poniedziałek, 27 lutego 2017

O tym jak spotkaliśmy Johna Taylora :)

Właściwie powinnam zacząć pisać o 4 dekadzie  bycia fanką zespołu Duran Duran, ale najpierw postanowiłam powspominać jak to spotkaliśmy w Berlinie basistę zespołu Johna Taylora, bo to fajna historia. W ogóle Berlin i te kilka dni w tym mieście przezabawne i warte wspomnień.

Po ukazaniu się w grudniu 2010 roku płyty "All You need is now" Durani tradycyjnie ruszyli w trasę koncertową z nowym materiałem i tym razem okazało się, że już wiosną będą w okolicy, czyli za naszą zachodnią granicą- Lipsk, Berlin i chyba jeszcze jakieś miasto, ale nie pamiętam dokładnie. Ponieważ jedna z naszych forumowych bywalczyń Yasmina, mieszka właśnie w Berlinie, postanowiliśmy właśnie tam obejrzeć nasz zespół i posłuchać nowego materiału. Data cudowna- 26 maja- Dzień Matki.
Na forum wielkie poruszenie- zbiórka i ogólna mobilizacja- miało jechać ponad 30 osób.
Na początku miałam jechać tylko z Mariem, ewentualnie jeszcze z Fatmą, ale pomyślałam sobie, że może zabrałabym moje panny też na taki koncert? Wiedziałam co robię. Wiem jakie wrażenie wywiera na młodego człowieka duży, rockowy koncert po raz pierwszy, a one były na etapie wyśmiewania się z moich Duranów i nazywały mój ukochany zespól pieszczotliwie "DZIADBANDEM"!!! No jasna cholera, już ja wam dam dziadbanda. Już mi się pakować do Berlina na koncert!
My kupiliśmy nasze bilety na Eventimie i obyło się bez problemów- stojące, pod sceną, reszta forumowiczów miała problemy, bo w grę wchodził balkon (???) Yas rezolutnie poleciała do kasy Admiralspalast (podobno sali niewielkiej), żeby zakupić czym prędzej te bileciska dla wszystkich chętnych, ale Niemcy wyczuli jakiś podstęp? 6 sztuk to był max, a my potrzebowaliśmy 26 jeszcze!!!
Właśnie przeczytałam, co o tym napisała fanka Rio na forum i uśmiałam się serdecznie :) Oto jej wpis :)

"O matko jak się zdenerwowałam czytając o przebojach Yas z biletami. To Niemce paskudne, służbisty jedne, helmuty diabelskie! Po 6 biletów! A co to kurde - EURO 2012?! Kurczę, ja jednak jestem wiedźma, bo zanim Yas zaczęła zbierać kasę na bilety, jak tylko zaczęliśmy planować wyjazd na koncert, martwiłam się już wtedy czy oby biletów stojących nie zabraknie na dole, skoro tam tak mało miejsca. No i wykrakałam. Mam nadzieję, że uda nam się wejść wszystkim pod scenę, bo inaczej tego w ogóle sobie nie wyobrażam. Jak sobie przypomnę Aha w O2, to aż mam łzy w oczach. NIGDY WIĘCEJ! Wtedy na koncercie AHA powiedziałam do Yas: Wyobrażasz sobie jak by to było gdyby to był koncert DD, a my tak daleko? Jesu - El podrukuj te bilety tak czy siak, bo pójdę się utopić do wanny! "

Dlaczego El podrukuj? No mieliśmy chytry plan, żeby nasze 5 biletów po prostu pomnożyć i poodbijać na xero, żeby wszyscy nasi mogli wejść pod scenę. To mogło nam się udać. Na szczęście Yasmina zakupiła wszystkie bilety, przytomnie idąc na zakupy biletowe raz z mamą, raz z sąsiadką. Dały radę. Brawo one.



Byliśmy już w stanie euforii. Została kwestia koszulek organizacyjnych, bo jak to?Taki koncert, a my jak te pajace bez koszulek? Czym prędzej zrobiłam listę kto chce jaką, w jakim rozmiarze i jaki napis z tyłu (bo były 2 wersje) i ruszyłam do drukarni... Inspiracją była fotka powyżej przedstawiająca Rogera i Johna. Nasze wyszły bardzo podobne :) Mam nawet rodzinną sesję tuż po odebraniu ich z wydruku.






obok pralka Daewoo...bąbelkową :)

Tydzień przed naszym koncertem informacja, że koncert z 18 maja w Glasgow odwołany, bo Le Bon ma zapalenie gardła!!! No.... to bardzo niefajna informacja dla nas była, ale 24 maja w piątkę ruszyliśmy do Berlina.
Yasmina okazała się na tyle kochana, że udostępniła naszej ekipie mieszkanie, które akurat stało wolne i przynajmniej mieliśmy zapewniony dach nad głową. I tak zastanawialiśmy się, czy nie zamieszkać po prostu w jakimś hostelu, ewentualnie na leżakach rozłożonych nad brzegami Szprewy, gdzie już w maju szumiały palmy :) he, he..ale Yas stwierdziła, że nie ma problemu. Musieliśmy mieć tylko jakieś śpiwory, bo z nami miały jeszcze spać 2 dziewczyny z Warszawy- Czarna i Edi, ale one miały dojechać następnego dnia.
Jeszcze tego samego wieczora pyszne jedzenie u Yaski łącznie z deserami :) Fantastyczny gulasz z fasolą...No i jakieś trunki... Nasi szanowni małżonkowie zasiedli do whiskacza... Dużej ilości whiskacza. Wieczór był bardzo miły, ale czas był najwyższy ruszyć w kimono. Yas i jej Leo odprowadzili nas na miejsce spoczynku  i zalegliśmy. Rano mieliśmy zamiar pozwiedzać Berlin. Mario okazał się kompletnie nieczynny. Po prostu out of order. Whiskacz i fasolka zrobiły co swoje :) 
Ale nam było szkoda dnia, więc ochoczo pobiegłyśmy na ten Berlin. Wcześniej byłam tam tylko raz w 90 roku na przereklamowanym koncercie Rogera Watersa "The Wall" i był to najgorszy koncert jaki kiedykolwiek widziałam na oczy.
Teraz mieszkaliśmy niedaleko Pałacu Charlottenburg- niezwykle urodziwego kompleksu z parkiem i ogrodami.


z Fatmą, jeszcze pełne sił :)
Potem chciałyśmy bardzo ambitnie dojść NA PIECHOTĘ na Alexanderplatz.... Na mapie niedaleko. Jakieś 12 kilometrów..O my durne i naiwne. Ale ruszyliśmy. Po drodze jeszcze na jakiegoś kebaba do Turka- akurat w Niemczech wybuchła afera ogórkowa- zatrucia pestycydami na świeżych warzywach, a my się nieświadomie nażarłyśmy surówek, że aż miło. No i dobrze. Kebab Berliński jest klasykiem i bardzo nam smakował.



Niestety do Alexanderplatz nie doszłyśmy jak łatwo się domyślić? Za daleko na nasze nogi, chociaż zwiedzanie na piechotę Berlina fascynujące. Doszłyśmy do ronda ze Złotym Aniołem i padłyśmy- Moje dziewczyny- Mamo, zdzwońmy do taty, niech po nas przyjedzie... -Dziecko, ojciec ma jeszcze 3 i pół promila alkoholu we krwi, więc nie licz na cuda... Idziemy, a właściwie pora na metro w stronę udostępnionego nam przez Yas lokum:)






pod złotym aniołem :)
Dojechałyśmy metrem w okolice mieszkania... nawet doszłyśmy na tę ulicę, tylko miałyśmy problem ze znalezieniem numeru... Łaziłyśmy chyba ze 3 razy wte i nazad, a zdumieni Turcy siedzący przy herbatce i fajeczce przy stoliczkach na ulicy, gapili się na nas ja na jakieś niespełna rozumu. Numeracja była przedziwna, więc chodziłyśmy jak we mgle... Ale w końcu się udało! Uff...
Dojechały do nas w końcu dziewczyny z Warszawy, a także Rio z synem Bartkiem ze Szczecina i Riwana z Wielkopolski. Było nas już sporo. Czekaliśmy jeszcze na ekipę z Gdańska no i Warmię i Mazury w postaci Bebe i Sikora. Oczywiście śmiechy, chichy, wesołe rozmowy, poszukiwanie koszulek na koncert... i sms od Bebe, która już dojechała do Gdańska- KONCERT ODWOŁANY!!!!
 ALE JAK TO ODWOŁANY!!!!??? Nie będzie koncertu? To my tu w Berlinie, a nic nie wiemy? Yas zajrzała do internetu-Le Bon zaległ na to gardło na amen! Koniec pieśni. Rio się popłakała. Wulkan na Islandii westchnął po raz kolejny, wypluwając tony pyłu.


zanim nadszedł feralny sms. Moja, Edi, Fatma i Czarna.
No i cóż było robić? Wiedzieliśmy, że w Berlinie jest Nick (klawiszowiec) i John (basista). Mieli nagrywać jakieś programy dla TV. Yas stwierdziła, że właściwie nie mamy i tak specjalnie nic do roboty, to może poszukamy chłopaków w Berlinie?Może się uda. Gdzie mogą być? Niemieckie fanki na ich forum wyczaiły, że Rhodes najprawdopodobniej w Aldonie (no bo gdzie indziej?), a Taylor na podstawie jego zdjęć sufitu hotelowego zamieszczonych na instagramie, w hotelu De Rome (to się nazywa dedukcja... na PODSTAWIE SUFITU!!!!).
Ubraliśmy się w koszulki organizacyjne i  silną grupa ruszyliśmy na miasto. 10 bab i zmartwychwstały Mario :)
Pojechaliśmy metrem pod hotel Aldon, ale nic tam się nie działo. Hotel piękny i z tradycjami. Akuratny na wymagania Nicka Rhodesa. Postaliśmy, postaliśmy i ruszyliśmy pod hotel De Rome, który znajdował się na tej samej ulicy.


Nicka nie ma, ale humory nam dopisują :)

Berlin nocą jest uroczy. Pięknie oświetlony i zdecydowanie wart obejrzenia.
 Hotel De Rome znajduje się przy wielkim placu. Zasiedliśmy sobie na jakimś murku i jak to między nami- tematów zawsze do omówienia jest multum. My się ze sobą nigdy nie nudzimy. Dziewczyny wyjęły fajeczki i żartowały, że mógłby Jasiek wyjść do nas na papieroska. Z tym, że John już chyba od wielu lat nie pali...taki detal. :)

najmłodsze pokolenie na schodkach do hotelu.
 
palaczki palą, a reszta odpoczywa :)




Trochę nam się już zaczęło tam nudzić. Było po 23-ej, więc spotkanie Johna Taylora w tych okolicznościach wydawało się niemożliwe. Nawet zaczęłam nas trochę poganiać...aż tu w pewnym momencie moja Fatma mówi-Ej, no popatrzcie, taki sam wieśniak jak nasz John tu idzie. (albo jakoś tak, ale na pewno nie powiedziała, że przystojniak czy jakiś półbóg nadciąga).
Popatrzyłam w dół ulicy i rzeczywiście- jakby John z jakąś babą, w gaciach od dresu i kaszkiecie...John, nie baba. Jak nas zobaczył, jakby się na chwile zawahał, ale za moment ruszył w naszym kierunku... Zamarłam! Po prostu mnie sparaliżowało. Podszedł do nas John Taylor i powiedział Hi! A my wszystkie, jak jedna NIC- zero intelektu!!! Jakby wszystkie szare komórki w mózgu zamarzły, a John patrzy i czeka.... i czeka...
W końcu przytomnie  Yas powiedziała, że jesteśmy z Polski. Po angielsku oczywiście. Pięknie się  z nami ten Jasiek przywitał i podał każdej z nas łapkę. Ciepłą i chudziutką. Widać było, że był zaskoczony, że jacyś fani jednak go namierzyli. Na dodatek nie niemieccy, tylko polscy. Zamyślił się nawet i spytał, dlaczego my właściwie tutaj jesteśmy, skoro Duran Duran ma zagrać w Polsce koncert w sierpniu (???? Tak, tak wygląda właśnie promocja zespołu Duran Duran w Polsce... koncert w sierpniu, a my w maju nie mamy o tym zielonego pojęcia!!!) Zapytałyśmy kiedy ten koncert i gdzie dokładnie-tutaj rozbieżności, bo każda usłyszała co innego. Ja z Czarną i z Edi  byłyśmy przekonane, że 14 sierpnia. Zgadzało się tylko miasto- Warszawa. Ale podobno nie podał żadnej daty he, he... No każdy słyszy to, co chce usłyszeć.
Podobały mu się nasze koszulki i wyraził współczucie z powodu odwołanego koncertu w Berlinie. Pozwolił się podotykać i oczywiście zrobić sobie z nami zdjęcie. Dał Mariowi swojego Blackberry i po chwili znajdowaliśmy się na jego instagramie z adnotacją- Saying hi to the kids from Poland ..Niezłe mi KIDS, baby po 40 lat z okładem. Ratowały nas Marcela, Gocha i Karolina od Yas :) Tu i owszem, można było mówić KIDS :) Znalazłam nawet linka do tego zdjęcia, ale jest już od dawna nieaktualny. Szkoda.
Sam John w odbiorze fantastyczny- ciepły, uroczy, cierpliwy, pełen pokory i dystansu. ..A jak się uśmiechnął, to wyglądał jak 50 milionów dolarów. Gdy stanął z nami  do wspólnej fotki obmacałyśmy go po całości- to sama skóra i kostki. Chudzina straszna!!! Ale jaka urocza :)




jedyna ogarnięta i przytomna na placu... Rio. Zadawała pytania- logicznie :)

wygląda to tak, jakbym w rączki całowała...ale tylko czółkiem biłam :) Sama leję z tej foty.
Jasiek postał z nami jeszcze chwilkę, ale w końcu stwierdził, że musi już iść bo ta baba na niego czeka (przewodniczka jakaś?). Cóż było robić, pożegnaliśmy naszego idola. Gdy odszedł od nas na kilka metrów, wybuchnęłyśmy takim euforycznym śmiechem i tańcami, że jeszcze się za nami obejrzał.
To była naprawdę cudowna i niezapomniana niespodzianka- spotkanie Jaśka po nocy w Berlinie. Na dodatek Jaśka, który okazał się tak fantastycznym facetem. Potem okazało się, że połowy fotek nie mamy, bo przez to wszystko aparaty nie poprzestawiane na tryb nocny, lampy nie włączone i w ogóle trzęsiłapy i paraliż. Tutaj jedynie Rio zachowała zimną krew- normalnie jak rasowa dziennikarka- proszę bardzo nam tu odpowiadać na pytania :) I John odpowiadał.
Pełni endorfin i uczucia szczęścia ruszyliśmy do metra, gdzie jeszcze przez całą drogę gadałyśmy jak najęte wspominając Johna całego i w szczegółach :) Rozbitego na atomy i posklejanego na nowo. To nic, że w dresie, ale ten uśmiech. Dobrze, że nie zemdlałam...

happy...

first impression- jeszcze postawa zamknięta :)



Pół nocy jeszcze przegadaliśmy o tym Johnie, a rano następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy znowu zwiedzać Berlin. Skoro nie ma koncertu, to chociaż sobie połazimy. Przewodniczką była Karolina- córa Yaski, bo sama Yas niestety pracowała.
Berlin jest fantastycznym miastem wielokulturowym. Sporo tam pięknych budowli historycznych, chociaż należy pamiętać, że podczas obrony Berlina  wiosną 45 roku zginęło tam 125 tysięcy cywilów i ponad 20 tysięcy żołnierzy i właściwie większość dzielnic została zrównana z ziemią- i nie, nie bronię ich. Byli agresorem i okupantem, więc musieli zapłacić i zapłacili naprawdę straszną cenę. Wysiedlenia, gwałty dokonywane przez rosyjskich sałdatów, rozgrabienie kraju, wywiezienie w głąb Rosji praktycznie całego przemysłu, i to co najgorsze- podzielenie kraju i stolicy na dwa skrajne obozy. Niemcy do dzisiaj nie potrafią się po tym pozbierać. Ale jak już wspomniałam- kara musiała być.
Dzisiejszy Berlin  robi wrażenie kolorowego i kreatywnego miejsca. Najbardziej zdziwiła mnie ilość rowerzystów!!! Naprawdę całe peletony!!! I zdrowo i ekologicznie.

Zaczęliśmy zwiedzanie od wieży telewizyjnej na Alexanderplatz. Zawsze to lepiej rozejrzeć się z góry, co miasto ma nam do zaoferowania.






z biletami na górę




widok z góry


i widok z dołu




widok z góry
i widok z dołu


Karolina idź zobacz, czy tam nie jest napisane, że w tej ramie jakieś debile stoją- Rio :)
pan się załamał :)
Konie na bramie Brandenburskiej- brakuje tylko Janka z Pancernych
i sławetna brama w tle.

Szprewa i leżaczki z palmami
Charlottenburg raz jeszcze, latania i my :)


przed Reichstagiem
Cały dzień biegaliśmy po Berlinie i miasto bardzo nam się podobało. Ludzie niezwykle uprzejmi, uśmiechnięci i przeróżnych nacji. Samo miasto świetne. Pomijam Berlin Wschodni, bo on niewiele się rózni(ł) od naszych socjalistycznych osiedli z wielkiej płyty. Futurystyczny, nowoczesny dworzec, plaże nad Szprewą, w hotelach wielkie akwaria z egzotycznymi rybami... Jasne, że szkoda koncertu, ale przebywanie ze sobą te kilka dni, to naprawdę niezapomniane wspomnienia. 
Wieczorem Yaska zaprosiła jeszcze całą naszą bandę na pożegnalną kolację. Wielki szacun i ukłony dla niej za to, że jej się chciało i dała sobie radę z naszą sporą gromadką. Uśmialiśmy się tego wieczora setnie popijając winem i rechocząc przy opowieściach zwłaszcza Asi Czarnej i Edi. To były naprawdę fantastyczne chwile. Oczywiście w tle leciał koncert Duran Duran :)
A rano, rano pora spadać na szczaw. Zapakowaliśmy się do auta, Asia i Edi miały wracać pociągiem, Riwana i Rio miały zostać do niedzieli. Pożegnaliśmy Yas i jej rodzinę i ruszyliśmy do domu....



Oczywiście koncert w Warszawie też się nie odbył. Le Bon musiał nauczyć się śpiewać od nowa, bo krtań naprawdę odmówiła mu posłuszeństwa. Nie odbył się także przełożony koncert w Berlinie, chociaż wiem, że Warszawianki już miały znowu kupione bilety na pociąg.
Kasę za bilety koncertowe oddano nam oczywiście. Jasne, że szkoda koncertu. Mieliśmy takie plany...ale brunet wieczorowa porą w postaci Johna Taylora, trochę nam to zrekompensował. 
Wydrukowałam sobie tę fotkę z nami i Jaśkiem i trzymam ją jak najświętszą relikwię w ramie. Patrzę sobie na tę fotkę codziennie, a nawet kilka razy dziennie i zawsze się uśmiecham. Odruch bezwarunkowy :)
I chociaż John nie jest już tak piękny jak w latach 80-tych, nadal ma w sobie czar i urok. Przed tym spotkaniem myślałam o nim trochę jak o zarozumialcu i płytkim facecie... Teraz wchodzę pod stół i pięknie to odszczekuję. To cudowny facet. CUDOWNY!!! 
A czy moje panny zobaczyły w końcu Duranów na żywo- Jasne, ale dopiero w lutym 2012...i o tym napiszę już zupełnie innym razem.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz