Ani nie miałam takiej potrzeby, ani wystarczającej determinacji, ani silnej woli. Ani w ogóle powodu specjalnego do ograniczania sobie jedzenia i picia. Ja po prostu lubię jeść!!Lubię! I nic tego nie zmieni (no chyba, że jakaś nagła choroba, która zweryfikuje mój jadłospis, ale póki co, nie ma o czym gadać.)
Miałam (i mam ) sporo koleżanek, które co jakiś czas wpadają w wir diet- a to tylko kurczak i gotowane buraki, a to dieta białkowa bez odrobiny węglowodanów, a to dieta sokowa, dieta Kwaśniewskiego czy sam serek wiejski 8 razy dziennie. O RATUNKU!!!! Jakaś tragedia. Z jednej strony byłam pełna podziwu dla katuszy, które przeżywały znane mi koleżanki, a z drugiej pukałam się w głowę- ludzie, po co?
Z jeszcze innej strony, nigdy też nie musiałam specjalnie tych diet pilnować, bo natura obdarowała mnie świetną przemianą materii i mogłam się np. najeść placków ziemniaczanych z zawiesistym sosem polanych dodatkowo gęstą śmietaną, a potem pójść na długą drzemkę i NIC. No oczywiście do czasu, ale długie lata po prostu nie tyłam. Każda ciąża to dodatkowe 10 kg, po porodzie minus 5, bo miałam łapczywe i żarte dzieci, więc gubiłam niemiłosiernie. Długie lata byłam po prostu szczupła.
Pisałam już, że przytyłam po 40-tce, gdy przestałam intensywnie pracować w terenie, ale nawet wtedy, patrzyłam na wszelkie diety z obrzydzeniem.
Jednak od jakiegoś czasu nasza Gośka zaczęła nam myć głowy (mnie i Mariowi), że nie dbamy o siebie, że przydałaby nam się porządna dieta oczyszczająca, po której poczujemy się jak młodzi bogowie, bo po pierwsze- przybędzie nam sporo energii, po drugie -zgubimy nadmiar tłuszczu, po trzecie -pozbędziemy się toksyn z organizmu, a po czwarte -w ogóle musimy spróbować, bo naprawdę będzie super. SUPER!!!
Patrzyłam na tę swoją córkę ze zgrozą!!! Co ona w tym rozumku swoim uknuła znowu? Ale tak długo nam truła, tak długo przedstawiała swoje argumenty, że zgodziliśmy się pod warunkiem- że ja do tego palca nie przytknę i wszystko mamy mieć podane pod ryjek i jeśli choć raz poczuję się głodna, a nie będzie co jeść, to może być konflikt zbrojny w domu. Gosia zaklaskała w łapki jak foczka i przystąpiła do działania.
Mieliśmy zacząć od soboty, żeby organizm od razu nie zwariował, a poza tym, żeby ona nas miała na oku, czy gdzieś cichaczem w pracy nie podżeramy jakichś śmieci.
Moi drodzy ta dieta to sam szał!!! Tam nie ma NIC.... oprócz warzyw (niektórych), kwaśnych owoców, wody i soków (niektórych) i kiszonek. NIC. Zero tłuszczu, zero cukru, zero węglowodanów, zero białek, zero wszystkiego. Myślałam może kukurydza?NIE!!! Bób może? NIE!!!! Groszek?NIE!!!!
Rano zamiast kawy dostałam wodę z cytryną i imbirem, z zaraz potem kubek barszczu z czerwonych buraków na ciepło. No zaczęło się w sumie dobrze. Rano nie jestem głodna, więc spoko. Na obiad dostaliśmy zupinę na wodzie (pomidory, brokuł, cukinia i chyba cebula). W sumie zupa smaczna, bo można w tej diecie używać przypraw. A 2 godziny później pieczone warzywa z piekarnika- takie same jak w zupie plus marchewka. Takie na dziko, bez oliwy, bez sosu. Po prostu... warzywa. Pycha... 😖😧😨
Na kolację znowu zupa i jakieś warzywa do pogryzania. Zgrzytałam zębami, ale jadłam, a w moich jelitach rozpoczęła się jakaś poważna batalia, bo jeszcze takich odgłosów z siebie NIGDY nie wydawałam. Coś tam się działo niepokojącego.
Na drugi dzień podobnie... woda z cytryną i barszcz. Ale na obiad zaprosili nas rodzice Bartka, co przyjęliśmy z wielką radością. Oni myśleli, że w tej diecie wolno nam chociaż kasze, więc zrobili jakieś muffiny z jaglanki i kalafiora, a tu figa. Zjedliśmy u nich 2 rodzaje kapusty- jedna gotowana, druga kiszona, surówkę z roszpunki z pomarańczami i zupinkę na wodzie 🙀 W sumie smaczną, ale średnio sytą. Dodatkowo wychlaliśmy 5 litrów herbaty z konopi... Też smaczną :)
I tak dzień po dniu to samo, albo prawie to samo, ale ja w poniedziałek miałam już poważny kryzys, a dieta miała trwać 10 dni!!!! Bolała mnie głowa i oczy, lekko kręciło mi się w głowie. Powiedziałam Gośce, że wszystko wszystkim, ale 10 dni to ja niestety nie dam rady, zwłaszcza, że na dworze mrozy po minus 20 stopni, więc jest to średni czas na dietę opartą na samym zielsku. Gosia zrozumiała i powiedziała, że w piątek będziemy już wyhamowywać ... Cokolwiek to miało znaczyć, ale do piątku hardcore! Pamiętam jak jednego dnia dorwaliśmy się z Mariem do słoika z ogórkami kiszonymi. Żarliśmy to jak szczerbaty suchary!!! Rety, jakie to były smaczne i syte ogórki!!!
W czwartek dostaliśmy trochę jaglanki, a w piątek po grzance z avocado dodatkowo jako obiadek. O santa madonna, jaki ten chlebek był pyszny!!! Bardzo, bardzo lubię pieczywo i chociaż mówią, że gluten i coś tam- mnie nie szkodzi. I tak przez kilka nocy śnił mi się chrupiący chleb ze smalcem i szczypiorem. Koszmar prawdziwy :)
Tak naprawdę Mario przeszedł tę dietę dużo lepiej niż ja i on ciągnąłby ją dalej, ale ja już w czwartek kupiłam 2 kilogramy żeberek i zabejcowałam je w miodzie i przyprawach, żeby doszły do niedzieli, bo w niedzielę miałam ochotę najeść się po same czubki uszu, więc powiedziałam, że jak chce to super, ale ja rąbię te żeberka i nie będę ich jadła na korytarzu. Poddał się.
W sumie przetrwaliśmy na diecie pani Dąbrowskiej 7 dni. Wcale nie było łatwo, ale nie było też tak źle jak sobie wyobrażałam. Gdyby nie zupy, byłoby dużo, dużo gorzej, bo one ratowały nam dupska. Ciepła zupa pomidorowa z makaronem z kabaczka jest naprawdę smaczna i nawet lekko zapychała, ale i tak gdzieś z tyłu głowy miałam jakiś niedosyt. Po prostu mózg szukał tłuszczów i cukrów tam, gdzie ich nie było, a jak wiadomo dla mózgownicy cukier jest najlepszym pożywieniem. Biedne moje szare komórki!!!
Czy schudłam? Nie sądzę, może troszkę, ale szału nie było. Zresztą nie spodziewałam się po 7 dniach jakichś spektakularnych wyników i jak się okazało słusznie. Toksyny? No pewnie wypłukałam, bo piłam więcej niż zwykle, chociaż i tak za mało jak na standardy Gosi. To co na pewno się stało, to odstresowanie wątroby. Ona skorzystała na tej diecie najbardziej i choćby dlatego warto było pomęczyć się te kilka dni. Odsapnęła na pewno. A co z samopoczuciem młodych bogów? Ha, ha..zapomnijcie.
Na tej diecie można przeżyć, tylko cholera co to za życie? Bez wina, serów i pieczywa? Lipa kompletna. Być może powtórzyłabym ten wyczyn, ale na pewno nie zimą przy wściekłych mrozach. Najlepiej w sierpniu, gdy są już świeże pomidory, a słońce jeszcze mocno praży. Zobaczymy.
A póki co, dzisiaj pierwszy dzień wiosny. Dzień wagarowicza, a ja się pochorowałam i przez kilka ostatnich dni leżałam w wyrku zdychając i pocąc się. Dopadła mnie grypa z przerzutem na zapalenie oskrzeli. Nie pamiętam kiedy ostatni raz zażywałam antybiotyki, ale niestety tym razem się nie dało. Choroba zdemolowała mnie tak, że ani ręką ani nogą. Coś okropnego to było. Od ubiegłej środy do wczoraj, niewiele pamiętam ... Koszmar jakiś.
Ale dzisiaj weszłam w końcu do ogrodu, bo zwariować w tym domu można. W ten pierwszy dzień spodziewałam się zielonej trawki, a tam 15 cm śniegu i wcale na wiosnę nie wygląda. Nawet wierzyć się nie chce, że to już 21 marca.
Dobrze chociaż, że dzień już jest długi!!! Hurra. A w zawiązku z wiosną sesja fotograficzna z Misiem. Czas na fryzjera...Jego, nie mojego!!! Tylko już ja oczami wyobraźni widzę jak Misio daje się ostrzyc na gładko.. ha, ha...
Dzień dobry, to ja, Misio i pańcia. Podobno idziemy do fryzjera, ale nie wiem co to. |
Pańcia mówi, że to bardzo fajne. Dają smakołyki! Tylko trzeba stać grzecznie, co najmniej pół godziny. Ile to jest pól godziny? Chyba dużo? |
Pańcia mówi, że to trochę dłużej niż do tego zdjęcia. Może dam radę. |
Proszę państwa, Misio zgodził się ostrzyc na wiosnę... |
Ale co ty bredzisz kobieto? Nie, wcale nie mówiłem, że dam się ostrzyc. Ja się tylko zgodziłem na fryzjera i smakołyki... |
no i co to będzie? |
Dziwię się, że przy swoich córkach dopiero teraz dałaś się namówić na dietę. Brawo za wytrzymałość o dobrze, że wróciłaś do normalności 😆 A co do Misia, to czekam na foty po fryzjerze i relację z wizyty. A te foty są boskie, Misiek pozuje idealnie 🐕
OdpowiedzUsuń