niedziela, 11 marca 2018

Początek roku.

W drodze na Wielka Sowę w styczniu by Tomek Ostrowski
No proszę i mamy marzec!!! Cieplutki marzec!!!!2 pierwsze miesiące strzeliły nie wiadomo kiedy. Strasznie nie lubię tych styczniów i lutych, bo są ciemne, zimne i obrzydliwe, zwłaszcza jeśli nie ma śniegu, tak jak to było w tym roku. No a luty dodatkowo w bonusie dowalił rekordowymi mrozami. Spacery z psem to była średnia przyjemność.
W styczniu praktycznie tydzień po tygodniu jakieś imprezy w weekendy. Najpierw urodziny Madzi z Wrocławia (mam kaca do dzisiaj!!!), a tydzień później koncert Tribute to George Michael we Wrocławskim Starym Klasztorze. Na basie miał grać nasz wspólny (Magdy i nasz) znajomy Paweł, który kilka lat temu jako repatriant  wrócił do ojczyzny z Kazachstanu razem z fantastyczną żoną Arinką i synkiem Wiktorem. Jeszcze w listopadzie Paweł zaprosił nas na FB  na to wydarzenie, co bardzo mnie ucieszyło, bo po pierwsze- kocham George Michaela, a po drugie- chciałam usłyszeć jak gra nasz Pablo na basie. Obiecałam mu, że na scenę posypie się deszcz staników. Potem pisała do mnie Madzia z pytaniem, czy my będziemy te staniki rzucać, bo Paweł zatrwożony, że my naprawdę chcemy to zrobić. Odpisałam Madzi, że jasne, co ją bardzo ucieszyło. W dniu koncertu zapakowałam 4 biustonosze do torebki po swoich córkach ( moich nie brałam, bo zabiłabym basistę namiotem), a Magda zgarnęła 2 sztuki ze swojej osobistej szuflady.


 Na miejscu okazało się, że przez miejsca siedzące (w ogóle co za pomysł??? Na koncercie miejsca siedzące?Przecież to nie filharmonia) nie będziemy mogli stać pod sceną, bo nie da rady, więc żeby cokolwiek zobaczyć stanęliśmy na antresoli, skąd żadnym biustonoszem nie dorzuciłybyśmy na scenę. No cóż, koncert się rozpoczął i był bardzo fajny, chociaż wokalnie miał bardzo wiele do życzenia. Ale kapela miała zacny chórek, świetnego saxofonistę no i rzecz jasna genialnego basistę :). Żeby śpiewać tak jak George Michael po prostu trzeba być Georgem Michaelem. Tutaj wokalista nadrabiał energią, no i bardzo dobrze. Bozia głosu nie dała.
Postanowiłyśmy zrzucić te biustonosze z antresoli po prostu na publikę... Najpierw jeden... a potem już deszczem.




Powyżej widać jak jeden z uczestników doniósł na scenę staniczek. Wokalista jakby od razu się poczuł. Dopiero jak wyczaił, że to nie dla niego, tylko dla Pawła, mina trochę mu zrzedła. Miałyśmy ubaw po pachy,  a biedny Paweł stał kręcąc głową, jakby mówił-K#$@a, nie wierzę... A jednak.
Fajny koncert, naprawdę. Przy Wake me up before you go go publika już szalała w najlepsze. Dobra inicjatywa, trochę gorsze wykonanie, ale i tak bawiliśmy się świetnie.



Tydzień później była nasza imprezka urodzinowo- mafijna, a w drugim tygodniu lutego pojechaliśmy z Mariem do Warszawy. Mamy tam 2 fajne koleżanki, które zawsze starają się, żeby nasz pobyt u nich był urozmaicony. My w sumie pojechaliśmy tam na koncert Schillera, który odbył się 12 lutego, ale w stolicy wylądowaliśmy już w sobotę. A w sobotę miał się odbyć mini zlot fanów Duranów, ale niestety przypadki chodzą po ludziach i spotkaliśmy się tylko z Edi, bo reszcie dziewczyn powypadały inne rzeczy. Zwłaszcza Asi Czarnej fatalne. Ale spotkanie z Edi było przesympatyczne i przezabawne, dodatkowo przy dobrym jedzonku, bo spotkaliśmy się w czymś w rodzaju bursy w ambasadzie Serbii. Tam rodowici Serbowie zaserwowali nam swoje narodowe dania. Bardzo smaczne. Po wypiciu 5 butelek wina serbskiej roboty rozeszliśmy się w doskonałych humorach.


A następnego dnia zwiedzanie- najpierw pojechaliśmy na złomowisko, gdzie w wielkim hangarze była wystawa figur stalowych!!! I kogo tam nie było?I Terminator i Predator i Alien i Super Mario, Jaskiniowcy, Houlk i wielu, wielu innych. Dodatkowo fantastyczne samochody i motocykle. Naprawdę sztuka przez duże sztu, a precyzja wykonania godna najwyższego podziwu.

bizon ze śrubek



Mario i super Mario :)

Predator

stolik kawowy ze stołkiem


Świetna ta wystawa, chociaż wejście nie tanie, bo 25 pln od osoby, chyba, że bilet rodzinny to 20 pln. O taki poprosiłam, a pan zapytał gdzie moje dzieci. Pokazałam Beatę i Anię, pan się zaśmiał, że spore mi te dzieciaki porosły, ale sprzedał ulgowe.
Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy do czegoś w rodzaju demobilu w Otrębusach. I czego tam znowu nie było? Samochody z przeróżnych epok, motocykle, piętrowe autobusy, budki telefoniczne, stare telewizory i radioodbiorniki, wózki dziecięce, rowery i szlag wie co tam jeszcze. Był nawet czołg Rudy:)

pink caddilac


A wieczorem dziewczyny zabrały nas do klubu Boho na występy standuperów z programem spontan. Czyli na naszych oczach miało się dziać. Na miejscu okazało się, że być może wcale nie wejdziemy, bo jest mało miejsca, ale jakoś nam się udało. Rzeczywiście miejsca było bardzo mało. Scena malusieńka. Policzyłam, że publiki było jakieś 6o sztuk, a artystów 12 :) Podzielili się na 2 grupy i poprosili o nadanie im nazwy- publika wymyśliła Bąbelki i Bandę Łysego, a konkurencji było 8. Stado zakręconych i przezabawnych ludzi na spontanie wymyślali pocieszne scenki, z których dosłownie laliśmy ze śmiechu. Mnie osobiście najbardziej rozśmieszyła "Randka w  ciemno", gdzie kandydatami na randkowiczów był krecik, który nienawidzi mężczyzn, ameba znająca się na hydraulice i kosmonautka wystrzelona w kosmos w samochodzie Tesla. Na pytanie, czy Ameba zaprosiłaby naszego głównego kandydata na obiad do rodziców, Ameba odpowiedziała, że mają tylko jedna komórkę, ale lubią się dzielić i znają na rurach, Krecik co chwilę stękał oh Yo, a astronautka lewitowała.... Konkurencje były naprawdę jajcarskie, a występujący niezwykle inteligentni, przezabawni i naprawdę spontaniczni. I o to właśnie chodziło. W którymś momencie zalałam się łzami ze śmiechu. Decyzją publiczności cały konkurs wygrały Bąbelki, chociaż Banda wcale nie była gorsza. Polecam kabaret "Damy na Pany" i resztę towarzystwa z klubu BOHO, bo są nieprzeciętni i naprawdę, naprawdę przezabawni!!!


Krecik za kotarą

Chubbaka popijający herbatkę z cytrynką przyklejony do rzepa

Konkurencja, gdzie każde nowe zdanie zaczynało się na kolejną literę alfabetu. Tutaj scenka w izbie przyjęć.

Szef bandy Łysego

nie pamiętam...

i na koniec tańce i śpiewy na spontanie. Brawa.

W poniedziałek i wtorek jeszcze pozwiedzaliśmy stolicę. Ruszyliśmy szlakiem najfajniejszych murali warszawskich i odwiedziliśmy nowo otwarte muzeum Warszawy, a także muzeum karykatury. Świetne!!!
Wszystko nam się podobało i dziękujemy naszej przewodniczce Ani za spędzenie z nami tego fajnego czasu, a Beacie za wyszukanie tych wszystkich atrakcji.




najmniejsza kawiarenka w Polsce. 2 osoby plus barista i jest tłum!!!

i domek dla lalek w jednym z podwórek na Hożej (o ile pamiętam)
A we wtorek wieczorem wyczekiwany koncert Schillera. Do całkiem niedawna w ogóle nie wiedziałam kim ten człowiek jest, ale jakoś ze 2 lata temu wpadliśmy na jego koncert z Hamburga, gdzie jedną z zaproszonych gwiazd był Midge Ure z Ultravox, a wykonanie podczas tego koncertu utworu Let it Rise zwaliło nas z nóg. Po prostu czad!!!




Midge Ure, starszy już facet, ale tutaj w jednej z najlepszych odsłon ever!!!. W ogóle myślałam, że nie ma lepszego wykonania tego kawałka poza tym koncertem, dopóki nie zobaczyłam Symfonicznego koncertu w Berlinie. No tutaj to majtki mi spadły!!!
Sami porównajcie.



Cały koncert dostępny na youtube. Zachęcam do obejrzenia, bo doprawdy jest czarowny.
Polubiłam tego Schillera, chociaż wielką fanką nie zostałam. Spodobała mi się jego melodyka, aranżacje i przestrzenność kompozycji, a także rozmach. Bilet na jego koncert Mario dostał w prezencie urodzinowym, a ja swój tradycyjnie dokupiłam. Warszawski występ miał się odbyć w klubie Progresia, gdzie 2 dni wcześniej występowało OMD. Klub zrobił na mnie średnie wrażenie. Obdarty i brudny. Podłoga nie myta chyba od 10 lat. Jakaś tragedia. Naprawdę. Nie jestem jakąś pedantką, ale to mi zazgrzytało, gdy z klepiska wyglądały na mnie klepki parkietu.



Sam koncert odbył się z lekkim opóźnieniem i niestety ku naszemu rozczarowaniu Schiller wystąpił tylko z dwoma muzykami, bez jednego wokalisty. Oczywiście wszystko było fantastyczne i kompozycje i oprawa i zaangażowanie, a także niezwykła kultura Christophera Von Deylena, ale cholera naprawdę zabrakło chociaż jednej wokalistki, a ludzie aż się rwali do odśpiewania I Feel you. Trudno, taką wybrali konwencję i ten brak śpiewaków to jedyny zarzut jaki mam do tego koncertu (A Schiller potrafi wybrać wśród najlepszych). Sam koncert niezwykle przestrzenny i klarowny. W tle piękne slajdy uzupełniające muzykę. Grali długo, ale my już pod koniec zwinęliśmy żagle, bo rano do roboty, a do domu jeszcze ponad 400 kilometrów. I tak jazda w tej chwili z Warszawy na DŚ to sama przyjemność i lekkość bytu. Kiedyś ta trasa trwała ponad 8 godzin, teraz można zmieścić się w 4.
Zleciał ten początek roku strasznie szybko, chociaż na fajnych wydarzeniach.
 Dzisiaj było 17 stopni!!! Biegałam w krótkim rękawem po ogrodzie i coś tam ogarniałam. Chciałam nawet zrobić pierwszego grilla, ale PIS rozpoczął prohibicję zakupową w niedzielę i pozamykał markety, więc nie było materiału, ale jeśli w następny weekend będzie też tak fajnie, rozpocznę sezon grillowy 2018 :) W końcu wiosna. NARESZCIE!!!

Obrazek z Muzeum Karykatur. Cudny :)


1 komentarz:

  1. Teraz już wiem dokładnie dlaczego na Warmię nie przyjechaliście hi hi Ale nie ma co, rok Wam się super ciekawe zaczął.
    Koncert Schillera obejrzymy razem, jak przyjadę :)

    OdpowiedzUsuń