niedziela, 14 sierpnia 2016

Bari, czyli jak dostać mrożoną pizzę na obcasie :)

      

Dzięki Agnieszce, tej która namówiła nas na wyjazd do Gruzji, mieliśmy okazję zobaczyć także italiańskie Bari. Za jakieś psie pieniądze wykupiliśmy bilety na przelot Wizz air'em z Katowic i 6 sierpnia wieczorem wyruszyliśmy na lotnisko. Wyruszyliśmy w 5 osób- Agnieszka ze swoim synem Xawerym i my z Marcelą. Lot trwał niecałe 2 godziny. Migiem wylądowaliśmy w Bari, które przywitało nas prawdziwa ulewą...

Bari znajduje się nad samym Adriatykiem tuż przed obcasem Włoskiego buta. Całkiem spore miasto- ponad 300 tysięcy ludności, wielki port i naprawdę ładna miejscowość, chociaż bardzo kontrastowa. Posiada nawet metro, co dosyć mnie zaskoczyło, ale super, bo dojazd z lotniska do centrum Bari także trwał tylko chwilę.
Mieszkanie, które wynalazła Agnieszka na Airbnb wprawiło nas w prawdziwe osłupienie....POZYTYWNE osłupienie!!!! Wielkie - 4 sypialnie, 2 łazienki w tym jedna z prysznicem z hydromasażem, a druga z jacuzzi :)  fajna kuchnia w pełni wyposażona. Czyściutko, gustownie, z klasą -kopara nam opadła. Zapłaciliśmy po 75 Euro od osoby za 3 noce, ale wierzcie - było warto. Potem jak zobaczyliśmy mieszkanie właściciela, do którego jak się okazało należała cała kamienica, to już zupełnie oniemieliśmy! Prawie Wersal, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. A właściciele niezwykle mili - czekała na nas buteleczka winka, malutka, bo malutka, włoski placek a'la pizza z pomidorkami, z tym, że na grubszym cieście, mleko, konfiturki i specjalnie dla nas właścicielka upiekła muffinki. Bardzo to było miłe :)


Sypialnia Melki i Xawerego- z boku stała jeszcze świetna, stareńka szafa. Bardzo gustowna :)


Zrzuciliśmy klamoty i pobiegliśmy do pobliskiej knajpki na jakieś włoskie, wieczorne jedzenie. Knajpka super. Utrzymana w wiosennych zieleniach, a jedzenie znakomite!!!! Jednak najbardziej zaskoczyła nas toaleta. Umywalka w formie akwarium, gdzie krany funkcjonowały  za pomocą stóp (bardzo higienicznie), ale zobaczcie jak to wyglądało. Można się było na początku zdziwić :)




Pojedliśmy i ruszyliśmy na miasto. Mieliśmy bardzo niedaleko na starówkę i w ogóle mieszkaliśmy praktycznie w samym centrum Bari. Deszcz już przestał padać i nastała  idealna pogoda na wieczorny spacer, tym bardziej, że naprawdę się nażarliśmy popijając miejscowym winem i trzeba było to gdzieś spalić.
Stare Bari urokliwe. Pełne zakamarków, zaułków, zabytków - prawdziwy labirynt wąskich uliczek i całe stada kościołów. Na mapie naliczyłam kilkanaście. W sumie wszystkie miasta w basenie Adriatyku, nieważne, czy po stronie Włoskiej, czy Chorwackiej wyglądają podobnie. Klaustrofobiczne, piękne uliczki i oczywiście wszechobecne pranie wystawione za oknami. :)


Po drodze na jednym z plakatów zobaczyłam Renee Toft Simonsen, która była kiedyś dziewczyną naszego Johna Taylora z Duran Duran. Niezwykle piękna Dunka. Myślałam, że  już odpuściła sobie modelowanie, a tutaj niespodzianka :) Fotka była obowiązkowa!!!!


Renee u szczytu popularności. Bella :)

 Zrobiliśmy naprawdę kilka dobrych kilometrów po tej starówce docierając do wielkiej Katedry Św. Sabina i do Bazyliki Św. Mikołaja. Obiecaliśmy sobie jeszcze tutaj wrócić za dnia.





W niedzielę rano szybkie zakupy i szybkie śniadanie. Postanowiliśmy wyruszyć do miejscowości Arbelobello, gdzie znajdują się przecudnej urody chałupki z okrągłymi, szpiczastymi dachami, ale nie doceniliśmy Włochów. Poszliśmy na stację Bari Wschód, bo podobno tylko stamtąd można było wyruszyć pociągiem do Arbelobello i co??? Ano pstro. Włosi w niedzielę nie pracują!!! Pociągi nie jeżdżą! Nie ma takiej opcji!! Rozejrzeliśmy się po tej stacji- wszystko pozamykane na głucho. Nie ma się nawet kogo zapytać o cokolwiek. Finito i ciao! Cóż było robić? Sfotografowaliśmy rozkład jazdy, żeby wiedzieć o której ewentualnie te pociągi następnego dnia i poszliśmy podziwiać miasto w świetle dnia.
Dopiero wtedy zauważyliśmy jakie ilości imigrantów pałętają się po ulicach. Czarni strasznie, znudzeni, ale każdy z komórką w łapie. Sami młodzi mężczyźni- nie widziałam ani jednej kobiety, czy dzieciaczka z nimi. Oczywiście w Bari mieszkają też czarnoskórzy, którzy tam normalnie egzystują i pracują, ale ci na deptakach ewidentnie czekali na Allaha. U nas już trochę temat tej fali napływowej imigrantów ucichł, ale tam to jest nadal palący problem. Gdy w wiadomościach telewizyjnych zobaczyłam statek oblepiony czarnymi mężczyznami jak muchami, który wpływał do portu, zjeżyły mi się włosy  na głowie. Straszne! Ilu ich jeszcze przypłynie do Europy? I co z tego wyniknie, bo na pewno nic dobrego.

Ale obeszliśmy sobie promenadę, zresztą bardzo ładną i przestrzenną. 2 piękne teatry i przepiękne kamienice. Od razu widać, że tutaj jest na bogato.


Odrobina klasyki
i odrobina kubizmu :)
rodzinnie :)


I oczywiście obowiązkowa wizyta w Katedrze i Bazylice.
Katedra rzeczywiście olbrzymia i zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Budowla romańska i widać, że stareńka. Powstała na przełomie XI i XII wieku w miejscu starego pałacu bizantyjskiego. Typowa budowla sakralna dla basenu morza Śródziemnego. W środku piękne kolumny, freski i cudowna rozeta, która ma swoje lustrzane odbicie w posadzce. Niestety byliśmy tam o nie tej porze co potrzeba i nie widzieliśmy w oryginale jak promienie słoneczne przebijając się  przez tę rozetę padają na jej odpowiednik, właśnie na posadzce. Szkoda. Mam tylko zdjęcie zdjęcia...

i to jest właśnie zdjęcie ze zdjęcia....

krypty...
Nasi w Bari :)

Skoro zaliczyliśmy Katedrę czas był na Bazylikę Św. Mikołaja, która znajdowała się nieopodal. Jest tam pochowana królowa Bona, ale jakoś nie mogliśmy połapać się gdzież tam ona leży. Teraz już wiem, że za ołtarzem, a wtedy byłam przekonana, że gdzieś w kaplicy pod samą bazyliką. Bazylika architektonicznie podobna do katedry, ale wnętrze bogatsze. Zwłaszcza sklepienie - pięknie zdobione, kapiące złotem z herbami i malunkami. Wygląda jakby było dużo później tam zamontowane. np w XVIII wieku? Ale nie mam pewności i nie znalazłam póki co żadnych informacji.






Jak widzicie bazylika podobna do katedry. Do krypt nie mogliśmy wejść, ponieważ odbywały się tam jakieś uroczystości kościelne w języku rosyjskim. Podobno z całej Rosji przyjeżdżają tam pielgrzymi i wierni. Jedna z turystek powiedziała nam, że oni są protestantami. Zupełnie nie znam się na religiach... Protestanci w rosyjskim kościele?? No nie wiem.

Po tych wszystkich  zabytkach sakralnych i włóczędze uliczkami zgłodnieliśmy, ale znalezienie w upalne popołudnie niedzielne lokalu, który chciałby nas obsłużyć graniczyło z cudem. Knajpek sporo, oczywiście ceny jak na centrum miasta wygórowane, ale w sumie nawet zapłacilibyśmy, gdyby jednak ktoś nas w jakiejkolwiek restauracji nakarmił. Siesta i basta! Na drzewo Polonia :) Po drodze jeszcze takie klimaty...




kobieta z kaczuszką :)


                               Mario z mieszkanką starówki :)
Na jednym z podwórek mój Mario wzbudził sensację. Ponieważ to wielkie chłopisko, panie siedzące przy stolikach aż podniosły się z krzesełek na jego widok. Jak widać fotka była obowiązkowa. Pomyślałam, że może powinnam tego mojego Maria prowadzić na sznurku i pobierać opłaty po 5 Euro za fotkę jak z białym misiem w Zakopanem. Pobyt z pewnością by się nam zwrócił :) 

super fajne chłopaki - Forza di Italia :)

Powlekliśmy się w stronę naszego domku i tam w jednej z kawiarni dostaliśmy jedzenie... Oczywiście pizzę i jakieś antipasti. Dodatkowo kawkę, ale to zamówiły dzieciaki.
Wieczorem postanowiłam się wykapać w morzu. Pogoda się zupełnie  poprawiła i ruszyliśmy w stronę plaży miejskiej. Z butlą czerwonego wina i chłopaki mieli jakieś piwko. Po drodze okazało się, że na promenadzie będzie jakaś impreza, festiwal muzyczny. Rozdawano podpaski higieniczne, jakieś nasączane chusteczki i piwo w 3 smakach w małych kubeczkach. Jak dostało się kubeczek nabijali pieczątkę na łapie... bardzo łatwo zmywalną, więc z Agnieszką wypiłyśmy sporo tego piwka zanim doszliśmy na tę plażę...Próbowaliśmy wczuć się w te  nowe włoskie melodie, ale zdecydowanie nie nasza fala. Nasza fala to Al Bano i Romina Power, Adriano Celentano czy Toto Cotugno... A te nowe jakieś niewydarzone. Na teledysku z tuby właśnie  Toto i jego nieoficjalny hymn Italii... To są melodie. Ot co :)



Plaża trochę ograniczona i akurat trafiliśmy na jakiś malutki sztormik. Zaczęłam się zastanawiać, czy włazić do tej wody, której w sumie nie znam i na dodatek  po nocy. Odpuściłam, ale nogi moczyłam.
Fajnie siedziało się na plaży popijając winko, w morskiej bryzie, brodząc co jakiś czas w Adriatyku.



Wracając, jeszcze pooglądaliśmy tych Italiańskich wykonawców, ale że tak powiem dupska nam nie urwało. Okazało się, że transmisja z tego wydarzenia leci w telewizji na całą Italię, więc doogladaliśmy w mieszkaniu i.... nadal nic nam nie urwało. Zmieniły się strasznie włoskie preferencje muzyczne. Kiedyś to były proste, wpadające w ucho melodie. Prawdziwe gwiazdy włoskie znane w całej Europie, a teraz??? Lipa.

Następnego dnia rano pobudka, bo przecież mamy jechać do Arbelobello. Szybciorem na stację, bo pociąg według rozkładu miał być o 10:40... i co? Znowu pstro. Rozkład nieważny, a pociąg ma być po 12-ej w południe. Ręce nam opadły. Stwierdziliśmy, że nie mamy zamiaru czekać prawie 2 godzin i poszliśmy znowu na plażę. Tym razem już z ręcznikami, filtrami i oczywiście winem. Na plaży nie tak tłoczno, ale NIKT do wody nie wchodzi...?? No to my jako pierwsi do niej wleźliśmy...A wino piliśmy z plastikowych kieliszków na nóżkach :) Przyleciał za chwilę ratownik- myśleliśmy, że z ochrzanem za to wino, a tu się okazało, że w wodzie bakterie... BAKTERIE!!!! Być nad morzem i nie wleźć do wody? Kiedyś kąpałam się nawet w wodzie w zatoce Gdańskiej i przeżyłam, więc co mi tam Adriatyk? Oczywiście, że weszłyśmy tam z Agnieszką, a razem z nami jeszcze inni plażowicze. Trudno, chyba od tego nie umrzemy ...No i nie umarłyśmy. Słońce było za chmurami, więc posmarowaliśmy się tylko filtrami 30 i to był błąd!!!! Potem to słonko wyszło już sobie zza chmurek i tak nam dało do wiwatu, że do teraz czuję swoje poparzone plecy. Skóra już mi zeszła. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak się załatwiłam na słońcu. Raczej unikam i uważam. Kara musi być :)



A po powrocie z plaży, szybkim prysznicu, nasmarowaniu poparzeń, ugotowałyśmy z Agnieszką italiański obiadek. Ona zrobiła spaghetti wegetariańskie, a ja surówkę z zielonym pesto. Do tego schłodzone białe wino... Jedliśmy potem to spaghetti jeszcze na śniadanie następnego dnia. W sklepie ja kupiłam normalnej wielkości makaron, a potem Mario wymienił go na kilogramowy... no i tyle nam wyszło, że armia by się najadła.


No i co mieliśmy robić tacy nażarci i napici po nocy? Oczywiście poszliśmy na starówkę, a tam Xawery znalazł najgenialniejszą pizzerię na świecie. Nie byliśmy wcale głodni, ale pożarliśmy jeszcze 2 przepyszne pizze. Cieniuteńkie jak listek z fantastycznymi serami. Do tego znowu po kuflu wina...a trzeba Wam wiedzieć, że wcale nie było tam łatwo usiąść przy stoliku. Kolejki i tłumy fanów :) W środku 3 pizzmajstrów zasuwało na pełnych obrotach w tragicznym ukropie tuż przy wielkim piecu... To była najlepsza pizza jaką kiedykolwiek jadłam. Na starówce Bari prawie na samym cyplu. Jak się nazywała? Sorry, ale nie wiem :)
We wtorek rano spakowaliśmy się i opuściliśmy nasze mieszkanko zostawiając klamoty u właścicieli i po raz 3 wyruszyliśmy na stację w kierunku Arbelobello... Myślicie, że wsiedliśmy do pociągu??? ha, ha.... O tym napiszę następnym razem... 
Ponieważ samolot mieliśmy po 21-ej jeszcze chcieliśmy coś zjeść przed wylotem. Znowu padło na pizzę. Poszliśmy już do naszej znajomej kawiarni, gdzie w niedzielę dali nam smacznie zjeść. Zamówiliśmy 3 Margarity. Długo przyszło nam na nie czekać, a nam się jakby trochę spieszyło. W końcu kelner przyniósł nasze wyczekiwane jedzonko. Ja z Mariem dostaliśmy normalnej wielkości placek, widać, że świeżo zrobiony, a Aga z Xawerym i Melą jakieś szemrane. Małe, sztywne. Spróbowali i widać było jak im się lampki w głowie zapalają. Aga zrobiła wielkie oczy i ze zdziwieniem stwierdziła, że to jest chyba mrożona pizza. Zapytała kelnera...A i owszem mrożona!!! No skandal!!! SKANDAL!!! Być w Italii i dostać mrożony badziew? 
Rozmowa z kelnerami nie była przyjemna i szkoda, że nie było właściciela. Zapłaciliśmy tylko za 2 pizze, ale jak znam Agnieszkę ona tego tak nie zostawi. Zrobiła fotki i wystawi im opinię, bo gdyby nam na początku powiedzieli: sorry, ale mamy tylko mrożoną, poszlibyśmy gdzieś indziej, a oni ewidentnie chcieli nas naciąć. Patafiany italiańskie.
No i głodni pojechaliśmy na lotnisko. Samolot się opóźnił, więc w Katowicach byliśmy grubo po północy. W krótkich spodenkach, T shirtach... A u nas 10 stopni i ulewa. No cóż- welcome home :) Ale ja chcę jeszcze do Italii. Jest piękna, smakowita i niezwykła. Z pewnością będziemy w przyszłym sezonie szukali znowu jakichś fajnych lotów właśnie w tamte rejony. A może jeszcze w tym roku? Marzy mi się Rzym... Zobaczymy.



1 komentarz:

  1. Taaa, to teraz po Twojej relacji też mi się marzy Italia, nawet z mrożoną pizzą ;)

    OdpowiedzUsuń