czwartek, 4 listopada 2021

22 pażdziernika 2021- kosmiczna data. Marc Almond and Midge Ure na jednej scenie- Łodź.


 Kilka miesięcy temu okazało się, że na wspólnym koncercie w Łodzi, 22 października wystąpią: Marc Almond oraz mistrzu Midge Ure. Strasznie chciałam tam być, ponieważ kocham Midge Ure miłością ciągłą oraz głęboką i właściwie teraz dużo bardziej niż w latach 80-tych. Napisałam swego czasu post o koncercie Midge sprzed 3 lat, więc kto ciekawy odnajdzie go w nagłówkach o muzyce.

Trochę się wahaliśmy z zakupem tych biletów, bo cholera z tą pandemią nigdy nic nie wiadomo, a październik miesiącem zachorowalności jest. Jakiejkolwiek. Ubiegłoroczna jesień dopiero pokazała Polakom czym jest ten virus i jak pięknie potrafi pozamiatać, więc było ryzyko odwołania tych koncertów. Dawid Podsiadło został już chyba 3 raz przełożony, ale biletów nie oddajemy, bo kto czeka, ten się doczeka. Ostatecznie stwierdziliśmy, że co tam, kupujemy i jedziemy. Na wspólne widowisko namówiliśmy jeszcze Madzię z Wrocławia i naszych wspólnych znajomych Adama i Ewę i oczywiście, że tych z Edenu. No i nadejszla wiekopomna chwila. Po kilku dniach huraganowych, ale ciepłych wiatrów, nastał zimny i deszczowy piątek. Zapakowaliśmy ekipę zbierając ją na trasie do pussy wagonu i w doskonałych humorach ruszyliśmy na Łódź. 

 

W samym mieście Łódź przywitała nas pizgawica i zimny deszcz. Szybciorem ruszyliśmy do klubu Wytwórnia. Ludzi sporo, ale bez szaleństw. Okazało się, że miejsca będą  siedzące, czego ja osobiście serdecznie nie znoszę, ale trudno. Ewa w międzyczasie zajęła krzesła w drugim rzędzie, a my z Mariem i Madzią spotkaliśmy Piotra Stelmacha. Przywitał się z nami, chociaż średnio mu w głowie zaświtałam. Widziałam jak w swoich zwojach mózgowych szukał kimże ja jestem, co mnie bawiło. Wiem, że facet zna tysiące ludzi, wiec podałam rękę i spytałam, czy wszystko dobrze? Odpowiedział, że dobrze, ale dopytałam czy "dobzie, dobzie, czy tylko dobzie?". "Dobzie" odrzekł  i poszedł. Chwilę potem  okazało się, że koncert jest jednak w sali obok, ale i tak siedzący. Shit. A już za chwilę Stelka odnalazł zagubioną synapsę w swoich neutronach mózgowych i ogarnął, że ja to ja, podszedł do nas jeszcze raz dopytując, czy aby się nie pomylił? Wszak pamięta mnie z roku 2012 z koncertu Duran Duran we Wrocławiu i afterka po tymże, gdzie sporo gadaliśmy i rechotaliśmy, chociaż zapomniał, że jeszcze widzieliśmy się 3 lata temu na Rock Festiwalu w Wałbrzychu i że jestem jego stałym respondentem w radiu 357, chociaż za avatara na FB mam portret psiaka typu Miś, więc mało do mnie podobnego. Chyba? Potem jakby świadomość mu wróciła kompletnie, pogadaliśmy o nowej płycie Duran Duran, która także ukazała się 22 października. On nie słuchał jej jeszcze, a ja już i owszem. Spytał czy dobra?. Dobra, ale nie wybitna odpowiedziałam.- Czy jest utwór typu Come Undone czy Leopard- Nie ma, ale i tak ballady ratują dupę temu albumowi. Aha- odrzekł pan redaktor. Lubię tego gościa. Myślę, że nadajemy na podobnych falach, chociaż gust muzyczny mamy, mimo wszystko trochę inny.

 O "Future past" jeszcze na pewno napiszę, bo czekałam na nią 6 lat, więc jest to dla nas fanów wydarzenie i zaraz po tym poście o koncertach coś na tym blogu skrobnę o tymże albumie. Wszak pamiętnik  ten miał swój początek od poprzedniej duranowej płyty "Paper Gods", więc jest to pewnego rodzaju kamień milowy 💥 Zrobiliśmy sobie ze Stelką jeszcze pamiątkową fotkę, a nawet dwie by (czyt. baj) komórka, która robi co jej się podoba ze światłem. I wyszło oto tak. 


Wyglądam zaiste halloweenowo...  :)

Chyba odbijam światło, dziwne to jest... Mario, Stelka, Ewa, Madzia i Adaś w dole, jak żywi, a jak jak gnijąca panna młoda nad Adasiem... no dobra, może w średnim wieku panna, ale gnijąca, a na pewno wampiryczna. 

Bardzo miłe spotkanie i widzę (słyszę teraz raczej), że nowa płyta Stelce podeszła. Gdy tylko ma audycję prezentuje 1- 2 utwory z Future Past. 27 października były urodziny Simona Le Bon, duranowego wokalisty  i poranna audycja Stelki i Gąsa zaczęła się od Is There something, potem Anyone Out There i 2 nowe kawałki z najnowszej płyty. Normalnie karnawał w Rio. A my właśnie wylądowaliśmy na lotnisku we Wrocławiu i w drodze powrotnej do domu na trasie taka muza. Super!!!

Ale wracamy do Marca Almonda i koncertu. Sama nie wiedziałam czego się spodziewać. Jego ostatnia produkcja, na której się zatrzymałam to "Enchanted" z roku 1990, więc dekady temu. A album ten uwielbiam  i moim zdaniem nie zestarzał się ani odrobinę, a słucham ostatnio pasjami. Pamiętam takie wakacje w Łebie w roku 1991, gdzie z przyjaciółką Ewą katowałyśmy na plaży (na Kasprzaku) kasetę, gdzie z jednej strony było Waterboys i "Rom to Roam"- też polecam serdecznie, a na stronie drugiej właśnie "Enchanted". Cudnie to wspominam. Obydwie płyty zjawiskowe. Jednak w międzyczasie Almond zrealizował jeszcze z tuzin płyt, o których wstyd się przyznać, wiem niewiele, albo w ogóle nic.

 Tuż przed koncertem posłuchałam jednak ostatniej jego propozycji z 2020 roku pt. "Chaos and the dancing star" i byłam mile zaskoczona. Bardzo w stylu Marca "Slove Burn Love", nostalgiczne "Hollywood forever" czy przebojowe "Chaos" oraz "Lord of Misrule" z Ianem Andersonem na flecie. Fajna płyta. Naprawdę. 


Tymczasem w Łodzi wpuszczono nas w końcu na odpowiednią salę koncertową. Zajęliśmy 3 rząd. Super. Ale, gdy tylko zaczął się koncert, wszyscy z tyłu poszli do przodu, tuż pod scenę, co spowodowało, że 2 pierwsze rzędy wstały, a my nie chcąc zasłaniać ludziom za nami, nadal siedzieliśmy, chociaż nie cały czas, bo się nie dało. Przecież to koncert, a my mamy siedzieć jak stare baby na pogrzebie? Wkurzające to było na maxa. Słyszeliśmy doskonale, ale widzieliśmy tak sobie.

Marc wyszedł na scenę cały na czarno i pięknie się z nami przywitał. Od samego początku czuć było od tego człowieka niezwykłe ciepło i pozytywną energię. Na pierwszy rzut oka wyglądał jakby był mocno ponaciągany i ostrzykany. Srebrne zęby na pewno kilka osób zdziwiły. W 2004 roku Marc miał poważny wypadek motocyklowy, który go porządnie  pokiereszował. Właściwie był już na tamtym świecie, a to, że przeżył jest cudem. Więc operacje plastyczne, owszem, ale tylko po to, żeby wyglądał choć trochę jak stary Marc Almond. 

Koncert zaczął się starym hiciorem "Tears Run Rings" z 1988 roku, kiedy jeszcze ogarniałam Marca bardzo dobrze. Od razu cała sala poszła w tany i śpiewy, wchodząc w nastrój tego występu. Marc może nie ma jakiegoś szalonego wokalu, ale jest charakterystyczny, śpiewa bardzo dobrze i czysto. Zresztą co ja tu będę opowiadać, skoro była osoba, która ten koncert pięknie skróciła filmowo i zamieściła na youtube. Zapraszam do obejrzenia i posłuchania, bo fajnie, fajnie.



Tam Marc siedzi przed rodzajem partytury. Okazało się, że nie pamięta tekstów swoich piosenek. No tym razem przynajmniej trzech, więc miał rodzaj ściągawki. Fajne w tym wszystkim było to, że jak zapomniał tekstu, to szczerze za to przepraszał uśmiechając się z zażenowaniem, a publika mu to wybaczała i wynagradzała gromkimi brawami i odśpiewaniem brakującego tekstu za niego. Było to urocze i dodawało całemu występowi smaczku. Najzabawniejsze było to, że gitarzysta, zresztą bardzo dobry, też pomylił akordy w "Pearly Spencer", więc zaczęli ją grać od nowa. Czad normalnie. Uwielbiam koncerty z takimi kiksami, bo zostają na zawsze w pamięci. 

Cała set lista wyglądała tak:

 


 Koncert Marca trwał o wiele za krótko, a był naprawdę świetny. Gdy żegnał się z nami tradycyjnym, jak mniemam"Say Hallo Wave goodbye" zrobiło mi się przykro, że to już koniec. Cudowny, kruchy, muzykalny, wrażliwy, piękny człowiek. Przezdolny!!!! Patrząc na niego uruchomiłam od razu swoje wszelkie matczyne odruchy. Chciałam podejść i przytulić. Tak po prostu. Na bis jak wynika z set listy zaśpiewał wielki hicior (chociaż nie jego autorstwa- patrz post na tym blogu o coverach, w zakładce muzyka link tutaj https://boxfullofhoney.blogspot.com/2019/08/midge-ure-live-bolesawiec-16082019.html .Drugiego bisu nie udało nam się ani wyklaskać ani wytupać. Niestety.

 Bardzo, bardzo się cieszę, że udało nam się zobaczyć koncert Marca Almonda i był to jego, z tego co usłyszeliśmy, pierwszy występ po długiej, pandemicznej nieobecności na scenie. Mam nadzieje, że reakcja polskiej publiczności choć trochę  mu się podobała? Wszystko na to wskazuje. A jeśli ktoś kiedykolwiek będzie miał okazję zobaczyć Marca na żywo, niech się nawet sekundy nie zastanawia, bo warto, warto!!!!. 


Na występ Midge Ure musieliśmy chwilę poczekać, żeby techniczni poogarniali zmianę instrumentów. Dziewczyny poszły do WC. Okazało się, że do tej dużej sali koncertowej przypisane są tylko 2 toalety, po jednej na płeć. No masakra jakaś. Kolejka jak za Gierka po mięso. 

Stwierdziliśmy tym razem, że teraz chcemy już Midge Ure zobaczyć, a nie tylko usłyszeć, więc z Ewą, Adasiem i Madzią stanęliśmy tuż pod sceną, co wcale takie trudne nie było, bo nie chroniły nas żadne barierki, ochroniarze ani w ogóle nic. Scena była na wysokości 150 cm, więc spoko- luzy. 



Jak widać fotki zrobione inną komórką zweryfikowały moją wampirzą bladość.

Mario pozostał w swoim rzędzie, skąd i tak świetnie widział i słyszał, jak się okazało potem w przeciwieństwie do nas, bo choć widzieliśmy DOSKONALE, to słyszeliśmy jakość taką se. Problem w tym, że głośniki, te wielkie, najważniejsze, wisiały nad naszymi głowami za nami, więc dźwięk rozchodził się w stronę dalszej publiki, a nam pozostało tylko obserwować i ucztować wyczyny Midge i jego kapeli na scenie. No i trudno. Ucztę dźwiękową mieliśmy 3 lata temu w Bolesławcu. Tam było cudnie. Teraz się przyglądaliśmy z rozdziawionymi japami.


 

Gdy już wszyscy muzycy wyszli, a było ich tylko czterech łącznie z Midge, zauważyłam, że cała kapela jest łysa, oprócz klawiszowca. Łysy był także facet techniczny od zmieniania gitar. Wyglądali dokładnie tak jak ekipa szkoleniowców reprezentacji Italii w piłce siatkowej. Oczywiście nie mam nic przeciwko fryzurce na glacę, ale wyglądało to jak jakiś spisek wielbicieli tego uczesania. 🌕

Koncert rozpoczął od "Call of the wind" i już wtedy zrozumiałam, że miejsce do słuchania mamy kulawe, za to ogarniamy na scenie wszystko. Potem się okazało, że w ogóle ten pierwszy numer był bardzo źle nagłośniony. Generalnie źle. Midge pokazał jakiś tajemniczy znak ręką i już dźwiękowcy ustawili suwaki tak jak być powinno. Oczywiście dla naszej czwórki zmieniło się niewiele, ale Mario stwierdził, że dla reszty publiczności, zmieniło się wszystko. 

Kapela zagrała  największe hity zarówno Ultravox jak i Midge Ure, a set lista wyglądała tak oto:


Jak widać same trufle i kawior z szampanem. Wszystko odśpiewane i odegrane kunsztownie, z wielką wirtuozerią, ze sznytem. Największe wrażenie zrobili na nas muzycy rytmiczni- basista i perkusista. Widać, że grają ze sobą lata całe i doskonale się rozumieją. W glorię chwały opływał zwłaszcza  perkusista (niestety nie znam nazwiska, jeżeli ktoś zna, proszę o znaka z namiarem). Cudowny, energetyczny niczym Zwierzak z Muppet Show (tylko w innej odsłonie). To co on wyprawiał za tymi garami, to szał najprawdziwszy. Mieliśmy smakowity poczęstunek obserwując poczynania tego muzyka. 

A co do utworów, to oczywiście najlepiej wyszło to co niesie, czyli Fade to Grey, New Europeans (chyba nigdy się nie zestarzeje), All Stood Still (genialne zawsze) no i Vienna!!! Przecudowna, aktualna od ponad 30 lat, klasyczna, wręcz epicka!!! Jako wiśniówki na torcie Hymn, The Voice i oczywiście Dancing with tears with my eyes. Genialne. Uczta panie, uczta na bogato. 

Pomiędzy głównym koncertem, a bisami przyszedł organizator Sound edit 2021, powiedział, żebyśmy przez chwilę zachowali jeszcze uwagę i na ekranie poszedł film o wieloletniej twórczości Midge i jego współpracownikach. Były flesze ze Stevem Strange oraz z fotografem Ultravoxu. Fajnie. Potem, po filmiku Midge dostał nagrodę- ludzika z mosiądzu, który zamiast głowy miał ucho. To zabawne, bo w Bolesławcu też dostał jakąś skorupę, wazę czy tam inny wazon, a Adaś, który był na jego koncercie w Sylwestrową noc kilka lat temu we Wrocławiu stwierdził, że tam też dostał jakieś trofeum... Ciekawe jak wygląda garaż Midge po tylu latach koncertowania i zbierania takich nagród?

Ten koncert także był za krótki i to o wiele za krótki, bo miało się ochotę na znacznie więcej jego muzyki, jego grania i jego wirtuozerii. Midge Ure jest absolutnym geniuszem muzycznym, a kto tego jeszcze nie wie, musi szybciutko odrobić zadanie domowe. Skromny, niewysoki, niepozorny, zdawałoby się, ale wielki artysta, kompozytor, aranżer, muzyk, tekściarz, współtwórca Band Aid, Live Aid oraz ambasador  fundacji Save the Children. Szkot, o cudownym akcencie i romantycznej duszy. Midge Ure. BRAWA, brawa na stojąco!!!!

Wyszliśmy z tego koncertu zachwyceni, otumanieni i oczarowani, zresztą obydwoma panami. Dwa fantastyczne, muzycznie zachwycające widowiska i dwóch starszych, ale jakże charyzmatycznych wykonawców. Skromnie, ale na bogato. Minimalistycznie, ale ekskluzywnie. Subtelnie, ale okazale. Niby się nie da, a jednak to wszystko miało miejsce. Zostaniemy fanami na zawsze. 

A na koniec kilka filmików z tego wydarzenia w wykonaniu Midge Ure i jego kapeli. Zapraszam serdecznie na te małe arcydziełka. Szkoda, że nie oficjalne, bo była tam jakaś TV3, ale nic nie znalazłam. Zatem do roboty: We stood still... proszę popatrzeć na perkusistę.



Fade to Grey



Dancing with tears with my eyes


Kurtyna. Było cudownie!!! CUDOWNIE!!!!

Ps. Naszym pasażerom z pussy vagonu wielkie dzięki za ten wyjazd, towarzystwo, przepyszne muffiny i kupę śmiechu. Buziakuję.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz