poniedziałek, 8 lutego 2016

Duran Duran i ja. Dekada 2.


Ostatniego posta poświęconego Duranom zakończyłam w momencie wydania płyty podsumowującej dekadę lat 80-tych, ale byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała o solowych próbach Johna Taylora i Andy'ego Taylora.
Johnowi poszło jakby lepiej, bo nagrał numer do filmu "9 i pól tygodnia" z Kim Basinger i jeszcze zupełnie przystojnym Mickeyem  Rourke w roli głównej. Film okazał się hitem filmowym, a perwersyjny romans na ekranie okraszała doskonała ścieżka dźwiękowa, w tym "I Do what I Do" naszego Johna.



John specjalnie śpiewać nie umie, o czym zdążyłam się przekonać wielokrotnie, ale ma doskonałe wyczucie rytmu i potrafi  komponować. Piosenka jest przyzwoita. Nadal słucham z przyjemnością. A i film lubię.



 Natomiast Andy Taylor przez moment załapał się jako nadworny gitarzysta Roberta Palmera i zrobił z nim doskonałą  płytę "Raptide". Tak, tak to na kawałku Addicted to love, na gitarze gra nasz Andy :) Choć na teledysku są same cizie mizie, w studiu się działo :) Zastanawiałam się jak reagowali muzycy, którzy po raz pierwszy zobaczyli ten teledysk w całości :) Do dnia dzisiejszego był już tyle razy sparodiowany, odtworzony i skopiowany, że co jak co, ale to jest naprawdę teledysk KULTOWY!!!!



Od 87 do roku 90-tego Andy wydał 2 solowe płyty, które sprzedały się tak sobie. Choć jest o wiele lepszym wokalistą niż John, muzyczka  taktowana na 2 raczej nie pociągnęła za sobą tłumów. I choć singiel "When The Rain goes down" zaistniał w bardzo popularnym także u nas serialu Miami Vice, to dupy nie urwało. Takiej muzyki jaką proponował wtedy Andy na rynku było zatrzęsienie. Van Halen czy  Deff Leppard robili to o wiele lepiej.



Ale tak mi się przypomniało, że  Andy i John chyba nawet wystąpili w jednym odcinku Miami Vice. Trudno mi to potwierdzić, ponieważ nigdy nie byłam fanką serialu, ale coś mi się o uszy obiło. Kto ciekawy, poszuka i znajdzie.

Ale wróćmy do Duran Duran i ich płyty Liberty. Ukazała się w lecie 1990 roku i właściwie mogłam jej posłuchać bardzo szybko, bo tuż po wydaniu. W telewizji był nawet jakiś dłuższy wywiad z chłopakami...
 Ponieważ moje uczucia do Duran Duran już lekko ostygły, trudno było mnie zachwycić tym co wydali na tej płycie. 11 utworów, w tym 4 do posłuchania ??? MAŁO!!!!
Ale wśród tych czterech, 3 naprawdę dobre: Violence of Summer (zabawna aranżacja, zupełnie nie w stylu Duran Duran), REWELACYJNY Serious i piękna My Antarctica. Reszta jak mi szybko weszła do głowy, tak mi szybko wyszła. Ale Serious do dzisiaj jest jedną z moich ulubionych duranowych piosenek. Po płycie Liberty pomyślałam, że dni Duran Duran są policzone...Kobieta MAŁEJ wiary :)



Doroślałam. Nie poświęcałam już takiej uwagi  muzyce, choć cały czas była wokół mnie. Ale na ścianach nadal wisieli u mnie Durani. Wisieli też u Fatmy na słomiance :) Mamy nawet takie zdjęcie zrobione w Sylwestra 90/91. Bawimy się z jamnikiem naszych znajomych, a w tle Duranowe postery :)


Fatma rok później wyszła za mąż i plakaty zniknęły... Ja 2 lata później i u mnie jeszcze chwilę wisiały :)


Gdy poznałam Maria wiedział, że jestem pofiksowana na punkcie Duran Duran, ale powoli i konsekwentnie dawał się tej muzyce oswajać. Nie krytykował, tak jak to  robiła większość- to ty słuchasz tych pedałów!! ? To oni jeszcze nagrywają?! -No i facet po takim tekście był pozamiatany. Mario słuchał. Jedne rzeczy mu się podobały bardziej, inne mniej... Po latach mój osobisty małżonek  został fanem fanów Duran Duran, ale to już zupełnie inna para kaloszy.
W sierpniu 1992 roku wyszłam za mąż. Na poprawinach grali Durani :) Oczywiście z płyty ...



Jednak Duran Duran nie dało o sobie zapomnieć. Po latach chudych w lutym 1993 roku wydali Wedding Album z 2 absolutnie ponadczasowymi singlami : Ordinary World i Come Undone- klasyki, dzięki którym ludzie w końcu zaczęli dobrze kojarzyć Duran Duran...Tylko dlaczego dopiero teraz?
Ta płyta ukazała się w fatalnym momencie mojego życia, ponieważ w styczniu zmarła nasza córeczka. Urodziła się z wadą serca. Nic nie można było zrobić. Dlatego wydanie Wedding Album w ogóle mnie nie obeszło. Nie miało najmniejszego znaczenia. Miałam  wszystko głęboko w dupie...Rozpaczałam, cierpiałam, wyłam godzinami.
W marcu wyprowadziłam się z domu rodzinnego... Nareszcie. Chata na wariackim papierze, ale w końcu na swoim. Miałam jakieś zajęcie...remonty, meble, firany, zasłony.... Powoli wracałam do ludzi. W czerwcu dostałam od kumpla na imieniny Wedding Album w prezencie. Posłuchałam. BARDZO  mi się podobało. Dorosła, dojrzała płyta. Piękne aranżacje, dużo gitar i wyciskające łzy z oczy Come Undone :)


Wklejam tłumaczenie naszego duranowego, nadwornego trefnisia Sikora do Come Undone właśnie

Moja ty, wyjątkowy śnie
przyspieszony oddech i pobudzona skóra
wciąż na ciebie czekam
naznaczoną bliskim mojemu sercu tatuażem
stworzyłem dla ciebie "Sto lat!"

za nic nie mogę się powstrzymać od wyrzucenia z siebie wszystkiego
czy potrafię uwierzyć, że rozbierasz moje serce na kawałki?

potrzeba trochę czasu
być może małych występków
by się rozwiązać

spróbujemy nie dostrzegać nadziei i lęku wokół nas
dziecko, bądź zawsze bardziej nieokiełznana niż wiatr
i niczym on, przywiej w moje usta krzyk

kogo potrzebujesz? kogo kochasz kiedy się rozwiązujesz?

słowa - przywołują mi deja-vu
jak melodia z radia, którą przysiągłbym, że wcześniej słyszałem
dreszcz - czy to coś rzeczywistego
czy magia, którą karmią mnie twoje palce?

za nic nie mogę się powstrzymać od wyrzucenia z siebie wszystkiego
czy potrafię uwierzyć, że rozbierasz moje serce na kawałki?

zatraconym w zawiei śnieżnej nieba
łatwiej będzie się nam rozwiązać

spróbujemy nie dostrzegać...


Może to płyta trochę nierówna, ale w odbiorze doskonała. Bardzo lubię, bardzo bardzo None of the above... Stawia mnie na nogi. Rytmicznie majstersztyk... i niebanalny tekst.



I w ogóle spodobał mi się pomysł, że kapela, która za życia została pogrzebana (sama się z tym liczyłam) pokazała, że ma jeszcze coś do zaproponowania :) Nie poddali się i upitrasili tak piękne piosenki. Polecam Wedding album :), chociaż to już zupełnie inne Duran Duran niż w latach 80-tych. Ale może to i lepiej?


W lecie 93 wyprowadziliśmy się do Kędzierzyna- Koźle. Mario dostał tam propozycję grania w siatkarskim  klubie Mostostal (teraz ZAKSA). Ciężko mi tam było. Samotna, zagubiona, bez rodziny, przyjaciół i niestety bez pracy. Na dodatek Mario zachorował na serce i to nie było nic wesołego ani przyjemnego, bo pogrypowe zapalenia mięśnia sercowego. Facet miał 25 lat i albo przeszczep albo do piachu? Horror jakiś. Wyprawa do kliniki w Zabrzu, badania... Potem wlewy penicyliny dożylne. I udało się. Mario wyzdrowiał, ale wtedy ja sama się tam pochorowałam. Teraz wiem, że to była depresja, ale wtedy nawet mi to do głowy nie przyszło. Wylądowałam w szpitalu w dniu, w którym Mario z niego wyszedł. ... Serce nie chciało bić.. Bradykardia. Ciśnienie takie, że nawet igły nie można było wbić w żyłę. Jakieś pogotowie i hospitalizacja. Szpital koszmarny!!! KOSZMARNY!!!   Ale po wyjściu  otrzepałam się... Poszłam do pracy, poznałam fajne dziewczyny, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakt..No i słuchałam nadal Duran Duran :) Byli ze mną, gdy samotnie siedziałam w nocy  w pustym mieszkaniu na IV piętrze i słuchałam wycia wiatru za oknem, a Mario leżał w szpitalu i wszystko mogło się zdarzyć. Nuciłam ich sobie, gdy wracałam z pogotowia po nieprzespanej nocy i zaaplikowanym zastrzyku (bo nic pani nie jest) i doskonale czułam jakiej wielkości jest moje serce i w jakim tempie bije... Pamiętam oślepiający, biały  śnieg, kiedy zastanawiałam się, czy ja w ogóle dam radę dojść do domu? DAŁAM!!!
Nie miałam najmniejszego zamiaru strzelać w tym mieście w ramy, bo serce nie chciało bić. Mario był zdrowy i przyszła wiosna. A nowe koleżanki w robocie okazały się świetnymi kompankami i zdecydowanie działały pozytywnie na mój układ nerwowy :) Marysia, Ewa, Monika i Krysia- kobiety z UWE ECO :)
No, ale co? Czas mijał i pomimo polepszenia się stanu zdrowia Maria, serce już nie wróciło do poprzedniej formy. Trzeba było zawiesić trampki na haku i wrócić do Wałbrzycha. NO I BARDZO DOBRZE!!! Bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej :)
Wróciliśmy do starego mieszkania, nadal na wariackich papierach :)
Znaleźliśmy pracę i udało nam się w końcu wyjść na prostą.
I nie wiem jak to się stało, że w maju 95 roku w Warszawie wylądował Nick Rhodes i Simon le Bon!!! A ja nic nie wiedziałam. Dowiedziałam się z Teleexpressu, że mają być. Ale, że co? Przecież nie koncert jakiś, bo w dwójkę tylko? Miałam wtedy inne rzeczy na głowie i nawet mi jedna myśl nie zaświtała, żeby się zapakować i jechać do tej Warszawy. Nie było wtedy internetu, warszawskie znajomości dawno wygasły. Byłam teraz kobietą, która bardzo chciała mieć dziecko, a nie latać za Duranami po stolicy.
Widziałam potem w telewizji wywiad Grażyny Torbickiej z naszymi chłopakami. Dosyć zabawny. Le Bon jaki bawidamek i jak naszej Grażynce w oczka zaglądał :) Mam gdzieś ten wywiad nagrany na płytę, tylko muszę rozpocząć wykopaliska. Z chęcią zobaczę to raz jeszcze.
Po latach rozmawiałam z wieloma fanami, którzy w tamtym czasie byli w Warszawskim EMPIKU na spotkaniu z Rhodesem i Le Bonem. Trochę zazdrościłam tych wypieków na twarzy, adrenaliny i fajnych zdjęć... Ale tylko trochę, bo to przecież nie całe Duran Duran i nie ten czas kompletnie. Poznałam także fana, który wtedy jeździł za Duranowym samochodem po całej Warszawie, zadekował z jeszcze kilkoma osobami w tej samej knajpie, w której jedli kolację, a nawet gdy le Bon poszedł do WC, podreptał za nim, żeby zobaczyć jakiego ma siusiaka... NO KLĘKAJCIE NARODY!!!! To dopiero Fan... lałam... PSYCHOFAN tak myślę i wnioskuję z obserwacji także tych późniejszych.
Durani przyjechali wtedy z promocją swojej nowej płyty Thank You, na której znajdowały się same covery. Zresztą sami wtedy scoverowali swój własny numer The Chauffer i zatytułowali go Drive by. Moim zdaniem wyszło świetnie. Mrocznie. Fajnie.



Okropne bęcki dostała ta płyta od prasy. Okropne. Przez Q Magazine otrzymała nawet miano najgorszej płyty roku. Kompletnie nie rozumiem dlaczego. Zrobili tę płytę z sercem, jest dobrze przemyślana, pięknie zaaranżowana i zrobiona w hołdzie swoim idolom. Więc o co chodzi? Że odważyli się sięgnąć po takich herosów jak Dylan, Morrison czy Lou Reed? Takie popowe Duran Duran??? NO I BARDZO DOBRZE!!! Bardzo lubię Thank You. Poza tym na chwilę wrócił tam mój perkusista Roger Taylor. Dlaczego wtedy nie został już na stałe? Nie wiem... chociaż się domyślam. Powstały do tej płyty  2 świetne teledyski- energetyczny White Lines i romantyczny Perfect Day (z Rogerem Taylorem na garach :)



W 1995 roku Liciano Pavarotti postanowił zrobić charytatywny koncert dla ofiar wojny na Bałkanach. Zresztą zrobił niejeden taki koncert. Ale dla mnie najważniejszy był ten, na którym wystąpił razem z duranowym Simonem Le Bon. Transmitowała go nasza polska telewizja (z poślizgiem). Wyszedł ten Simek jak walczyk, szczupły, ogolony, ostrzyżony... Niby wszystko fajnie, tylko te falsety ... he, he... Śpiewanie z mistrzem to nie byle co... a Le Bon coś cieniutko, cieniutko :)



Dużo lepiej wyszedł mu duet z Dolores O'Riordan z piosenką Linger. Warto odpalić tego linka. Wyszło fajnie. Dużo lepiej niż z Pavarottim, gdzie połowę piosenki przesłuchałam schowana pod kołdrą :)




W 96 roku na świecie pojawiła się Marcela, a 2 lata później Małgosia. One już w wieku prenatalnym słuchały Duran Duran, chociaż przyznaję szczerze, że choć znały od małego  udawały, że nie lubią (zwłaszcza okres nastoletni, ale o tym innym razem).
W 1997 roku od zespołu odszedł John Taylor. Dowiedziałam się o tym przez jakiś przypadek, więc pomyślałam sobie, że to już naprawdę koniec pieśni. Jak to Duran Duran bez Johna? Tylko Le Bon , Rhodes i Warren, który nawet nie jest Duranem? KONIEC ŚWIATA.
Wiem, że 97 roku wydali płytę Medazzaland, która kompletnie mnie nie obeszła, a 2 lata później Pop Trash, o której do dzisiaj twierdzę, że to nie jest żadna płyta Duran Duran tylko smętne popłuczyny pod dyrekcją Warrena. Usłyszałam w całości obydwie dopiero kilka lat później. Usłyszałam i zapomniałam. Chociaż na Medazzie znajdują się 2 fajne numery- Electric Barbarella i Out of my mind.
Powoli pogodziłam się z myślą, że Duran Duran znika ze sceny, że są już tylko cieniem i legendą. Ikoną lat 80-tych i że chyba już czas się żegnać, tym bardziej, że pochłaniały mnie teraz zupełnie inne czynności takie jak wycieranie pupek, karmienie, kąpiele w piance, czytanie bajeczek i bycie dobrą mamą.
Ale Duran Duran jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa...Więc do poczytania.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz