piątek, 5 lutego 2021

Back to the 80 II. Grzałki TOP 20.


 Ponad rok temu popełniłam posta o zapomnianych, ale pięknych utworach z lat 80-tych, który jak widzę, cieszy się powodzeniem cały czas i bez przerwy, więc może pora na grzałki? Wprawdzie nie będą to super grzałki heavy metalowe, ani nawet mocno rockowe w stylu "The Pretender" kapeli Foo Fighters, czy "The Bitter End" Placebo, ale mają swój potencjał energetyczny i mam nadzieję, że moje propozycje tej zimy trochę Was rozgrzeją i kolejny raz uświadomią, jak bardzo ciekawe i nieoczywiste muzycznie były lata 80-te. Tradycyjnie wybór oraz kolejność utworów jest jak najbardziej subiektywny i wymyślony w całości przeze mnie. No to co, pogrzejemy się trochę?

Uwaga- linki z youtube nie działają na komórkach, (nie mam pojęcia dlaczego) więc jeśli ktoś chce posłuchać, to tylko na kompie.

 


20. OPPOSITION "Five minutes" 1985r.

"5 minutes" mało znanej w ogóle, bo nie tylko u nas, brytyjskiej kapeli Opposition, pochodzi z płyty "Empire Days" wydanej 1 stycznia 1985 i rozpoczyna cały album właśnie tym kopnięciem. Na moje ucho kawałek wcale się nie zestarzał. Nadal ma w sobie odpowiedni potencjał kaloryczny, pazur i świeże brzmienie. Tylko 3 muzyków: prosty bas, charakterna gitara i perkusja. Bardzo specyficzny wokal Marca Longa. Można?Można. Zresztą cała płyta całkiem przyzwoita: "First Suspect" czy "Someone to Talk"  też bardzo bardzo... 

2 lata po wydaniu "Empires Days" chłopaki przenieśli się do USA i zaczęli robić muzę bardziej dla mas w kapeli o nazwie So. Ich największy hit to utwór "Are you sure" do posłuchania na youtube. Zachęcam.

A u nas 5 minut, chociaż tak naprawdę 2:54. Taki żarcik kosmonaucik. Aha, piosenka o miłości i raczej się nie uda....



19. KILLING JOKE "LOVE LIKE BLOOD" 1985r.


Killing Joke bardzo kojarzy mi się z Opposition pięterko wyżej, stąd może są obok siebie. Dla mnie to takie bliźniaki dwujajowe, chociaż z innych matek, które miały swój początek w tej samej menzurce (bliźniaki, nie matki) do in vitro. Korzenie punkowe, kilka prób wypłynięcia na szerokie wody i tak naprawdę jeden facet, który wszystkim rządzi i dzieli, czyli w tym przypadku Jaz Coleman. Podobno "winda nie do końca u niego dojeżdża", stąd płyty powstają tylko wtedy, gdy nadciąga odpowiedni moment i gość ma objawienie. No cóż, każdy ma jakiegoś fisia. 

Na dzień dzisiejszy Coleman wygląda jak niecna podróba Alice Coopera. Takie mam skojarzenie.

"Love like Blood" pochodzi z płyty " Night Time" wydanej w 1985 roku. Zresztą bardzo dobrej płyty, którą serdecznie polecam. Z ciekawostek- należy się wsłuchać w riff na początku utworu "Eighties" (ostatni na płycie). Bardzo to podobne do jednego z kawałków Nirvany, nieprawdaż? :)

Póki co "Love like blood" z bardzo ładnym, poetyckim tekstem (o miłości), dobrym aranżem i fajnym kopem.





18.TRANSVISION VAMP "I WANT YOUR LOVE " 1988r.


4 brytyjskich przystojniaczków i śliczna jak norweski poranek, w pudrowym różu, blondyneczka z głosem jak frezarka -Wendy James, czyli Tranvision Vamp. Kariera krótka, choć treściwa: 3 płyty i pozamiatane. Z tym, że 2 pierwsze płyty w blasku złota i platyny, ale trzecia już niestety nie. No cóż, tak bywa, gdy ktoś pali się jasnym światłem, to niestety niezbyt długo. 

Singiel " I want Your love" pochodzi z płyty "Pop Art" wydanej w 1988 roku i bardzo wysoko powędrował na listach przebojów w Norwegii, Finlandii i dla kontrastu  Południowej Afryce. Piosenka ma pazurek, jest rytmiczna, gitarowa i wpada w ucho. Przesłanie jest proste- nie chcę twoich szpanerskich klamotów, rzeczy i zabawek- chcę miłości. I do widzenia. Koniec przesłania. 20 lat później powstał cover tej piosenki w wykonaniu Nicka Skitza i Melissy Skautz. Podobny w brzmieniu, tylko, że bardziej. I wokalistka gorsza. Do posłuchania tutaj https://www.youtube.com/watch?v=XapGotEnTJo






17.NEW MODEL ARMY  "51 STATE" 1986r.



New Model Army to kapela akurat u nas znana, a to za sprawą audycji Tomka Beksińskiego, ale także z występów w Polsce na kilku festiwalach. Tak jak w przypadku Killing Joke, mózgiem i sercem całego bandu jest jeden osobnik- Justin Sullivan. Reszta muzyków jest, lub była dochodząco- odchodząca. Sam Justin właściwie, można by rzec, był swego czasu przystojniakiem, gdyby nie fakt, że był "dziewczyną bez zęba na przedzie" i niestety tego zęba nie ma do dzisiaj. Taka męska uroda 😁 i strach przed dentystą? Ale co tam ząb, ważne, że facet niezwykle utalentowany, charyzmatyczny i w swoim dorobku ma świetne płyty. W tym "The Ghost of Cain" z 1986 roku, z której pochodzi "51 state". Dosyć to brudne brzmienie, proste, cepowate, ale przez to, paradoksalnie może się podobać. Mnie generalnie "urzeka" linia basu. Bardzo lubię takie wyraziste basiska!!!! Sama płyta numer w numer świetna, ale ewidentnie wybija się tam "51 state"- piosenka antyamerykańska :) Chłopaki dzięki popełnieniu tego kawałka, dostali zakaz koncertowania na terenie USA i promowania "Ghost in the Cain". Czy ci Amerykanie są poważni? A podobno taka tam wolność słowa. I w ogóle wolność. Okazuje się, że wolność była (jest?) w USA wybiórcza w przypadku kapeli brytyjskiej. No i na drzewo, było, minęło, a numer nadal jest kapitalny i ponadczasowy. Poniżej do posłuchania, bo teledysku się nie doczekał, a wersje koncertowe słabe dźwiękowo.... Tym razem tak jak wspomniałam, nie o miłości, a o pokoju.




16.THE PRETENDERS "MIDDLE OF THE ROAD" 1983r.


The Pretenders, czyli amerykańska dziewczyna z gitarą i trzech angolskich muzyków. Dziewczyna to Chrissie Hynde, bardzo charyzmatyczna, obdarzona wyrazistym wokalem artystka. I co tu dużo gadać, w przeciwieństwie do poprzednich kapel, Pretenders to gwiazda lat 80-tych. Na pewno kilka osób słyszało  "I'll stand by you", "Don't get me wrong", "Back on the Chain Gang", czy duet samej Hynde z kapelą UB40 w coverze "I've got you babe"? No mam nadzieję, że tak. Utwory The Pretenders to proste, fajne, rockowe brzmienie, bez udziwnień charakterystycznych dla lat 80-tych. Największą siłą tej kapeli były właśnie przejrzyste w przesłaniu kompozycje z gitarowym pazurem i takim utworem jest "Middle of the road" napisany w 1983 roku, a wydany na trzecim albumie zespołu pt." Learning to crawl" w roku następnym. O czym jest piosenka? To protest song o niesprawiedliwości, o nierówności na świecie i o tym, że można być tym już zmęczonym. Czy coś na planecie Ziemia od tego1983 się zmieniło na lepsze? Nic  z tego co w piosence, a mam wrażenie, że jest jeszcze gorzej. Chrissie przez kilka lat była żoną jednego z moich ulubionych wokalistów, Jima Kerra z zespołu Simple Minds. O nich będzie jeszcze mowa w tym topie. A póki co, po środku drogi, przyjrzyjmy się temu, o czym śpiewa Chrissie.



15.DEPECHE MODE "A QUESTION OF TIME" 1986r.


I co, zaskoczeni???Lubię Depeche Mode, chociaż niewiele na to do tej pory wskazywało. Hm, "Question of time" w moim odczuciu, to wcale nie najgorzej brzmiąca grzałka, chociaż ma lekko metaliczny posmak, ale grzeje dobrze!!!! W 1986 roku Depeche Mode nagrali moim zdaniem swój najlepszy, najbardziej spójny album pt."Black Celebration" i to właśnie z tego krążka pochodzi "Question of Time". Oficjalny singiel z tym utworem został wydany w listopadzie tego samego roku. Ale, że to wcale nie jest zapomniany kawałek? No tak, przez fanów na pewno nie, ale gdzieś to grają??? Ktoś wspomina na jakiejkolwiek antenie ten utwór? Ostatnio mało słucham radia, a odkąd rozpieprzyli Trójkę, praktycznie w ogóle, więc mogę tego nie wiedzieć, ale jeśli ktoś wie, proszę o kontakt. 

Ps. Otworzyli Radio 357 w międzyczasie, ale tam jeszcze tego utworu chyba nie grali.

Generalnie, cały album bardzo cenię, a ten utwór wyjątkowo dobrze działa na mój układ nerwowy, a tym samym pozytywny nastrój. I chociaż tekst jest średnio optymistyczny, jest w nim nadzieja. A więc, żeby nie przedłużać -utwór 6 z płyty Black Celebration- "Question of time" w oficjalnej odsłonie. Trzeba słuchać głośno!!!! Piosenka o miłości, a jakże.


 

 14. INXS "DON"T CHANGE" 1982r. 

 

 Ci którzy czytują tego bloga, wiedzą, że bardzo lubię Australijczyków pod szyldem INXS, więc w tym zestawieniu zabraknąć ich nie może. Pomyśli ktoś- ale oni specjalnie grzałek nie robili. No cóż, może wody na herbatę na tym nie ugotujemy, ale ewidentnie jest moc w utworze "Don't change". To ósmy singiel kapeli i ostatni kawałek na płycie "Shabooh Shoobah" wydanej w październiku 1982 roku, więc w zamierzchłej przeszłości. Płyty bardzo fajnej zresztą, rytmicznej, melodyjnej!!!!! Aha, ponownie świetna sekcja rytmiczna- gary i bassss..... Brawa. A o czym piosenka? No oczywiście o miłości, ponieważ jak wiadomo wszystkie piosenki są o miłości 💝 , chociaż właśnie udowadniamy, że chyba jednak nie. Teledysk skromniutki, garażowy, a chłopaki młodzi i pełni energii.... Tej dobrej, cieplutkiej. Jeszcze na świecie kompletnie nie znani, ale już za chwileczkę, już za momencik.....





13. THE POLICE "SYNCHRONICITY I" 1983r. 


 The Police i ich najjaśniejsza "Synchronicity" od początku do samego końca, do ostatniego dźwięku majstersztyk i klasa. Uwielbiam ten album. Moim zdaniem jest absolutnie ponadczasowy i NIGDY się nie zestarzeje i nie znudzi. Swietne melodie, doskonałe aranże, wirtuozeria muzyków (WSZYSTKICH) i teksty o czymś. No i wokal Stinga!!!!Jak na początek lat 80-tych absolutnie wyjątkowa płyta. W ogóle wyjątkowa. Nie będę się rozpływać, bo mój stosunek do tej kapeli jest od wieków taki sam i niezmienny- uwielbiam. 

Czy na tej płycie jest jakaś grzałka? Ależ oczywiście i to dwie i na dodatek tak samo się nazywają. Miałam wybór pomiędzy Synchronicity I, a Synchronicity II. Zdecydowanie wolę dwójkę, ale uważam, że większego kopa energetycznego ma jednak jedynka. I co dla mnie było zdumiewające, gdy zapoznałam się z futurystycznym tekstem do jedynki i zobaczyłam teledysk do dwójki, jakby coś zazgrzytało. Jakby im się coś lekko pomieszało, bo teledysk do dwójki pasuje idealnie do jedynki. Czai ktoś co mam na myśli? Być może właśnie taki był zamysł, ale dla mnie było to lekkie zaskoczenie. Poza tym wszystkim, videoclip do Synchronicity II przypomina mi teledysk, o którym za chwilę będę pisała poniżej, ale to tylko luźne skojarzenie. 

Sting w 1983 roku.... no cóż. Niezwykle urodziwy. Niezwykle. 


 Niestety Sunchronicity I teledysku nie posiada, ale wartość energetyczna bardzo, bardzo wysoka.

 


 

12.DURAN DURAN "THE WILD BOYS" 1984r. 


Duran Duran ma wiele twarzy, o czym informowałam już wielokrotnie, a tym razem jak na pierwsza połowę lat 80-tych, kapelę popową i swoje poprzednie osiągnięcia, był to krok zaskakujący. Także dla mnie, ale na szczęście niespodzianka okazała się pozytywna. 12 singiel kapeli, który w wersji studyjnej ukazał się nie tylko na singlu, ale także na albumie koncertowym pt "Arena", jako ostatni utwór na płycie, w wersji studyjnej. Co to był za zamysł? Nie wiem. Ktoś tak wymyślił i koniec. 

W tamtym okresie zespół współpracował z reżyserem Russelem Mulcahy (Nieśmiertelny), który zrobił dla nich sporo teledysków i filmy takie jak "Sing Blue Silver" czy "Arena". I to właśnie reżyser podsunął zespołowi pomysł na utwór. Mulcahy chciał nakręcić pełnometrażowy film pt. "The Wild Boys" oparty na surrealistycznej powieści Williama S. Burroughsa pod tym samym tytułem. Z filmu nic nie wyszło, ale utwór, a do tego kapitalny teledysk powstał i do dzisiaj cieszy ucho i oko. Jak na tamte czasy był mocno hop do przodu. Aha, to jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów Duran Duran, chociaż podobnie jak 2 piętra wyżej "Question of Time", praktycznie nigdzie nie grany w Polsce. (Czasami na Stars TV). Poza tym okupował wiele list przebojów na całym świecie. Warto sprawdzić. 

A póki co: The Wild Boys never lose it, Wild Boys never chose this way, Wild Boys never close your eyes. WILD BOYS ALWAYS SHINE :)

Ps. Z ciekawostek: na tym wiatraku zanurzanym w wodzie, nasz le Bon omal ducha nie wyzionął.... Ale czego się nie robi dla sztuki ....


 

11.FIELDS OF THE NEPHILIM "PREACHER MAN" 1987r.

O, to jest fajnie wymyślona kapela!!!! Na pierwszy rzut oka  widać, że chłopaki nie grają mydłkowatych ballad dla pensjonarek, tylko wymiatają konkretną muzą. Stylizacja rodem ze spaghetti westernów Sergio Leone, a i kilka riffów zaczerpniętych z muzyki Ennio Morricone, które cudnie okraszały włoskie westerny (chociaż w międzynarodowej obsadzie). W tym kawałek o którym będę teraz pisać, czyli "Preacher Man". 

Sama nazwa Fields of the Nephilim została zaczerpnięta ze Starego testamentu, a wymyślił ją wokalista Carl Mc Coy, zafascynowany okultyzmem, mitologią i starym testamentem. Nephilimy to były olbrzymy, których ojcami byli synowie boży (Być może Aniołowie? Tacy z nich byli posłańcy- pobzykać na boku i cicho sza, wracamy na chmurce do nieba), a matkami, ziemskie, urodziwe kobiety. Jak one rodziły takie duże dzieci? Nie wiem. Tak czy siak, podobno ślady po tychże Nephilimach są na Sardynii i Malcie. Trzeba jechać i zobaczyć. 

A wracając do kapeli- zespól brytyjski, który powstał w w1984 roku. Od samego początku wizerunek i muza uderzający w mroczne klimaty, co podkreślał demoniczny, mroczny wokal i ściana potężnie brzmiących gitar. Mogło się to spodobać i spodobało się. Zespół zyskał wiernych i oddanych wyznawców i ma ich do dzisiaj. 

"Preacher man" to drugi singiel Nephilimów i ukazał się w 1987 roku. Promował album "Dawnrazor". Do singla powstał nawiedzony teledysk z zombie w roli głównej. A, że Jackson wcześniej wpadł na pomysł zombie w teledysku, a oni byli wtórni? Chcę tylko nadmienić, że moje Duran Duran wyprzedziło także Jacksona z tym tematem w teledysku "Night Boat"? Teraz zombie to temat wyświchtany i nudny, ale wtedy??? To był czad.  W ogóle, chyba w 1988 roku ukazała się kaseta VHS z ówczesnymi teledyskami Fields of the Nephilim pt "Morphic Fields". Miałam przyjemność obejrzeć. "Moonchild" niezłe. 

A póki co u nas, Preacher man....jakby nie patrzył once upon in the West....Radiacja kontaminajca....czyli dzięki bardzo. Aha, o czym jest piosenka? No, na pewno nie o miłości.


10. ULTRAVOX "ALL STOOD STILL" 1981r.


No, a teraz coś zupełnie z innej beczki. Początek lat 80-tych i zespół Ultravox oraz ich ikoniczna już płyta "Vienna". Singiel ukazał się 26 maja 1981 roku, czyli w bardzo zamierzchłej przeszłości, ale czy się zestarzał? ANI TROCHĘ!!!! Kocham, uwielbiam zespół Ultravox i chyba nawet teraz bardziej niż wtedy. Niezwykle dobrze oceniam brzmienie, pomysłowość aranżacji, melodykę, teksty. Ultravox to najprawdziwsza ikona lat 80-tych i należy o tym pamiętać, a przynajmniej o tym nie zapominać. Kilka razy już o nich pisałam, więc nie będę się powtarzać, bo znowu tylko praktycznie same peamy.

Może ktoś zapytać- ale przecież miały być grzałki, a to jest Ultravox!!!! No więc odpowiadam, że jest to grzałka po zbóju. Ma wybitnego kopa, rytm i wibracje. Być może brakuje tu linii prawdziwego basu, ale generalnie nogi same chodzą, perkusja jest równiuteńka i miarowa, gitara zadziorna, a wokal genialny... plus chórki jako alter ego. Brawa.  Zresztą do wybrania miałam jeszcze kilka piosenek tej kapeli, ale stanęło na tej. No i super. "All stood still" w wersji zremasterowanej, a pod spodem oryginalny teledysk, który dopiero od 10 lat jest na stronie youtube. ...Please remember to mention me, In tapes you leave behind.... Aha, o czym jest tekst? O końcu świata z tego co widzę.

Please remember to mention me In tapes you leave behind

Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,ultravox,all_stood_still.html


9. FRANKIE GOES TO HOLLYWOOD "WARRIORS OF WASTELAND" 1986r.


Frankie, czyli Holly Johnson z kolegami. 2 płyty i 2 doskonałe strzały, w tym płyta pierwsza "Welcome to the Pleasure Doam" to małe arcydzieło muzyki pop. Płyta wydana jesienią 1984 roku zawojowała świat, nie tylko pomysłowością, genialnym brzmieniem (sekcja rytmiczna to absolutny fenomen), kontrowersyjnymi tekstami, ale przede wszystkim brakiem jakiejkolwiek pruderii i waleniem prawdą po oczach. Co tu dużo gadać, Franków uznano za jedną z najbardziej skandalicznych kapel lat 80-tych. 2 pierwsze single i od razu burze medialne, zakazy emitowania teledysków i inne bzdety. Kapela i tak zdobyła popularność, bo to po prostu świetna, ponadczasowa muzyka była. Nawet dzisiaj puszczając tę płytę, ani trochę nie trąca starą dupą, stęchlizną czy choćby muszką. To nadal świeże brzmienie i doskonałe aranżacje. W tej chwili ludzie kojarzą chłopaków przede wszystkim w grudniu, z okazji teledysku do Power Of Love, zrealizowanego na podstawie ewangelii św. Łukasza o narodzinach Chrystusa, co z tekstem piosenki w ogóle nie ma nic wspólnego. Czyli znowu pod prąd.

Musiało się udać, skoro zespołem opiekował się sam mityczny już producent Trevor Horn (Tina Turner, Tom Jones, Genesis, Paul MC Cartney, Pet Shop Boys i wielu wielu innych zawdzięcza mu swoje brzmienie i niekwestionowany sukces.)

Płyta opływała w platyny i bardzo słusznie.

Ale ja dzisiaj o piosence, która ukazała się na ich drugiej i niestety ostatniej płycie "Liverpool" która ukazała się w roku 1986. Na tym oto krążku znajduje się utwór Warriors (of the wasteland), który otwiera cały album i to z wielkim przytupem. Znowu fantastyczny rytm, dosadne akordy, niebanalna melodia, uniwersalna aranżacja i ciągle, niestety, nadal i bez przerwy aktualny tekst. Dla mnie bomba energetyczna, która zostawia po sobie ślad i jak raz wejdzie do głowy, to kaplica. Siedzi w niej długo. Zapraszam zatem do posłuchania Wojowników pustkowia.... GŁOSNO, bo to tak trzeba. Naprawdę.





8. SIMPLE MINDS "SANCTIFY YOURSELF" 1985r. 


No proszę państwa, tutaj to akurat wszystko się zgadza, zwłaszcza linia basu.... i w ogóle sekcja rytmiczna wymiata. Znowu? Znowu. Już tak po prostu mam. Simple Minds to Szkoci, na których czele stał i nadal stoi nietuzinkowy wokalista, kompozytor i tekściarz Jim Kerr. Kapela od samego początku była bardzo płodnym i pomysłowym zespołem. Od 1979 do 1985 płyty wydawali rok po roku.

 Właśnie w 1985 ukazał się mój ulubiony i chyba najbardziej przebojowy album "One upon a time", z którego pochodzi wybrana przeze mnie grzałka. W zasadzie wahałam się pomiędzy "Jungleland, a "Sanctify" bo obydwa grzeją dobrze, ale  jak widać, wybrałam ten drugi numer, a przeważyła właśnie partia basu i przesłanie. W ogóle co ja się tutaj będę mądrować- to świetny, energetyczny numer. Kaloryczność 99,9 :) I może to nie stos atomowy, ale przyzwoity antracyt ... Control yourself, love is all you need, Control yourself, open up your heart !!!!Open up your heart,  Sanctify yourself... i taka prawda. Celebruj siebie. Warto.


7. GARY MOORE "AFTER THE WAR" 1988r.


No z tym gościem to prawdziwy, grzałkowy zawrót głowy. Do wyboru, do koloru, co kto lubi i na pewno każdy coś znajdzie. Energetycznych kawałków facet stworzył mnóstwo całe, a i ballady przepiękne i ponadczasowe. Gary Moore, chociaż niepozornym, niewielkim i średnio urodziwym facetem był, a także charakter miał powichrowany i skomplikowany, to zdecydowanie był też jednym z najpłodniejszych, najzdolniejszych i najwybitniejszych gitarzystów na  świecie. Bez dwóch zdań, był wirtuozem tego instrumentu. Myślicie, że kawałek "Whiskey in the Jar" napisała Mettalica? Akurat :) To zwyczajny cover i wcale nie taki wybitny. 

Gary na gitarze zaczął grać już w wieku 8 lat i z instrumentem nie rozstał aż do niespodziewanej śmierci w 2011 roku. Jego gitarowe frazy są bardzo charakterystyczne i dla mnie, chociaż nie jestem wielką fanką, od razu rozpoznawalne. Nasz bohater miał lekką wadę wymowy, co też jego wokalizie nadawało charakteru i rozpoznawalności. Kawałki takie jak Empty Rooms, Parisienne Walkways, Friday on my mind, Hold on love, Out in the fields, Over the hills and far away, czy instrumentalny The Loner (uwielbiam) to utwory ponadczasowe i NIGDY się nie zestarzeją. Nigdy, bo to już klasyki. Encyklopedyczne klasyki.

Do tego topu wybrałam "After the War" z płyty pod tym samym tytułem, wydanej 25 stycznia 1989 roku, chociaż singiel, promujący płytę ukazał się kilka miesięcy wcześniej. Pięknie się rozpoczyna i do samego końca nie zwalnia tempa. Znajdźcie mi kogoś, kogo ten kawałek nie ruszy. Chyba jakiegoś grzmota od disco polo tylko, bo może ten Gary za bardzo skomplikowany? A tekst antywojenny i pacyfistyczny.


Zwróćcie też uwagę, że na teledysku Gary zapieprza na wiośle prawą ręką, chociaż w rzeczywistości był leworęczny... Ja jestem praworęczna, a lewą ręką potrafię się tylko podrapać po nosie, albo coś sobie po prostu nią przytrzymać. Jestem pod wielkim wrażeniem jego wirtuozerii. Z ciekawostek: kilkanaście miesięcy przed nieoczekiwaną śmiercią, Gary wystąpił w tzw. westernowym miasteczku pod Karpaczem na zlocie motocyklistów. Dowiedziałam się o tym po fakcie i byłam zrozpaczona. Nigdy już Gary'ego na żywo nie zobaczę. Mieć tego gościa pod nosem i nie być na jego koncercie? STRASZNE!!!!Niewybaczalne.

Aha, z Garym, jeszcze w tym TOPie nie skończyłam. 

6. VAN HALEN "WHEN IT"S LOVE" 1988r. 

 

Van Halen, czyli: 

legenda muzyki i kolejny wirtuoz i geniusz gitary- Eddie Van Halen,

 perkusista i braciszek w jednym- Alex Van Halen,

 basista Michael Anthony,

 oraz w przypadku tej grzałki, wokalista Sammy Hagar.

 Podobno, gdy bracia byli dzieciakami, to na garach zaczął grać Eddie, a Alex na gitarze, ale szybko okazało się, że chłopcy mają talenty w zupełnie przeciwnych kierunkach i pozamieniali się instrumentami z pożytkiem dla późniejszych fanów i wielbicieli. Zespól sprzedał ponad 80 milionów płyt, więc o jego rozpoznawalności nie ma tu co pisać. To po prostu kolejna ikona, nie tylko lat 80-tych, ale całych 3 dekad. Prawdziwa fabryka przebojów, w tym ten wybrany przeze mnie, a mianowicie "When It's love" z płyty OU812 wydanej 24 maja 1988 roku. Singiel ukazał się miesiąc później. Swietna, rockowa ballada, wpadająca w ucho, została najpopularniejszym utworem z tej płyty i królowała na liście Billboard Hot 100 docierając do miejsca 5. Spokojne intro na klawiszach, a zaraz potem takie kopnięcie, aż miło posłuchać. Poza tym uważam, że Hagar był lepszym wokalistą od Davida Lee Rotha, chociaż ten drugi bardziej fikającym śpiewakiem był. 

 

 Całe frazy z tej piosenki pożyczyła sobie nasza Beata Kozidrak, umieszczając je w utworze "Biała Armia", co uważam za obciach.  Do dzisiaj jest to flagowy utwór Beaty na koncertach, ale o plagiacie nie ma ani słowa. 

 

Pamiętam, że w którymś momencie Eddie zamienił się w podsuszonego, leśnego dziadka, jakby zapadł się w sobie i mocno zestarzał. I jakie zrobiłam wielkie gały, gdy zobaczyłam potem teledysk do "Can't stop loving you". Patrzę i myślę, gdzie ten Eddie, co to za Van Halen bez niego? Zdarzyło się coś, o czym nie wiem? Ano zdarzyło, bo chłopak tak się ogarnął, że stał się nie do rozpoznania po prostu!!!! Koparę zbierałam z ziemi. Podobała mi się ta przemiana. Bardzo.

before

 
and after!!!!!

 Eddie Van Halen zmarł w połowie października 2020 roku, na udar mózgu, zmagając się wcześniej z rakiem płuca i mielodysplazją szpiku. Zostawił po sobie fantastyczną twórczość, oryginalne gitarowe riffy, nieśmiertelne utwory, które jeszcze przez pokolenia będzie cieszyć się popularnością, wzruszać i  wzbudzać pozytywne emocje. Zostawił muzykę, która zostanie z nami na zawsze.

Z ciekawostek- Eddie okrasił swoją wirtuozerią utwór "Beat It " Michaela Jacksona i zrobił to zupełnie za darmo, na początku sadząc, że propozycja ze strony producenta płyty, Quincy Jonesa, to zwyczajny żart. Fajnie, że nie był. Ilekroć słyszę ten kawałek, wcale nie myślę o Jacksonie, tylko właśnie o Eddim i jego fantastycznym wkładzie w ten utwór, bez którego na pewno brzmiałby on zupełnie inaczej i pewnie mydłkowato. 

A póki co, prosta piosenka o miłości.... Polecam.

 



5. BRYAN ADAMS "ONE NIGHT LOVE AFFAIR" 1984r. 


Czy ja pisałam, że 1984 rok był jednym z najlepszych muzycznie w dekadzie lat 80-tych? Nie? No to teraz to piszę.1984 i 1987. Wiele fantastycznych, różnorodnych i doskonałych płyt, które przynajmniej mnie, zapadły na wieki w pamięci, powstały właśnie wtedy.

I właśnie w 1984 roku Bryan Adams eksplodował (to bardzo dobre słowo) albumem "Reckless", gdzie dosłownie 5 instrumentów, ale za to doskonale na nich grających muzyków, zrobiło jeden z najlepszych albumów rockowych lat 80-tych. No i ON - Bryan Adams, skromny, niewysoki, przystojny,(chociaż inaczej), niezwykle charyzmatyczny i przezdolny facet z Kanady, o zdartym, charakterystycznym głosie. Kocham gościa po prostu. Gdy byłam nobliwą panienką, chciałam, żeby Bryan został moim 6 mężem...Chyba, bo nie pamiętam dokładnie. 6 albo 5. Była cała lista 😁

Wracając do płyty- "Reckless", wydana w listopadzie 1984r,  sprzedała się na całym świecie w kosmicznej ilości 12 milionów egzemplarzy i osiągnęła pozycję pierwszą  na mitycznej już liście Billboardu. 6 singli z płyty, bez najmniejszego nadęcia, na 10 utworów? Kto dzisiaj robi takie albumy? Nie znam. 6 przebojów jeden po drugim. Chyba najbardziej znany to "Heaven" i "Run to you", który też jest fajną grzałką, ale wybrałam "One night love affair" moim zdaniem z większym kopem. Piosenka oczywiście o miłości, a właściwie o romansie, z którego nie wiadomo co jeszcze wyrośnie. Jedno nocnym romansie. 

Na teledysku Bryan w doskonałej formie, jak zwykle w białym T Shircie i spranych jeansach. Zwyczajny, niezwykły chłopak z Kanady. 

 


 



4. BILLY IDOL- REBEL YELL.1983r.

Tutaj tez bez większych niespodzianek. Billy i jego krzyk buntownika. Utwór z płyty pod tym samym tytułem, wydanej w grudniu 1983 roku. 5 singli na 9 utworów!!!! Rekord bliski Bryanowi piętro wyżej. 

Rebel Yell to wielki hicior Billego, chociaż właściwie nikt już go nie gra, no może znowu poza Stars TV, gdzie w niektórych pasmach słychać od czasu do czasu tę piosenkę. Podobno inspiracją do napisania  Rebel Yell była marka burbon whiskey o tej samej nazwie, którą na jednej z imprez popijali chłopaki z Rolling Stones. Osobiście nie nie znam, ani panów z Rolling Stones, ani burbon whiskey o tej nazwie. Załować?

Sam kawałek niezwykle energetyczny, pulsacyjny, dynamiczny, z kilkoma niespodziewanymi zwrotami akcji. Znowu genialna sekcja rytmiczna  i atomowa gitara Steva Stevensa. No i Billy, który przez cały utwór drze fantastycznie japę. Jak na buntownika przystało.

A o czym jest piosenka? No jasne, zgadliście- o miłości :)




 3. THE CULT "SHE SELLS SANCTUARY" 1985r. 


No to mamy pudło i tutaj też bez niespodzianek. The Cult i ich "She sells sanctuary" z płyty "Love" wydanej w październiku 1985 roku. Płyty bardzo dobrej i bardzo równej, pełnej właśnie takich energetycznych, zawadiackich numerów, jak wymieniony przeze mnie "She sells sanctuary", ale też przyozdobiony w piękną balladę -"Brother wolf, sister moon". Zastanawiałam się jeszcze czy nie wybrać przypadkiem "Rain", ale odsłuchałam po raz nie wiem który i... nie. Pierwszy wybór był właściwy. 

Do ostatecznego brzmienia piosenki przysłużył się smyczek od skrzypiec, znaleziony gdzieś w studiu nagraniowym, którego użył  gitarzysta Billy Duffy grając nim na gitarze i spontanicznie naciskając każdy pedał od efektów i tak powstał znajomy już riff ze smyczkiem w tle. Trzeba się przysłuchać. Generalnie numer bombowy, zaśpiewany z pazurem i odegrany z kopytem :)

O czym jest piosenka...? Niech się zastanowię....O miłości?.  






2. SISTERS OF MERCY- "THIS CORROSION" 1987r. 


Chociaż Sisters of Mercy powstali w 1980 roku i koncertują do dzisiaj, w swoim dorobku mają tylko 3 płyty studyjne. Kawałek o którym piszę, pochodzi z płyty "Floodland" wydanej w listopadzie 1987 roku. "This Corrosion" był pierwszym singlem promującym album. Płyta okazała się wielkim sukcesem i zdobyła popularność na całym  świecie (w tym w Polsce dzięki TB). W samej Wielkiej Brytanii dobiła do 9 miejsca najlepiej sprzedających się albumów.

 Osobiście bardzo tę płytę lubię i uważam, że sporo wyprzedziła epokę zarówno brzmieniem jak i wizerunkiem. I chociaż Sisters of Mercy to sam Andrew Eldrich- the firs and last and always, nigdy nie figurował jako artysta solowy. Wolał otaczać się muzykami sesyjnymi, o których potem wspominał, albo i nie, na okładkach płyt. Tak jak to było z basistką Patrcią Morrison, która zuchwale gapi się na nas swoimi wielkimi, zielonymi oczami z okładki. Podobno lepiej wyglądała niż grała, dlatego pięknie wizerunkowo komponowała mu się w teledyskach, a  jej partie basowe po prostu wywalił z płyty, chociaż znowu podobno jej chórki już zostawił. 

"This Corrosion" zaczyna się pompatycznie i niemal wagnerowsko, uderzeniem pioruna i chórem z niebiesiech, by za moment dowalić syntetycznym bitem i szorstką gitarą. No i linią basu, chociaż kto ich tam wie, jaki muzyk na tym basie wymiatał.Wokal Eldricha jak dla mnie mocno teatralny, przerysowany ale miało to i ma do tej pory, swój urok i sznyt. Bardzo dobra grzałka, uniwersalne brzmienie i doskonały aranż. BARDZO!!!

A o czymże jest ta piosenka? Wydawać by się mogło, że to taki protest song, chociaż jak wieść niesie jest przytykiem do Wayne Huseya, byłego kumpla Eldricha z zespołu, który potem założył The Mission. Jednak sam Eldrich twierdzi że: "Utwór opowiada o ludziach, którzy śpiewają o rewolucji, sami żerując na niej. O ludziach, którzy śpiewają o korozji rzeczy, sami się rozpadając. O ludziach, którzy nie rozumieją tematu. To także tekst głupio przesadzony, bombastycznie, ale słuszny".... I kto tu zrozumie artystę? Niedobrzy ludzie donoszą, że naćpanego przez prawie dekadę?Jak na moje oko tekst jest po prostu o miłości :) Kto się z tym nie zgadza?

Ps. Wolałabym na tym miejscu "More", ale to zupełnie inna dekada, więc sorry.




1. GARY MOORE, PHILL LYNOTT- "OUT OF THE FIELD" 1985r.



No i pisałam, że wrócę do Gary Moore'a? Tylko pewnie nikt się nie spodziewał tego artysty na miejscu pierwszym. Sama się tego nie spodziewałam. Zaczynając ten TOP, już jakiś czas temu, sporo się muzy z lat 80-tych nasłuchałam i moje ciało za każdym razem, słysząc właśnie ten numer, reagowało naturalnie sporą dawką  głupawki, szerokim bananem na twarzy, zwiększeniem tzw. VOLUME, a także szalonym tańcem bez ładu i składu. Tak, starsze panie też szaleją. 


Wiem, że banana być na mej twarzy nie powinno, bo to pieśń uwaga, uwaga : znowu antywojenna!!!!!, ale biorąc pod  uwagę fakt, że właściwie większość ognisk zapalnych na świecie wygasa (OBY WSZYSTKIE) i patrząc z perspektywy roku 1985, kiedy nagranie zostało opublikowane, gdzie siedzieliśmy w samym środku zimnej wojny i rakiety balistyczne mogły pierdolnąć w każdej chwili, gdzie Izrael napieprzał się z Arabami, a Ruscy z Afganistanem, gdzie wojna domowa trwała w Nikaragui, a my byliśmy tuż po stanie wojennym.... to jest się doprawdy z czego cieszyć. Piszę o wojnie, a nie o stanie świata w ogóle. 

Wracając do utworu, to jednorazowy projekt dwóch kumpli, którzy wcześniej tworzyli zespół Thin Lizzy- basisty Phila Lyotta i naszego wirtuoza, Gary'ego Moora. Obydwaj Irlandczycy, chociaż wychowywali się oddzieleni szczelnie pilnowaną granicą pomiędzy Irlandią Północną, a Południową. Ponieważ współczesna historia Irlandii jest mocno powichrowana, odsyłam do podręczników i książek, co może sporo wyjaśnić. 

Tak czy siak, chłopaki w duecie napisali jedną z najbardziej antywojennych pieśni ever i należy o tej pieśni pamiętać zawsze i na całym świecie. Bo nie ma znaczenia jakiego koloru masz skórę, jaką wyznajesz religię, jakie masz poglądy... "śmierć jest o jedno uderzenie serca stąd...." Wojna to najgorsza rzecz, jaką wymyśliła ludzkość. TO zgroza, śmierć, zniszczenie, nieszczęścia i brak perspektyw. Wojna to upodlenie ludzkości.

I tym mało optymistycznym akcentem, mam nadzieję, że kolejny raz przybliżyłam Wam muzykę, charakter i specyfikę lat 80-tych, które przez wielu zostały zakwalifikowane jako tandetne i toporne. Ja się z tym  nigdy nie zgodzę. NIGDY! Pozdrawiam po tej stronie monitora.

Ps. Zastanawiałam się, czy nie lepszy byłby "Friday on my mind" na tym miejscu, ale przepadło klepadło. Przesłanie wygrało.




Ps.2 I już naprawdę na sam koniec, zupełnie współczesna, skromna grzałeczka, tak na ogrzanie rączek i nóżek, bo właśnie zaczął padać śnieg za oknem ...Rabia Sorda- "Deaf", no to jedziemy!!!!!!!

 


 




4 komentarze:

  1. Można podejrzewać, że muzycy lubią datę 14 lutego, skoro tyle w ich twórczości o miłości. Przy czym chyba nie sądzili, że tak wielu będzie KOCHAĆ ich piosenki. Dlatego najpełniejsza wzajemność jest wtedy, gdy się ich słucha (PODZIĘKOWANIE za listę!) w Walentynki - tak też zrobię.
    @@@
    //Technologia mnie pokonuje, zapominam hasła, zakładam nowe konto, samo mnie loguje na stare lub nowe - masakra, najprościej będzie... podpiszę się//
    @@@
    Kamyk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajnie, że ktoś czyta i na dodatek słucha :) Bardzo mnie to cieszy. Tradycyjnie w tym TOPie zabrakło wielu fantastycznych utworów, ale może innym razem? :)Pozdrawiam Kamyka :)

      Usuń
  2. Idzie odwilż i przynajmniej w mojej okolicy śniegi stopił numer 17-ty i 15-ty. NEW MODEL ARMY i DEPECHE MODE - ciągnie do nich jak narkomana do prochów. No nie idzie się uwolnić. Jedyne wyjście to zapodać sobie całe albumy, tych przedawkować nie sposób.
    Miejsce trzecie dla numeru 2-go, bo na pierwszym u mnie zawsze będzie THE MISSION. Łączy wszystko co najlepsze z zespołów wymienionych i tego nie wymienionego, ale tego nie wypada mi napisać. Na obronę mam: samo mi się napisało :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. The Mission i owszem, fajne jest, ale Hussey nie ma takiego kopa ani wokalnego, ani muzycznego. Dla mnie strefa umiarkowana. Kiedyś też pewnie zrobię taki top.... umiarkowane utwory lat 80tych :)

      Usuń