoszech. Ładna i z zewnątrz i wewnątrz. Sporo ludzi, ale gdzież im do Mediolanu i ich Duomo :)
słaba jakość zdjęć, ale nie chciałam używać w środku flesza. |
Siedliśmy sobie na świeżym powietrzu przed tym obiektem sakralnym i zamówiliśmy pizzę... Pani zrozumiała, że 3, a my chcieliśmy tylko 2. Nie dyskutowaliśmy, bo pani była bardzo miła, a my głodni. I nażarliśmy się tym włoskim frykasem, chociaż po powrocie do Mediolanu znowu mieliśmy iść do apperitivo na kolację.
Pooglądaliśmy sobie Włochów na tym placu- to są obłędni psiarze!!! Naprawdę, nie przypuszczałam, że ten naród tak kocha psy i ma ich takie ilości. Oczywiście konsekwencją są oszczane i okupkane ulice, ale psy zadbane i prawie wszystkie wystrojone w ubranka- bo mróz przecież!!! No i wyglądaliśmy, czy przypadkiem nie nadchodzi George Clooney, który mieszka przecież nad jeziorem Como. W ogóle dowiedziałam się, że jezioro było tłem filmowym do Casino Royal - pierwszej części Bonda z Craigiem i do Gwiezdnych Wojen- Ataku Klonów ... a także do Ocean's Twelve właśnie z Clooneyem, który wtedy zakochał się w tej miejscowości. Nad jeziorem pomieszkuje też Madonna (nie interesuje mnie), Brat Pitt
(no, to już zdecydowanie lepiej ) czy Donatella Versace (tej to się można kompletnie wystraszyć!!! )
Szwendając się jeszcze po miasteczku wróciliśmy na dworzec, a stamtąd do Milanu. Potem metrem znowu nad kanały do aperritivo. Tym razem do innego, z gorszym jedzeniem niestety, ale wystrój był fajniejszy i było tam cieplej-zamówiliśmy sobie do kolacji po fajnym drinku. Mój jak się nazywał??? he, he... no jasne, że El diablo.
Składniki:
- 40 ml Tequila blanco 100% agawy
- 1/4 Limonka
- 10 ml Likier creme de cassis
- 120 ml Ginger Ale
- 4-5 Kostki lodu ( ja miałam tych kostek z 10!!!)
Przygotowanie:
Na wieczór kupiliśmy sobie włoskie wino i oglądając w hotelowym TV koncert Rolling Stonesów na Kubie, padliśmy umęczeni jak kawki.... A na kolejny dzień zaplanowaliśmy Bergamo :) Zachwycające.
Ps. Chciałam tylko dodać, że spotkaliśmy George Clooneya. Naprawdę, na sam koniec naszej podróży, na lotnisku w Katowicach czekał na nas popijając kawkę... NA PLAKACIE!!!
Buziaki.
- Pół ćwiartki limony włożyć do szklanki highball i rozgnieść ją tłuczkiem.
- Kostki lodu dodaj do szklanki i wlej resztę składników.
- Wymieszać dokładnie łyżką barową przez około 8-10 sekund.
- Wypij ze smakiem :)
Ps. Chciałam tylko dodać, że spotkaliśmy George Clooneya. Naprawdę, na sam koniec naszej podróży, na lotnisku w Katowicach czekał na nas popijając kawkę... NA PLAKACIE!!!
Buziaki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz