środa, 22 maja 2019

Wożąc panią Daisy, czyli podwójne widzenie.

Niestety nie będzie to post filmowy, ale raczej droga przez mękę i polską służbę zdrowia.
Swoją drogą, bardzo film pt. "Wożąc panią Daisy" lubię i polecam zdecydowanie, ale o tym może innym razem.
Dzisiaj o podwójnym widzeniu i nie mam tu na myśli zwiastowania aniołów, Jezusa brodziatego czy matki jego, ale o uszkodzeniu nerwu odwodzącego oka lewego.
W niedzielę Wielkanocną wieczorem zauważyłam, że coś niedobrego dzieje się z moim widzeniem i mam wszystko podwójne, co mocno mnie poirytowało, ale w ciągu dnia piłam jakieś wino, byłam zmęczona i pomyślałam, że do rana pewnie mi przejdzie. Rano mieliśmy jechać z Mariem do Czeskiego Nachodu zobaczyć tamtejszy zamek i o ile w mieszkaniu widziałam w miarę przyzwoicie, to w samochodzie na trasie miałam przed oczami dwie drogi oddalone od siebie o kilka metrów, podwójne samochody i generalnie jakaś tragedia i lipa po całości. Nie miałam ani zawrotów głowy ani nudności, ani oczopląsu tak jak w przypadku błędnika, który lata temu dał mi do wiwatu, więc ten pomysł odrzuciłam od razu. Pomyślałam, że mam na pewno coś z oczami, a głównym podejrzanym było oko lewe.


W lutym miałam poważną infekcję, byłam przeziębiona i chora jak pies (teraz już wiem, że to nie było przeziębienie tylko grypa) i od tego czasu bolały mnie zatoki, na które brałam jakieś suplementy typu Zatokan plus, czy ibuprom zatoki, które pomagały doraźnie na kilka godzina, a dodatkowo przykładałam sobie ciepłą sól Iwonicką nagrzaną w mikrofalówce do czoła i zatok. Potem zrobiło się cieplej, więc wszystko przyschło, ale zaczęło mi szumieć w uszach. Jaka znowu cholera? W lewym uchu normalnie zaraz po obudzeniu jakby wielkie koło zamachowe obracało się rytmicznie i nie chciało przestać. Na początku myślałam, że to może w kaloryferze (ha, ha) a tutaj suprajs!!! Słyszę szumy... czas na lekarza. Wizytę do laryngologa mam umówioną na 4 czerwca... he, he... Ale już wiem, że ją sobie odpuszczę.



Ale to było jeszcze przed Wielkanocą. Na dole kilka fotek z Nachodu, bo fajne i czyściutkie miasteczko i zamek zacny bardzo i bogaty w eksponaty. Sam zamek został zbudowany w XIII wieku, ale w wieku XVI i XVII przebudowany w stylu renesansowym przez włoskich architektów. Dzisiaj zadbany i udostępniony turystom. Polecam.

Brama główna na dziedziniec





Widok z tarasu na miasteczko i śliczny kościółek na rynku

2 wieże

Sufit barokowej kaplicy

Ratusz miejski

i widok na zamek z Rynku
No, ale święta się skończyły, a we wtorek do pracy. Dostałam paniki, bo nadal widziałam podwójnie, a rejestracja do jakiegokolwiek lekarza graniczyła z cudem!!! Wydzwoniłam wszystkie przychodnie - zero wizyt tego dnia o tak późnej porze rejestracji (8:30). Lekarze wyjechali na długi weekend (bardzo nawet, bo połączony z majówką) Musiałam jechać do roboty, więc poprosiłam moja Gosię, żeby mnie zawiozła, co moje dobre dziecko uczyniło. Ogarnęłam rewiry i po powrocie do domu znowu siadłam przed kompem w poszukiwaniu tym razem okulisty lub neurologa. Wcześniej rozmawiałam z koleżanką pielęgniarką, opisałam jej objawy i ona stwierdziła, że jednak konsultacja z neurologiem byłaby najbardziej wskazana. Zadzwoniłam do jedynego znanego mi neurologa, u którego dopiero co byłam z cieśnią nadgarstka i prywatnie umówiłam się na 10 maja!!!! Potem zaczęłam dzwonić do okulistów i trafiłam na jakąś starsza panią, która poradziła mi, żebym w takim przypadku udała się do szpitala na oddział, ale dopiero po 17-ej. Pojechałyśmy z Gosią na oddział do szpitala, gdzie okulistka od razu wygoniła mnie na SOR, bo to na pewno neurologiczna rzecz (bez badania). Na SORze, pan powiedział, że mam najpierw iść na pogotowie w budynku obok i zobaczymy co powie lekarz. Na szczęście nie było ludzi i po przebadaniu przez jakąś dziwną lekarkę z tłustymi włosami dostałam znowu skierowanie na SOR. Postałam w kolejce, bo akurat była zmiana i po rejestracji dostałam numerek 2 do neurologa. Brzmiało optymistycznie. Ha, ha... Neurolog zbadał mnie 5 godzin później i zapytał czy mam piżamkę, bo zostaję na oddziale. Jaką kurdę piżamkę?Ja tu przyszłam do okulisty... Cóż było robić. Zadzwoniłam do Maria, przywiózł mi wszystkie piżamki, szlafroczki, szczoteczki i mydła i jeszcze tego samego wieczoru zrobili mi tomograf, co mnie niepomiernie zdziwiło bardzo pozytywnie. Pobrano mi też krew, zmierzono ciśnienie i cukier.
Rano wizyta lekarska- zapytałam co z tomografem? Nic nie wykazał. A wyniki? W porządku. No to co? Pora na rezonans magnetyczny. Musze napisać, że nienawidzę tego urządzenia  z całego serca, bo po prostu się go boję. Mam klaustrofobię i pamiętam jak w 98 roku miałam robione pierwsze badanie w tym ustrojstwie i jaki miałam atak paniki. To było straszne i przerażające. Przynajmniej wtedy. Powiedziałam technikowi, że mogę zachowywać się dziwnie. Ale okazało się, że nauka poszła do przodu i ten nowy RM w Swidnicy jest super nowoczesny, a co za tym idzie przestronny (jak na tubę), widny i na dodatek klimatyzowany. Przeżyłam to badanie zupełnie przyzwoicie. Sama się zdziwiłam. Badanie rezonansem wykazało wprawdzie jakieś patologie (kto ich nie ma, palec do budki), ale zdaniem lekarzy niezwiązane z moją dolegliwością. Wysłano mnie na badanie prądem (reakcje po podłączeniu pod prąd), w tym tężyczkowanie, które wypadło niejednoznacznie (swoją droga okropne jest to padanie) i nawodniono mnie magnezem, bo przyczyną tężyczki jest brak minerałów w organizmie, zwłaszcza magnezu. Postanowiono zrobić mi jeszcze punkcję lędźwiową, na co zdębiałam. Właśnie w tej samej sali ze mną leżały 2 kobiety po takim zabiegu i obydwie zdychały i płakały najprawdziwszymi łzami z bólu. Poleciałam do lekarza z zapytaniem, czy ja muszę zrobić to badanie, bo jakoś nie bardzo mi się podoba stan po wykonaniu tego zabiegu u koleżanek z sali, na co lekarz stwierdził, że jasne, że nie, ale jeśli mam boreliozę, to lipa po całości, a tylko w ten sposób będą mogli to stwierdzić. Hm, biegam z tym Miśkiem po polach i lasach i może mnie to bydle kleszczem zwane dziabnęło, a ja nawet nie wiedziałam jak i kiedy? Cóż było robić? Zgodziłam się i znowu ku mojemu zdziwieniu poszło jak po maśle! Ukłucie było do zniesienia, a samo badanie i czas po nim zupełnie przyzwoity. Potem zabrano mnie jeszcze do okulisty (nareszcie!) gdzie pani doktor też stwierdziła, że nic mi nie jest (????) Został mi jeszcze psycholog (czy aby mi się śrubki w głowie nie poluzowały) testy z tym związane, a na koniec badanie przepływu tętnic i szyjnych, które też wypadło pozytywnie.
No i co? Czas do domu. Pytam lekarza jak ja mam teraz funkcjonować, skoro cały czas widzę podwójnie, nie mogę jeździć samochodem, a na tym między innymi polega moja praca. Powiedział, że to jest symptomatyczne (WTF?) i mi to przejdzie (tylko nie określił kiedy), a póki co mam się skontaktować z optometrystą, bo on jest między innymi od mięśni oka. Ok, po 3 dniach szpitalnego życia wyszłam w piątek do domu, z receptą na suplementy diety i zwolnieniem na 2 tygodnie. W domu od razu zasiadłam do kompa (w okularach do czytania, bo z bliska widzę w sumie przyzwoicie, dlatego piszę tego posta) w poszukiwaniu innej pomocy takiej jak akupunktura czy masaż stóp (to pomysł mojej Gochy, w co ja w ogóle nie wierzyłam, ale w tamtym momencie napiłabym się wody z Bystrzycy i zgadzałam się na wszystko). Mamy w Swidnicy panią z Mongolii, która zajmuje się akupunkturą i kiedyś korzystałam z jej umiejętności, gdy miałam zdemolowany nerw kulszowy w nodze i wtedy mi pomogła. Niestety moja Mongołka była na długim weekendzie i miała wrócić jakoś za półtora tygodnia. Do optometrysty umówiłam się na za tydzień, tuż po długim weekendzie, a jeszcze tego samego dnia pojechałam do mojego homeopaty, który stwierdził, że za tydzień mi przejdzie i dał kilka lekarstw z adnotacją jak je brać (walnę go w łeb następnym razem!!!) (cena 70 pln)
Czyli byłam w głębokiej dupie, widząca nadal podwójnie, bez diagnozy, z lekką prognozą na przyszłość, że będzie lepiej.
Po długim weekendzie w końcu optometrystka. Pani przebadała mnie bardzo dokładnie i stwierdziła, że ewidentnie jest kiepsko. Zapisała mi odpowiednie szkła, które trzeba było zamówić na specjalne zlecenie, bo normalnie takich szkieł nie ma w sprzedaży i za tydzień miałam je odebrać. Dodatkowo kilka razy dziennie gimnastyka tego oka. Według niej mam uszkodzony nerw odwodzący, bo zaczęłam pięknie zezować!!! Okulary w cenie 700 pln plus badanie 150.
Pojechałam z Gochą do jakiejś szalonej baby w Jeleniej Górze na ten masaż stóp. Kobieta ewidentnie nawiedzona, ale stwierdziła po wymasowaniu i wymacaniu moich stóp, że jestem zdrowa, tylko może powinnam zbadać tarczycę? (wyniki tarczycowe miałam robione w szpitalu- w normie). Cena 50 pln.
Następnego dnia miałam wizytę u masażystki, która robi przeróżne inne rzeczy typu  kranio, czyli terapię czaszkowo- krzyżową, która przywraca przepływy i wzmacnia układ nerwowy. Poczytajcie sobie co to jest, bo nie mam czasu na wyjaśnienia. Mam kłopoty z kręgami szyjnymi, więc może to widzenie od tego? Cena 100 pln.
W końcu wróciła moja Mongołka z Tungi, znaczy tak się nazywa jej gabinet-" Pani, będzie dobzie, będzie dobzie, po 5 zabiegu na pewno". Wbiła mi 18 igieł w twarz po lewej stronie, w tym 5 w okolicach oka, a resztę w miejscu nerwu trójdzielnego i uchu, jedną w lewą rękę pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, a ostatnią i najbardziej bolesną w stopę. Ałaaaaaa.....


Jedna igła kosztuje 2,50. Ja mam ich 20 i przewidziane 10 seansów, czyli 500 pln. Jestem po szóstym zabiegu. Jest poprawa, zwłaszcza rano, ale popołudniu wszystko wraca na podwójne tory...
Neurolog w końcu wyczekana. Prywatnie oczywiście, bo na wizytę u neurologa z NFZ trzeba czekać 3 miesiące. Pani poczytała, pooglądała, przebadała i  stwierdziła uszkodzenie nerwu odwodzącego lewego, najprawdopodobniej po infekcji wirusowej. Zapisała 60 zastrzyków o nazwie Nivalin i dała zwolnienie do końca miesiąca. Dodatkowo kolejny raz rezonans, tym razem we Wrocławiu. Po co, ja pytam? Na pewno tam nie pojadę, nie będę się znowu naświetlać, bo nasz Swidnicki RM jest naprawdę najnowszym i najnowocześniejszym w okolicy i wystarczy tylko dobrze obejrzeć sobie zdjęcia z tego rezonansu ze szpitala.
Aha, zastrzyki  w cenie ok. 50 pln, 10 sztuk, ale skoro mam zlecenie od lekarza prywatnego, to za każdy zastrzyk muszę zapłacić w przychodni 12 pln!!! Pytam jak to, skoro jestem ubezpieczona i jestem pacjentem ich przychodni?Tak to,12 pln, albo na drzewo.
Zapłaciłam za pierwszy, na pogotowiu w weekendy nie zapłaciłam nic, potem znowu za kolejne 2 po 12 pln, ale w końcu Mario przypomniał sobie, że mamy podpisaną umowę z Caritasem na opiekę pielęgniarską i tam dostanę te zastrzyki za darmo. I tak się stało. Alleluja, bo właśnie zaczęłam kolejne opakowanie, czyli kolejne 50 pln w ampułkach...
 Reasumując- jeśli jesteś chory człowieku, musisz mieć albo znajomości, albo worek pieniędzy i nieskończone pokłady cierpliwości. Ja znajomości nie mam, worek pieniędzy też ma swoje dno... Ile wydałam w ciągu tego miesiąca? Sporo. Czy jest poprawa? Jak napisałam znikoma, ale jest. I nie jest to zasługa medycyny konwencjonalnej, a pani z  Mongolii, która doskonale wie co robi i po co. Nawet nie chcę myśleć co by się stało, gdyby tej kobiety w okolicy nie było. W okularach widzę pojedynczo, ale niewyraźnie. Samochodem jeździć sama nie mogę, więc niczym pani Daisy jestem nadal wożona, co jest upierdliwe nie tylko dla mnie, ale także dla moich domowników. Jestem jak osoba upośledzona z nadzieją, że będzie lepiej. Dobrze, że mam na tyle wyrozumiałą rodzinę, która zawozi mnie na te wszystkie zabiegi, zastrzyki i wizyty lekarskie. Bez Gochy, jej Bartka, Maria i z doskoku Meli byłoby ze mną kiepsko.
Chce jeszcze napisać, że jeszcze tak źle w polskiej służbie zdrowia nie było. Przynajmniej ja sobie nie przypominam, żeby na wizytę u lekarza pierwszego kontaktu czekać tydzień, chyba, że jest się umierającym, a do specjalisty czekać trzeba długie miesiące. No, ale skoro nasz minister zdrowia powierzył swoją działkę najświętszej Maryjce, to mamy rezultaty. Na plus jest tylko fakt, że w szpitalu wyniki są  bardzo szybko i wszystko robione jest taśmowo i płynnie. Nikt tam nie ma czasu na leżenie tygodniami i czekanie na diagnozę. Urządzenia nic nie wykazały, to się Polaku lecz sam. Wypad i szukaj ...szukaj, może znajdziesz i może ktoś pomoże. Trzeba mieć szczęście i jak napisałam worek pieniędzy, najlepiej w złocie Azteków.
Na plus- nie mam boreliozy ani guza mózgu, ani wylewów mózgowych i innych tego typu historii, więc potrzebny jest czas na regenerację tego nerwu. Po prostu.
Nie pisałam na tym blogu 2 miesiące, bo miałam się zająć czymś zupełnie innym i w sumie się zajęłam, ale jak zwykle można mieć swoje plany, ale życie ma dla nas swoje niespodzianki. Jestem już zmęczona tym podwójnym widzeniem. Najzwyczajniej w świecie. Przede mną kolejne zastrzyki i kolejne igły wbijane w twarz, ćwiczenia i suplementacja. Gdzieś czytałam, że regeneracja takiego nerwu może potrwać nawet 12 miesięcy...Nawet sobie nie jestem w stanie tego wyobrazić.
 Pozdrawiam i do następnego posta.





2 komentarze:

  1. Oj, bidna Ty Jesteś Marzko :( Przeszłaś niełatwą drogę w kierunku wyzdrowienia...
    Jest to irytujące, że jak potrzeba "lekarza", to go nie ma , tylko prywatnie i to też często nie od ręki. Dobrze, że masz taką Panią Mongolkę , na pewno postawi Cię na nogi. Bez kasy w tym kraju jak coś się dzieje poważnego ze zdrowiem, znikome są szanse na bezpłatne leczenie natychmiastowe. Dobrze, że chociaż te "SORy funkcjonują jako tako...
    Zdrówka Ci zyczę Elciu !

    OdpowiedzUsuń
  2. Współczuję Ci i to bardzo, nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie, co przeżywasz!!! A z naszą opieką zdrowotną od dawna już tak jest, trzeba mieć zdrowie i pieniądze, żeby po lekarzach chodzić, w mać!!!!

    OdpowiedzUsuń