wtorek, 26 września 2017

Co mnie k#@*a podkusiło?



Znacie to uczucie? Tego małego czorta, który nagina naszą niezłomną wolę i zamiast leżeć pod czereśnią na hamaku z drinkiem z palemką i czytać książki, dokonujemy jakichś czynów niezgodnych z naturą i zdrowym rozsądkiem??? Tak było tego lata w moim przypadku.
Długi urlop miałam w maju, ale zostały mi jeszcze tygodniowe niedobitki w lipcu i teraz we wrześniu. Zazwyczaj wszystkie weekendy mam długie. Nie pracuję w pełnym wymiarze czasu, więc lipcowy urlop rozpoczęłam już w czwartek po południu. Od jakiegoś czasu nie mogłam dłużej patrzeć na swoją łazienkę. Nic mi się w niej nie podobało, ale jakiś poważny remont nie wchodził w grę. Wymyśliłam, że sama się za nią wezmę- pomaluję sufit, wymienię fugi. Kilka dni wcześniej kupiłam nowy zlew(nastawny) i baterię, a na szrocie w Nowiźnie (taka wieś niedaleko Dzierżoniowa) zakupiłam niekonwencjonalną szafkę, która wcale na łazienkową nie wyglądała i nowe (stare) lustro i obie te rzeczy wcześniej pomalowałam białą, matową farbą do drewna. No dobra, wstałam w piątek rano, powynosiłam z łazienki wszystkie ruchome rzeczy i zabrałam się za umycie sufitu. Łazienka jest mała, więc poszło migiem. Potem farba, wałek i ruszyłam z malowaniem sufitu. Na początku wszystko było OK, ale po chwili okazało się, że stara farba pod wpływem wilgoci zaczęła się łuszczyć i odpadać!!! O SZLAK JASNY!!! Poleciałam po szpachelkę i zaczęłam to zdzierać. Myślałam, że zejdzie tylko trochę, ale GDZIE TAM!!!! Złaziło aż miło, całymi płachtami. W momencie, w którym opanowałam sytuację w jednym miejscu, na drugim końcu łazienki dopiero się ten cyrk rozpoczynał. Zacisnęłam zęby i doprowadziłam ten nieszczęsny sufit do porządku. Potem zabrałam się za fugi. W kolorze granatowym. To nie jest fajna robota. Dużo się maże, jest sporo ścierania i wygładzania. NO I MYCIA!!!Napakowałam tego w szczeliny i poczekałam aż lekko przyschnie, żeby po chwili zrobić piękne, równe rowki. Akurat stałam na brodziku i obrabiałam górne rewiry, kiedy do łazienki przyszła kotka Buba. Popatrzyła, że się dzieje, a jest to wyjątkowo ciekawska kotka. Pooglądała, pooglądała- jakaś nuda, droga na Ostrołękę. Nic specjalnie ciekawego dla kota. Nagle poszła do kąta, gdzie normalnie stoi jej kuweta. Popatrzyła na mnie wymownie i zadała pytanie- Heloł, gdzie moja kuwejta? Mówię do niej- Buba nie świruj idź na podwórko jak normalny kot. Buba na to- Ale ja nie chcę na podwórko- kucnęła w miejscu kuwety i pięknie naszczała, ciepłą, parującą kałużę. Mało tego, że całe mieszkanie było już w niebieskich kocich łapach, ja wyglądałam jak istota z filmu Jamesa Camerona "Avatar", to jeszcze ten wredny kot naszczał??? Wtedy padło pytanie- Co mnie K%$#a podkusiło? Piękna pogoda, mogłam spędzić ten dzień w ogrodzie i się wałkonić, a zamiast tego pot cienką strużką spływał mi po tyłku.
Zaczęłam ten cały cyrk z łazienką około 8:30, a skończyłam 12 godzin później. Umordowana, zmęczona, zła...ale usatysfakcjonowana. Mimo wszystko. Tylko po jaka cholerę mi to było. Nie łatwiej było zawołać jakiegoś fachowca i mu za to zapłacić? Nie, bo ja sama muszę. I tak w przyszłym roku porządny remont się szykuje. Kuchnia zwłaszcza. Trudno- było, minęło, ale jest. I jest lepiej i to dużo. Mario porobił w szafce dziury na odpływy, dokupiłam jakieś kosze i skrzynki w Pepco. Może nie idealnie, ale fajnie.

Misiek w oczku wodnym 2016. Woda pomącona, ryby w stresie. Bajzel ogólnie.


Dzień później przyjechali moi rodzice. Ojca przez cały sezon grzewczy aż nosi, bo jemu się nudzi, więc jak do nas przyjeżdża to ma pole do popisu. A to skopie ogród, a to skosi trawę, a to coś zepsuje. No jak to ojciec. Od wielu już lat mam oczko wodne. Niewielkie. Aki kiedyś wykopała  dół, a ja uznałam, że nie ma sensu tego zakopywać, bo dziura taka, że Australię widać, więc tylko poszerzyłysmy z młodszą córką i zrobiłyśmy oczko. Kilka lat wyglądało tak jak na obrazku na samej górze, czyli raczej przyzwoicie. Żyły tam ryby, a nawet się rozmnażały, ale ostatnia zima wytłukła mi wszystkie na amen!!!
No i Misiek miał tam fajną sadzawkę do letnich kąpieli w czasie upałów. Poprosiłam kumpla, który ma sklep wędkarsko- zoologiczny, żeby przywiózł mi z giełdy kilka rybek i może dadzą radę w nowym sezonie i przeżyją?. Kumpel się przejął i przywiózł mi 10 pięknych, kolorowych karasi. Wpuściłam je do starego oczka, ale cholera ciemno to widziałam. Ojciec się tak bardzo zmartwił losem rybek, że postanowił oczko powiększyć i zrobić to OD RAZU!!! OK, no skoro już tutaj jest, a ja i tak mam urlop - ZRÓBMY TO. CO MNIE ZA DIABEŁ PODKUSIŁ??? Jeszcze w sobotę to było pół biedy- wypuściliśmy wodę pompą, wyciągnęliśmy wszystkie kamole przywiezione przeze mnie z rzeki Bystrzycy i z kamieniołomu, wywaliliśmy habazie, szuwary i inne takie, które opanowały ten mały akwen w 3/4. Ryby wyłapałam i wpuściłam do beczki na deszczówkę. Urypaliśmy się jak 2 dzikie osły, a przecież to dopiero był początek, bo przed nami pogłębianie i poszerzanie. Tego dnia Mario zawiózł wieczorem rodziców do ich domu i przy okazji kupił nową folię do oczka. A ja poszłam się odmoczyć po bagnie. SPA... cholera jasna. I ten zapaszek bagienny....


Cudownie, teraz tylko trzeba wyciągnąć starą folię, pogłębić, poszerzyć i z bańki. Miałam nadzieję, że mój ojciec nie będzie chciał z tego robić jeziora, ale niestety się myliłam. Przyjechał w poniedziałek rano i zaczęła się gehenna. Było bardzo gorąco. W ogóle lato na Dolnym Śląsku w tym roku było gorące. Mało padało, a jeśli już to solidnie! My z kopaniem trafiliśmy na wilgotny upał. Zanosiło się na deszcz, ale padać nie chciało ( i nie padało). Ziemia pod folią była bardzo mokra- właściwie bagienko, więc pierwsze wykopki były w miarę sympatyczne, jeżeli ktoś lubi być upierdzielony w bagnie po same uszy.
Stan po pierwszym dniu, jak na obrazku wyżej. Ojciec jak skończył i wyszedł z tej dziury wyglądał jak jakiś Jożin z Bażin. No ja, jako jego dziecko podobnie zresztą, chociaż nie aż tak. Janek (stary) stwierdził, że to jest jeszcze za płytko i środę trzeba poprawić!!! O matko, starczy przecież!!!-Nie, za płytko i już. Ryby nie przeżyją!!!- Dobra, wziął sobie dzień wolnego na odpoczynek i regenerację kręgosłupa i przyjechał w środę dokończyć dzieło. Było jeszcze cieplej i upalniej. Już chwilami myślałam, że mi tam zejdzie w tych wykopaliskach, ale cholera uparty cap dał radę. Rozłożyliśmy folię, zapakowałam przerzedzone mocno rośliny wodne i nalaliśmy wody z beczki- za mało!!! Wystarczyło tej wody tylko na jakieś 10 cm, ale ryby wpuściliśmy. 3 w międzyczasie zdechły, chyba ze stresu. Trudno ofiary muszą być. Ale oczko prezentuje się teraz na bogato. Zabrakło też kamieni do wyłożenia brzegu, więc czeka mnie jeszcze kilka wycieczek nad rzekę.
I mam teraz oczko, które wygląda tak jak na obrazku poniżej. Gdy po burzy napompowało tam wody, Misiek, który do tej pory brodził tam po dnie mocno się zdziwił... Trzeba było pływać pieskiem. Za karę naszczekał na ryby.



Ze starej konewki zrobiłam fontannę, ale już wyjęta bo zimno jak cholera, a potem to już w ogóle nie będzie miał kto do tej wody po nią wchodzić.
I tak to moi drodzy minął mi lipcowy urlop, bo mnie coś podkusiło na robienie porządków. Zresztą co chwilę mnie coś kusi... Wiosną odkupiłam od jednej kobiety stary kredensik. Lubię stare graty, a kobiecina chciała się tego pozbyć, bo została rodziną zastępczą i w pokoju musiała postawić łóżko dla wnuczki, a nie jakieś stare kredensy. Nawet mi się specjalnie ten mebel nie podobał, ale był mały i inny niż wszystkie kredensy jakie widziałam. Odkupiłam. Chłopak kuzynki mi to przywiózł, postawiłam w pokoju u dziewczyn z nadzieją na szybkie doprowadzenie tego mebelka do stanu używalności.
W wolny dzień wzięłam się za chemię i zaczęłam  swoim sposobem zdzierać starą politurę. I CO SIĘ OKAZAŁO!!! ???Pod bejcą znajdowała się potężna warstwa jakiejś farby podkładowej, a nie prawdziwe drewno!!!! Sklęłam siebie i ten mebel, bo samo czyszczenie zabrało mi 2 tygodnie, podczas których w pokoju moich córek panował syf malaga, a kredensik wyglądał jak obrzygany przez trolla. Ale udało się. Xawery pożyczył mi szlifierkę elektryczną i poszło!!! Potem tylko bejcowanie. Kredens wygląda w miarę przyzwoicie, ale co ja się naklęłam to moje.

Misiek nie chciał zejść z planu. Gwiazdor.
I tak to właśnie jest. Rzeczy z pozoru łatwe i takie, które powinny zająć nam kilka godzin zamieniają się zazwyczaj w jakiś koszmar i orkę na ugorze. Co mi to daje oprócz wkurzenia, ataków bezsilności i opadania rąk??? Ano daje mi satysfakcję, że  pomimo przeciwności i niepowodzeń potrafię dopiąć swego, uprzeć się tak, że dokończę, chociaż trafia mnie jasna cholera, jestem umęczona i bezradna. ALE POTRAFIĘ!!! I co mnie k&^%a podkusiło? Ambicja chyba :)
 Pozdrawiam z mojej strony monitora.
Następny post będzie o pięknej Szkocji.

nieprędko zaznam :)

1 komentarz:

  1. Elciku, jak ja Cię dobrze rozumiem ;) w te wakacje i ja zrobiłam rzeczy, które wydawały mi się niemożliwe, ale dałam radę - tak jak Ty! :) i duma mnie rozpiera jak nie wiem co :) trzymaj się Twardzielko!!! ....bo kto jak nie Ty/my? :) aaaa oczywiście muszę dodać, że jak zwykle nieźle się ubawiłam czytając Twój wpis hihihihi

    OdpowiedzUsuń